„Babie lato i kropla deszczu” – 4

Jagna Turska przyzwyczajona była do częstego pokonywania dużych odległości drogą powietrzną. Wykorzystywała czas przelotu na odpoczynek, nadrabianie zaległości w lekturze spowodowanych codziennym brakiem czasu, oraz na doskonalsze przygotowywanie się do spotkań biznesowych, na które się udawała. Tym razem będąc już w drodze powrotnej do kraju nie mogła skupić uwagi na niczym konkretnym. Rozkojarzona nie wiedząc dlaczego, nie potrafiła skoncentrować się na czytanym tekście. Dręczyły ją jakieś dziwne myśli, nieokreślone obawy. Nie wiedziała czemu i skąd się one brały. Wszak wszystko potoczyło się zgodnie z planem, wracała z tarczą, nie na tarczy, choć w ostatniej chwili okazało się, że samodzielnie musi podołać zadaniu. Współpracownik, który miał jej służyć pomocą w Montrealu, od samego początku pilotujący sprawę, uległ wypadkowi i w stanie ciężkim lecz stabilnym przebywał w szpitalu. Współczuła człowiekowi, oczywiście, lecz widziała go zaledwie raz w życiu, kontakt z nim miała jedynie mailowy, nie czuła się z nim związana w jakikolwiek pozasłużbowy sposób. Jej dziwny  stan nie mógł więc być spowodowany jego wypadkiem, tym bardziej, że rokowania były pomyślne o czym ją poinformowała żona poszkodowanego. Wypadki chodzą po ludziach, zdarzają się codziennie, są wpisane w ludzką egzystencję.

Odłożyła na kolana książkę, którą bezskutecznie próbowała czytać. Oparła głowę o zagłówek wygodnego, lotniczego fotela i przymknęła oczy. Może dlatego opanował ją niepokój, że z Kanadą wiązały się wspomnienia z okresu przedmałżeńskiego? Pojechała tam z Radkiem przed planowanym ślubem, mieli zarobić na mieszkanie. Tak zrobili, ślub wzięli, mieszkanie kupili, lecz… Jagna nawet nie została w nim zameldowana. Potem okazało się, że całe to małżeństwo było pomyłką. Ona, naiwnie wierząca w „równość, wolność i braterstwo” w małżeństwie, przekonała się na własnej skórze, że w jej przypadku owa wiara była błędem. Pierwsza myśl, jaka przemknęła jej wtedy przez głowę brzmiała: jak dobrze, że nie zmieniłam nazwiska. Wtedy, czyli w chwili kiedy dowiedziała się, że Radek ma kochankę, zaś kochanka spodziewa się dziecka. Dziecka jej męża!

Świat Jagny zawalił się w jednej chwili. Zabrała trochę swoich rzeczy i przeniosła się do rodziców, którzy niedawno przeprowadzili się do niedużego segmentu pod Warszawą. Przygarnęli zdruzgotaną córkę z otwartymi ramionami oddając jej do dyspozycji pokój z łazienką na czas lizania ran i leczenia zranionej duszy. Od tamtej chwili minęło sporo czasu, dusza znajdowała się w coraz lepszej kondycji, właściwie – w zupełnie niezłej. Czasem tylko znienacka dochodziły do głosu wspomnienia gnębiąc je obydwie, czyli Jagnę wraz z jej duszą. Natomiast ciało Jagny zaczynało odczuwać coraz większe zmęczenie, znużenie, brak energii co miało wpływ i na samą Jagnę, i na jej duszę.

Opuszczając samolot pomyślała, że ona jako całość, czyli Jagna, jej dusza i ciało mają dość. Mają serdecznie dość pracy w korporacji. Mają dość bycia w bezustannej dyspozycji. Mają powyżej uszu spędzania czasu – który powinien być absolutnie prywatny – pod telefonem, przy komputerze albo na wyjazdach firmowych, tak zwanych integracyjnych. Ona nie chce się integrować z nikim i z niczym. Ona, Jagna, chce się izolować. Absolutnie, całkowicie. Najchętniej uciekłaby do jakiejś pustelni. Mogłaby się nawet żywić korzonkami, żeby nikogo nie widzieć i nie słyszeć. Nikogo!

No cóż, można sobie tak myśleć, ale żyć z czegoś trzeba. Szczególnie gdy się jest przyzwyczajonym do pewnego poziomu finansowego, albo ma się rodzinę i kredyty do spłacania jak większość koleżanek i kolegów z pracy. Ona jednak tego nie miała, była więc w pewnym sensie w lepszej sytuacji. Była wolna. Mogłaby rzucić w diabły całą  tę pracę i nie oglądać byłego męża nawet od czasu do czasu. Spotykali się, ponieważ pracowali w tej samej firmie choć w innych oddziałach rozlokowanych w różnych częściach miasta. Przykre były dla niej takie spotkania. Wciąż jeszcze bolało. Bolało, że Radek tak szybko zapomniał o wspólnie snutych planach, o przeżytych razem chwilach. Że chodził  pusząc się jak paw pokazując na prawo i lewo zdjęcia swojej latorośli jakby chciał  specjalnie Jagnie dopiec i powiedzieć: ty nie chciałaś mieć dziecka to nie masz, a ja mam, patrz, zazdrość i podziwiaj…

Może zresztą tak nie było, może nie robił tego specjalnie aby ją skrzywdzić, tylko po prostu był szczęśliwy i tym szczęściem chciał się dzielić z innymi… Jego nowa partnerka  zadawalała się byciem w domu matką i żoną, nie przejawiała zawodowych aspiracji, twierdziła, że zawsze marzyła o takim życiu. Jagna zaś przed ślubem tłumaczyła Radkowi, że ona ma inne plany na przyszłość. Nie po to studiowała, aby życie spędzić w domu na czekaniu z obiadkami na pana i władcę. Zdawało mu się nie przeszkadzać wówczas nic z tego o czym mówiła. Może nie słuchał, może lekceważył. W każdym razie gdy zażądał, aby rzuciła pracę, bo on zarabia wystarczająco dużo i zajęła się nim, domem i urodziła dziecko odpowiedziała, że plany ma inaczej rozłożone i różnią się od jego planów o czym go uprzedzała przed ślubem.  I to wielokrotnie.

Z perspektywy czasu wiedziała, że w owej chwili zakończyło się jej małżeństwo. Radosław bardzo dobrze wiedział, że żona nie przystanie na jego żądania. Znalazł sposób, żeby na nią zrzucić winę za rozpad związku. Już wtedy miał kochankę. I nigdy nie zameldował Jagny w mieszkaniu, na które wspólnie pracowali…

Jagna z ulgą opuściła samolot. Nie mając innego bagażu poza podręcznym idąc szybkim krokiem znalazła się poza terenem lotniska. Wsiadła do taksówki i podała taksówkarzowi adres rodziców.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 10 komentarzy

Młoda łania w kąpieli

Dowód na to, że w Szczawnicy cuda się dzieją 🙂 Jelenie, łanie i ich dzieci spacerują między ludźmi zapewne wierząc, że ludzie są dobrymi istotami i nie zrobią im krzywdy. Tę ślicznotkę spotkałam – jak już mówiłam – idąc na dół do miasteczka, na tyłach Dworku Gościnnego. Za drzewem po prawej stronie są schodki prowadzące do ulicy Szalaya, malownicze i urokliwe. Widoczny fragment żółtego budynku to stary pensjonat, bardzo stary i musiał być bardzo piękny, teraz stoi pusty odkąd pamiętam i był do sprzedania.  Kawałek dalej w prawo – znajduje się hotel Batory (tu mieszkał kiedyś Henryk Sienkiewicz), obecnie elegancki, unowocześniony obiekt.

ż

Nie dajcie się porwać żadnym wichrom, choć w tej chwili dają się we znaki 😉 Szczęśliwego tygodnia wszystkim dobrym ludziom  💗🍀

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie, Szczawnica | 10 komentarzy

Kochane pieski

Taka pamiątka z czasu, gdy psiepsiołki kochane biegały razem 💗💗💗

💗💗💗

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie | 12 komentarzy

Szczawnicki celebryta

Dziewczynki spędziły z nami weekend dostarczając radości i rozrywki. Oczywiście „rozrywka” odnosi się do Calineczki  😃 Na pytanie „co będziesz jadła?” odpowiedź pada wiadoma – słodycze i makaron 😃 Zrobiłyśmy deser, który się składał z biszkoptów namoczonych w kawie, kremu (z torebki dr Oetker) i galaretki w dwóch smakach, akurat miałam truskawkową i cytrynową.  Dla szkrabusi robienie jest frajdą, jedzenie już niekoniecznie, ale trochę zjadła 😉 W sobotę pomagała w przygotowaniu sernika. Do pomocy w różnych czynnościach zawsze jest chętna, w końcu to Panna, więc w ruchu musi być nieustannie 🙂

Duży pokazał mi jak się wstawia filmiki, na wszelki wypadek (gdybym zapomniała) zapisałam już w szkicach wszystkie trzy i po kolei pokażę.

Dobrego tygodnia życzę i dziękuję za odwiedziny w moim kąciku 💗

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie, Szczawnica | 18 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 3

Inga rano wstała z bólem głowy, dręczyły ją koszmarne sny związane z nieustającymi myślami dotyczącymi przyszłości.  Komornikowi wciąż nie udawało się odzyskać ich pieniędzy i nie miała nadziei  na rychłe rozwiązanie, ponieważ w związku z reformami sądownictwa, zwanymi przez  ich krytyków deformami, sprawy się przeciągały ponad miarę i nie było widoków na poprawę sytuacji.

– Cholera, ciągną się jak sparciała gumka w starych majtkach – mruknęła pod nosem.

– Coś mówiłaś? – spytał Feliks schodząc po schodach.

– Tak, ale do siebie – uśmiechnęła się do męża. – Miałeś dzisiaj dłużej pospać.

– Wiesz jak jest, akurat wtedy kiedy sobie człowiek może pospać, to się budzi wcześniej. Zawsze tak było – podszedł do żony i cmoknął ją w czubek głowy. – Co robisz?

– Piję kawę.

– A poza tym?

– Myślę.

– Wiem przecież, że jesteś myślącą kobietą. A o czym ze sobą rozmawiałaś? Zdradzisz?

– O sytuacji zewnętrznej i Budowlańczyku.

– Aaa, no to rozumiem. Ale kochanie, dziś o tym nie myśl, nie psuj sobie humoru. Mamy piękną złotą jesień i plany na dziś. Zapomniałaś?

– Skądże, to nie ja mam sklerozę… – zreflektowała się widząc zmianę na twarzy męża. – Przepraszam, nie chciałam, miałam ci nie mówić, żeby cię nie denerwować, ale mi się wyrwało. Że też nie potrafię utrzymać języka za zębami…

– Co się znów stało?

– Na szczęście nic takiego.

– Ale co?

– Zeszłam na dół jak jeszcze było ciemno. Znalazłam w kuchni na podłodze rozbity talerzyk z ciastem, a pełna blacha zniknęła. Sprzątnęłam i poszłam na górę prasować. Kiedy skończyłam i zeszłam  na dół zrobić sobie kawę, blacha wróciła z połową zawartości.

– A druga połowa jest pewnie ukryta w szafie pod bluzkami – pokiwał smutno głową.

– Ważne, że nic się nie stało. Zresztą odkąd mama przyjmuje leki, jest o wiele lepiej niż kiedyś. Teraz mamy ważniejsze sprawy na głowie.

– A miał być taki miły dzień – westchnął Feliks i usiadł w bujanym fotelu.

– Widzisz, znowu popsułam ci humor. Kurczę, jestem okropna. Zrobię ci kawę, dobrze? Jaką wolisz dzisiaj? Może ekspres wyjmę? No powiedz jaką? – starała się przegnać ciemną chmurę z twarzy męża.

Coraz trudniej było Indze zapanować nad sobą, bardzo brakowało leku, który brała wcześniej.  Nie wiedziała jak postąpić. Może wrócić do poprzedniej lekarki? Zawsze pomagała i rozumiała. Ale dostać się do niej w awaryjnej sytuacji nie można było w żaden sposób. No i odległość. Nie do pokonania gdy człowiekowi naprawdę coś dolega, a samochodu nie ma. Przecież korzystali teraz z auta pożyczonego od dzieci. Starali się używać jak najrzadziej, za paliwo trzeba przecież płacić. Akumulator wymienili, bo stary zdechł na amen i poszły pieniądze na nieplanowany cel. Poza tym Feliks miał obawy i dodatkowy stres jaki towarzyszy używaniu cudzej rzeczy.

– Niechby się popsuł w drodze, albo stłuczka się przytrafiła  to co? Nie ma pieniędzy żeby go ściągnąć do warsztatu, nie mówiąc o samej naprawie – odpowiadał jej zirytowany sytuacją w jakiej się znalazł pierwszy raz w życiu.

Był oszczędny, rozsądny, nigdy nie postąpił nieroztropnie, nierozważnie. Już się taki urodził, taki porządny do granic. Przed podjęciem decyzji dotyczącej jakiejkolwiek sprawy, czy to rodzinnej czy zawodowej, rozważał  problem z każdej strony, starannie wybierał najwłaściwszą opcję. Uczciwy do bólu tego samego oczekiwał od ludzi, z którymi miał do czynienia.  Tym bardziej od państwa, w służbie którego spędził całe dorosłe życie. To państwo go zawiodło i okradło, wpędziło w nędzę, zaś osoby nie zasługujące na szacunek tryumfalnie szczerzyły zęby z ekranu telewizora. Nie dał rady przejść nad tym do porządku.

– Feluś, dzieci powiedziały, że samochód jest dla nas na zawsze, przecież oni teraz jeżdżą dużym – próbowała zmienić nastrój męża. – Odkąd urodziła się Ewelinka to Bogna jest w domu z malutką. Potrzeby się zmieniły, nie jeździ do pracy, więc auta nie używa. Dzięki temu, że stoi u nas możesz mnie do niej w każdej chwili podrzucić, kiedy jestem potrzebna.

– Nie rozumiesz jak ja się czuję? Jak szmata, jak dziad proszalny – żadne rozsądne argumenty żony  nie przynosiły uspokojenia.

Usiłując zachować pogodny wyraz twarzy Inga wyjęła z lodówki biały ser, powidła śliwkowe oraz małą puszeczkę mielonki szumnie określonej na opakowaniu jako szynka drobiowa. To dla teściowej, brak wędliny podczas śniadania wywołałby grymas niechęci. Nawet gdy jej nie jadła robiła minę jakby ktoś specjalnie chował przed nią jedzenie i głodził ją, choć „ona tylko troszeczkę i wystarczy”. Taka malutka puszka była w Biedronce najtańsza, kosztowała złoty czterdzieści pięć. Co z tego, że zawierała głównie świństwo i truciznę? Coś trzeba jeść nawet jak się nie ma pieniędzy. Podczas okupacji na oleju samochodowym ciotka smażyła placki i nikt nie umarł od tego. Wujek opowiadał, że na początku przez kilka dni miał sraczkę, ale potem się organizm widocznie przyzwyczaił i przeszło. Różne dziwne rzeczy się wtedy jadało, wystarczy poczytać jak się nie zna faktów przekazanych w opowiadaniach rodzinnych. Człowiek przecież jest silny… No właśnie, afirmacje… wszystko jest dobre w moim świecie….wszystko jest dobre w moim świecie…wszystko jest dobre w moim świecie… aha, a ja jestem japońską cesarzową… wszystko jest dobre… Jakie dobre? Jakie wszystko?!!!

– Inga, nie jesz śniadania? Chodź już – głos męża przywrócił jej poczucie rzeczywistości.

– Już, już idę, patrzyłam czy jest sałatka, wydawało mi się, że jeszcze trochę zostało, ale widocznie mi się tylko zdawało…

Usiadła z herbatą. Nie miała ochoty na jedzenie,  prawie przemocą wcisnęła w siebie kanapkę z serem starając się nie zwracać uwagi na teściową pukającą dłonią w ucho, a raczej w aparat słuchowy, dającą w ten sposób do zrozumienia, że urządzenie nie działa. Jakby nie mogła po ludzku powiedzieć o co jej chodzi, pomyślała zerkając na męża. On zdawał się skupiać całą uwagę na słowach dziennikarza płynących z telewizora, choć kątem oka obserwował matkę. Kiedy myślała, że nikt na nią nie patrzy, zdejmowała z twarzy boleściwą maskę męczennicy, przywołując ją natychmiast, gdy któreś z nich zwracało się w jej stronę. To był już chyba odruch, nie tylko przy jedzeniu, ale w każdej innej sytuacji również. Na przykład brała miotłę i zamiatała. Nie chodziło o to, że Inga po niej poprawiała, bo zostawiała mnóstwo psich kudełków. Miała prawo ich nie widzieć i miała prawo nic nie robić. Skoro czuła potrzebę zamiatania, proszę bardzo, niech robi wszystko co chce, byle była zadowolona.  Rzecz w tym, że kiedy nikt jej nie widział, albo myślała, że tak jest, zachowywała się normalnie. Natomiast gdy spostrzegła, ze ktoś na nią patrzy, albo w ogóle jest w pokoju  zaczynała jęczeć, stękać, oddychać jak po ciężkim biegu. Inga przez pewien czas dawała się nabrać, przerażona myślała, że starszej pani coś się stało.

– Nie przejmuj się za bardzo – uspokajał  Feliks. – Tak samo się zachowywała moja babcia.  Dzwoniła rano i głosem umierającego człowieka kazała mamie do siebie przyjeżdżać, a kiedy matka dojechała, okazywała się najzdrowsza na świecie i grały przez pół dnia w karty. Matka się z tego śmiała, a teraz sama tak się zachowuje.

– Przecież ma prawo źle się czuć. Jest w tym wieku, że po prostu nie może być zdrowa jak koń, bo koniem nie jest –  upierała się Inga, ale tylko na początku, potem przestała.

Po śniadaniu udało się Indze wyciągnąć męża na spacer. Miłe są chwile wspólnych spacerów, pomyślała, tym bardziej, że zbyt rzadkie. I to jest nienormalne. Na prawdziwe spacery powinniśmy w sezonie chodzić przynajmniej dwa razy dziennie. Albo przynajmniej raz, a dobrze i daleko na długą wycieczkę. Ale… niestety, zawsze jest jakieś ale… ale Feliks siedzi przy komputerze. Mówi, że musi,  bo nie mamy kasy… Przecież wiem, że musi. Po spacerze, gdyby się poruszał i dotlenił, z pewnością lepiej by mu się myślało, koncentracja by się poprawiła i może wtedy byłby jakiś rezultat tego siedzenia. Jak do tej pory nie ma żadnego poza nerwami, że nie wychodzi i poza  zmęczonymi oczami. Ale z drugiej strony to jest kolejna niesprawiedliwość. Feliks tyle czasu poświęcił na przygotowanie się, bezustannie ćwiczy, notuje, jakąś strategię testuje, naprawdę jest zapracowany i nic z tego nie ma! Na taką ilość pracy i zaangażowania, jaką wkłada – należy mu się nagroda, powinien być widoczny efekt trudu wkładanego codziennie w tę pracę!…  Boże, jak dobrze tak sobie zwyczajnie iść obok niego…

– Miło tak iść – odezwał się Feliks.

– Żebyś wiedział, że o tym samym w tej chwili myślałam – odpowiedziała. – Jakbyś odczytał moje myśli. Popatrz na „dzieciaki”. Jak one cieszą się ze wspólnego wyjścia!

Istotnie, obie mordki się śmiały, miały zadowolony wyraz ślepiów, machały ogonami spoglądając na swoich ludzi. Zadzior kroczył spokojnie, nawet dostojnie – rzec by można – równym krokiem, czujnie zerkając, strzygąc uszami i węsząc jeśli coś zwróciło jego uwagę, jakiś widok, dźwięk czy zapach.

– Ten pies to uosobienie siły spokoju – zauważył Feliks.

– Zupełnie odwrotnie niż Zorka – spojrzała Inga z uśmiechem na sunię. – Popatrz tylko, jest zachwycona, szczęśliwa i informuje o tym każdego napotkanego przechodnia. To przyjaciółka całego świata. A jaka szybka, bystra i zwinna…

– Taka była dopóki nie przytyła.

– Ale bystra jest w dalszym ciągu – broniła Inga ulubienicy. – Nawet bardziej. Ciągle się uczy czegoś nowego, zaskakuje mnie. O, na przykład wczoraj Zadzior był w ogródku. Powiedziałam jej, żeby go zawołała, a ona stanęła w uchylonych drzwiach i coś mu powiedziała. Za chwilę przyszedł. Naprawdę!

– Widocznie miała niepodważalny argument – uśmiechnął się myśląc, że dobrze jest wybrać się choć czasem na długi spacer.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 2 komentarze

25 stycznia 2024

Idąc wczoraj po zakupy spotkałam sąsiadkę. Stanęłyśmy chwilę na pogaduszki i okazało się, że jedzie z mężem do sanatorium i to gdzie? Do Szczawnicy! Ucieszyłam się jak głupia, jakbym sama jechała do ukochanego miasteczka 😊 Wiem, w którym ośrodku będą mieszkać, od razu jej powiedziałam w którą stronę należy skręcić by dojść w różne fajne miejsca. Oby tylko pogoda dopisała na tyle, żeby dało się chodzić (bo lubią), a pobyt będzie udany. Po powrocie do domu zaczęłam przeglądać zdjęcia, aby znaleźć  owo sanatorium i znalazłam, wysłałam jej ciesząc się jak dziecko 😊

Pomyślałam, że jeśli pokażę tu kilka szczawnickich zdjęć, ucieszą nie tylko moje oczy kolorami innymi niż widziane w tej chwili za oknem. Podczas wakacji MS z Werą poszli – w ramach rozruchu wnuczki 😃 – najpierw do schroniska pod Bereśnikiem, gdzie zawsze w dzieciństwie Wera jadła Janosikowe ziemniaki. Był to czas, kiedy przebierała się za Janosikową Marynę oglądając serial z Markiem Perepeczko, który wówczas był chyba w swej szczytowej formie. Robiłam jej fotki w przebraniu i było dużo śmiechu wtedy i też teraz, podczas oglądania 🙂

… po drodze do schroniska są cudowne widoki …

Powyżej widać resztki starego domu. MS mówił, że już ktoś go pewnie kupił, bo zauważył prace wokół. Pierwszy raz szliśmy obok dawno temu, okolice domu nie były jeszcze zarośnięte tak bardzo jak na tych zdjęciach.  Dom był już niezamieszkały, zrujnowany, lecz oczyma wyobraźni zobaczyłam go w rozkwicie. Musiał być przepiękny, a widok z tamtego miejsca – bajeczny i nie do opisania. W sumie ucieszyłam się, że ktoś tym miejscem się teraz zaopiekował 🙂

… z kolei  w tym domu, mijanym po drodze na Bereśnik, mieszkał kiedyś piękny bernardyn, jeszcze nie było ogródka ani ogrodzenia …

… z bernardynem …

… uwielbiam płoty i inne ogrodzenia na zdjęciach …

MS i Wera wybrali się też na Trzy Korony. MS od dawna miał chęć na tę wyprawę z wnuczką, ja zostałam w domu w towarzystwie Sziluni i Skitusia pilnując babci D. Zdjęcia są autorstwa MS.

… Trzy Korony …

… widoki z platformy na Trzech Koronach zapierają dech …

… drzewo niesamowite, jakby jakieś diablisko się doń przyczepiło 👿 …

Nasze przecudne Pieniny stoją, trwają, urzekają niezależnie od pory roku. Na nas rzuciły urok od pierwszego momentu 💗🙂 Jeszcze znalazłam zdjęcie z Parku Górnego, przy okazji pokazywania „diabelskiego drzewa” 🙂 Widzieliście kiedykolwiek tak rosnący grzyb ?

W każdym piśmie, każdej gazecie, na każdej stronie w necie jeden temat się przewija. Mam dość, nie powiem jakie mam odruchy na widok… Trzymam kciuki za powrót  czasów, gdy „prawo będzie prawo znaczyć a sprawiedliwość – sprawiedliwość”. Dlatego warto spojrzeć na nasze cudowne, wieczne góry, na Naturę, która ma człowieka głęboko w nosie i świetnie sobie da radę bez takiego dwunożnego szkodnika.  Spokojnego dnia życzę nam wszystkim.

🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀🍀

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie, Szczawnica | 18 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 2

Inga wróciła od Sabiny wcale nie pocieszona. Starała się robić dobrą minę do złej gry, bo cóż jej pozostało? W rzeczywistości czuła się wewnętrznie zdruzgotana, nie widziała przed sobą żadnego wyjścia, nie potrafiła logicznie myśleć jakby rozsądek udał się w daleką podróż i nie miał zamiaru wracać. Bała się, że za chwilę zacznie się zachowywać jak teściowa, czyli osoba z zaburzeniami pamięci i świadomości. Tylko… teraz…w jej, Ingi, przypadku oznaczałoby to ucieczkę od rzeczywistości, od prób rozwiązania nawarstwiających się problemów. Przecież nie z jej winy powstały, ani z winy Feliksa, ani żadnego innego porządnego człowieka. Z goryczą zrzucała winę na tę znaczną część rodaków, która nie chodzi na wybory i ma wszystko w … głębokim poważaniu, byle tylko im było dobrze, aby mogli się wyżyć na innych za swoje własne braki, niepowodzenia i frustracje…    Jakie to potwornie niesprawiedliwe, myślała. Po całym życiu uczciwej pracy doczekała wreszcie upragnionej emerytury i chciała spokojnie żyć spełniając marzenia o poznawaniu kraju przez podróżowanie do pięknych miast, miasteczek, wiosek oraz o zwiedzaniu zabytków na terenie całej Polski. Wreszcie o małym domku z małym ogródkiem, w którym matka męża zamieszkałaby z nimi na starość, zadbana i zaopiekowana spędziłaby jesień życia z ukochanym synem.

Chcąc zrealizować plan na jesienne lata swoje i starszej pani sprzedali oba mieszkania, wzięli kredyt i zamieszkali w niedużym segmencie pod Warszawą. Zanim zamieszkali musieli stoczyć walkę z Budowlańczykiem, właścicielem firmy budującej osiedle domków. Wielu sąsiadów miało z nim ciężkie przejścia tak jak i oni. Dali się wkręcić w wyłożenie własnych pieniędzy w prace wykończeniowe należące wedle umowy do firmy. Oczywiście nie mogli ich potem odzyskać. Nie chciał też Budowlańczyk nikomu płacić kar umownych za opóźnienia w oddaniu budynków do użytku, kombinował, kłamał, fałszował dokumenty, przerabiał daty i jeszcze inne rzeczy robił, które się uczciwemu człowiekowi w głowie nie mieszczą. Co gorsze – miał współpracowników biorących razem z nim udział w oszukańczym procederze. O, jak choćby kierownik budowy, który długo przez telefon rozmawiał z Feliksem tłumacząc, że ma rację, że Feliks ma rację, ale on musi słuchać szefa, bo przecież jest od niego zależny. Potem się nagle okazało, że kierownik budowy nie jest już kierownikiem budowy i Feliks bezprawnie budowę prowadził bez kierownika, za co został wezwany do Państwowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego na skutek donosu Budowlańczyka. Feliks poszedł, wyjaśnił ustnie i na piśmie w czym rzecz i tu się jego cierpliwość skończyła. Kiedyś rozmawiali o tym z Mikołajem Wrońskim, mężem Kasi, który przyznał, że kropka w kropkę dokładnie tak samo został potraktowany, z rzekomą zmianą kierownika budowy i wezwaniem do PINB-u. Na dodatek musiał zapłacić mandat za brak żółtej tablicy informacyjnej na budynku. A przecież nikt nie miał, bo była jedna oficjalna dla całego osiedla.

Inga od sąsiadek dowiedziała się, że nie oni jedni chcą tak postąpić, czyli pozwać krętacza  do sądu. Dostała od Sabiny namiar na kancelarię adwokacką prowadzącą już sprawy przeciw Budowlańczykowi. Sabina zaś otrzymała go od Kasi. Sprawa toczyła się kilka lat jak w przypadku innych sąsiadów, zakończyła się sukcesem czyli ich wygraną i obowiązkiem zapłaty przez pozwanego kary na ich rzecz. I tu dobra passa się skończyła.

Minęły cztery lata, a komornik do tej pory nie był w stanie wyegzekwować należnych pieniędzy. Oszust tak się pozabezpieczał, że komornik nie potrafił odzyskać zasądzonych sum. A może mu się po prostu nie chciało? Może był w zmowie? Kto to wie? Inga nie wierzyła już nikomu, kto miałby coś wspólnego z „oficjalną stroną państwa” ponieważ była ona skierowana przeciwko zwykłemu człowiekowi, takiemu co to uczciwie pracuje, płaci podatki i żyje zgodnie z prawem i sumieniem.  Uważała, że obecnie ani prawo ani sprawiedliwość nie są po stronie ludzi, lecz po stronie władzy i jej zwolenników, koniec i kropka.

Takie ciężkie myśli opanowały jej umysł ponieważ w międzyczasie przez kraj przetoczyła się powyborcza rewolucja i Inga z Feliksem zostali – można powiedzieć –  zapędzeni do narożnika bez możliwości ucieczki. Niesprawiedliwa ustawa, uchwalona chyłkiem w sali do której nie wpuszczono posłów opozycji, zabrała im możliwość godnego życia. Włożono do jednego worka wszystkich, którzy żyli i pracowali nie tylko w latach PRL-u, ale i potem, już  po zmianach. Pozytywnie zweryfikowani  z narażeniem własnego życia chronili życie i mienie współobywateli za co w podziękowaniu dostali kopa w tylną część ciała od nowych rządzicieli, a jeśli na przykład zginęli, to kopa dostawały żyjące rodziny…

Wielka szkoda, że jeśli mieliśmy czarną dziurę, to wszyscy obecni politycy, którzy też wtedy żyli, pracowali i uczyli się, nie zrezygnują na przykład z tytułów naukowych uzyskanych w PRL-u – myślała Inga. Ona sama po studiach przez trzydzieści sześć lat pracowała w wydziale kultury, który przy każdej kolejnej reorganizacji w firmie przyszywany był do innego tworu głównego i zmieniał  nazwę. Feliks był wykładowcą w niesłusznej szkole wyższej. W życiu nic niestosownego nie zrobili, byli ludźmi, którzy oddaliby potrzebującemu ostatnią koszulę. Dobrali się w korcu maku jako małżeństwo, oboje wyznawali takie same wartości, nie znosili kłamstwa i obłudy, postępowali zawsze zgodnie z sumieniem, uczciwie i nie mieli sobie nic do zarzucenia. Teraz z bólem serca, z wielką goryczą chwilami myślała, że nie było warto być przyzwoitym, bo inni, różniący się moralnie od niej i jej męża, mogli  bimbać sobie  na ustawy i zachodzące zmiany. Stan finansów im na to pozwalał. Zawsze potrafili spaść jak kot na cztery łapy i wciąż  walczyli z opozycją bez względu na panujący ustrój, czerpiąc z tego profity i robiąc kariery… Rozpamiętywała przeróżne sytuacje z przeszłości i z bieżącej chwili, i coraz bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że  uczciwością w tym państwie można się najwyżej udławić. Niesie  tragedie, łzy, biedę. Uczciwość zmusza przyzwoitych ludzi do samobójstw. Uczciwych ludzi, bo drań ma wszystko, wszędzie się wkręci, ukradnie, zamota, zachachmęci, zdradzi, zmieni poglądy i ciemnemu ludowi będzie wmawiał, że nie on mówił to co mówił, nie on robił to co robił…

O matko kochana, przecież to do czystego obłędu prowadzi… Nie, nie można o tym myśleć, trzeba zacząć jakoś panować nad myślami. Kaśka coś mówiła o afirmacjach, które należy powtarzać, kiedy człowieka atakują negatywne myśli. Nie można dopuścić, aby one zawładnęły, bo wtedy jest coraz gorzej, jakby się materializowało wszystko co najgorsze…

Wyjrzała przez okno. Pogoda popsuła się z godziny na godzinę. Jeszcze rano była cudna złota jesień, a tu nie wiadomo kiedy się rozpadało, wiatr wył i zawodził, wciskał się do mieszkań przez każdą najmniejszą szczelinę, nawet przez dziurkę od klucza próbował. Niestety, z powodzeniem, drzwi okazały się nieszczelne, zamek zamontowany w nich też nie przylegał idealnie i widać było prześwity. Nic dziwnego, że rozbolała ją głowa. Nie mógłby ten piekielny wiatr wiać bez wycia?

Dość, powiedziała do siebie. Przestań kobieto tak myśleć. Przestań bez przerwy wymieniać wszelkie braki, ubytki, niedoskonałości. Po co czytałaś tyle mądrych rzeczy? Żeby żadnych wniosków nie wyciągać? Głupi Polak przed szkodą i po szkodzie…. Potwierdzasz tylko zdanie na temat nas wszystkich, znaczy rodaków. Bo my zawsze musimy biadolić, narzekać, stękać, jęczeć, ale żeby zmienić cokolwiek – o nie, to za duży wysiłek, lepiej znowu ponarzekać. Matko, ja zwariuję zaraz, nie mam tabletek i jak będę walczyć z tymi cholernymi czarnymi myślami? Ja ich nie chcę, tych myśli. Ja tylko chcę mieć dach nad głową i nie bać się, że mnie ktoś z domu wyrzuci tylko dlatego, że urodziłam się wtedy, kiedy się urodziłam. Za to, że uczciwie pracowałam i pomagałam zwykłym ludziom. Za to, że nie kradłam, nie kłamałam, nie oszukiwałam, bo nie mam tego w genach. Chcę móc wykarmić rodzinę, mieć za co wykupić leki. I na dentystę, żeby starczyło, bo dzieci mnie wezmą za Babę Jagę. Ciuchów nie potrzebuję na razie, mam na zapas. Jak się już do pracy nie chodzi, zmieniają się potrzeby. Nie muszę mieć niczego nowego, no, poza książkami, ale tych dostarczają mi dzieci w ilościach wystarczających. Rety, która godzina! Za obiad muszę się wziąć a nie biadolić, bo to nic nie zmieni!

Zrobiła sobie jeszcze kawę próbując nie myśleć o niczym innym niż smak kawy. Z Biedronki oczywiście, lecz żadna inna jej nie smakowała. Może jakiś uzależniacz dosypują? Nawet z ekspresu przestała jej smakować. Wypiła, odstawiła kubek i zajęła się przygotowaniem obiadu. Dużo czasu jej to nie zajęło, miała garnek fasolki po bretońsku i świeży chleb. Przez jakiś czas sama piekła chleb, dumna była niesłychanie, bo wszystkim smakował. Niestety, rachunek za prąd przyszedł sporo wyższy, więc zaprzestała wypieków. Wcześniej starała się, żeby w domu stale było ciasto, robiła zapiekanki, piekła bułeczki śniadaniowe – wszystko po to, żeby w wymarzonym domku było jak powinno być, czyli miło, przytulnie, ciepło, żeby unosił się zapach ciasta i świeżego chleba. I tak było. Do czasu….

Podała obiad starając się nie zwracać uwagi na minę teściowej. Wyraźnie znów ją coś ugryzło. Feliks nawet nie spojrzał, wlepił wzrok w telewizor, aby nie dać się matce wyprowadzić z równowagi. Inga starała się zagadnąć na temat komentarza redaktora prowadzącego program. Odzewu nie było więc dała sobie spokój.

Zaraz po obiedzie wyszła z psami korzystając z przerwy między jedną falą opadów a drugą. Założyła stare kalosze, które miała obciąć i zrobić z nich kwietniczki do ogródka, widziała coś takiego na fotografii w książce o ogrodach. Na szczęście nie zdążyła i kalosze skutecznie pełniły rolę, do której zostały stworzone. Bez nich nie dałaby  rady wyjść poza furtkę, bo łąka zamieniła się w mokradło środkiem którego płynęła woda. Psiakom to specjalnie nie przeszkadzało, długo jednak się nie nacieszyły spacerem bowiem napłynęły kolejne czarne chmury i trzeba było uciekać do domu.

Po powrocie wytarła psie łapki i… znów czarne myśli opanowały jej głowę. Jakby mogło być inaczej, gdy na widok ściętej smutkiem twarzy męża ściskało jej się serce z bólu.

A lekarze każą ograniczać stres! Bredzą, jakby z księżyca spadli. Nowa lekarka Ingi, do której się przepisała, żeby mieć przychodnię blisko domu, nie chciała dać recepty na lekarstwa, kazała przynieść kartkę od psychiatry. Inga była wściekła, na razie leku nie brała wcale, żadnego. Od jakiego psychiatry? Dotychczasowa pani doktor pierwszego kontaktu bez problemu przepisywała wiedząc, że czasem człowiek musi się wspomóc, żeby przeżyć. Ta była młoda, najwyraźniej nie znała jeszcze życia, nie wyobrażała sobie, co pacjentka może przeżywać. Ograniczyć stres. Dobre sobie. Sama kobieto sobie ogranicz, gdy ci złodzieje zabrali emeryturę, wzięłaś  kredyt we frankach, którego teraz nie masz jak spłacać, bo przeklęte sukinkoty bezczelnie ukradły pieniądze wypracowane przez całe życie, do tego w domu musisz się zmagać z demencją, na którą zapadła teściowa i jeszcze wytrzymuj ciągłą irytację i depresję męża, który przypłacił  zawałem wiadomość o pierwszym odebraniu emerytury. Tak, po pierwszym, bo przecież potem przyszła lepsza zmiana i ukradła resztę. Za pierwszym razem sąd uznał racje Feliksa i część kazał zwrócić. Teraz to niemożliwe, bo sądy nie są niezależne. Są partyjne jak w przeszłości. Bywają jeszcze sędziowie nie wyrażający zgody na „partyjny przykaz”, lecz karanie i szykany mają takie działania ukrócić. Tak czy siak w  perspektywie rysuje się wyprowadzka z domu pod most, bo bank zabierze dom jak przestaną spłacać raty. A ta młoda do psychiatry wysyła! A co, psychiatra wyleczy teściową, zwróci emeryturę albo spłaci kredyt?

Feliks wynegocjował z bankiem zawieszenie spłacania odsetek przez rok. Mieli nadzieję, że komornik przez ten czas odzyska należne im pieniądze. Rok zbliżał się ku końcowi, a pieniędzy jak nie było tak nie było. Z nadmiaru problemów i bezustannie przeżywanego stresu zaczęło im obojgu szwankować zdrowie, zaś na leki chwilami już brakowało pieniędzy.

Co robić? Co robić? Co robić? Inga wciąż miała w głowie to jedno pytanie lecz odpowiedź nie nadchodziła. Feliks w przeszłości inwestował oszczędności mając nadzieję na zarobienie sumy brakującej do rat kredytu, które stały się niewiarygodnie wysokie. Niestety, oszczędności się już skończyły wykorzystywane na dokładanie do comiesięcznej raty. Inga żyła z długopisem w ręce, zapisywała wszystkie wydatki, zliczała rachunki, żeby mieć kontrolę nad pieniędzmi wydawanymi na życie. Ograniczała co i jak mogła. I co z tego, kiedy żywność zaczęła drożeć i kompletnie nic nie dało się zaoszczędzić. Zmniejszyła ilość posiłków, jedli obiady jednodaniowe, co kiedyś wydawało się niemożliwe głównie ze względu na teściową.  Podawała albo zupę z chlebem, albo drugie danie. Przed dziećmi udawała beztroskę,  a potem przeżywała sytuację w zwielokrotniony sposób. Feliks nie pozwolił zdradzić przed córką ich sytuacji finansowej. Nie potrafiła kłamać, więc czuła się z tym jeszcze gorzej.

Sabina w tym samym czasie usiadła w fotelu z książką, jej wzrok padł na fotografię małej Jagienki. Zdawać by się mogło, że dopiero przed chwilą taka była… a już tyle lat przeminęło… Teraz powinny biegać tutaj nowe małe Jagienki, czyli jej, Sabiny, wnuczki albo raczej wnuczęta. Przecież to wszystko jedno czy dziewczynki, czy chłopcy, aby tylko pojawiły się maluchy w rodzinie. Sabina tęskniła ogromnie za maleńkimi łapkami obejmującymi szyję, za przytuloną główką usypiającego dziecka. Kiedy spostrzegała, że przed dom Ingi zajeżdżał samochód Bogny, szukała często  pretekstu, by po coś wpaść do sąsiadki i choć na chwilę wziąć na ręce malutką Ewelinkę.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 6 komentarzy

18 stycznia 2024

Nie dane mi było spokojnie usiąść i się do Was odezwać.  Z babcią D. rozrywka na okrągło. Na śniadanie nie można jej ściągnąć, na obiad ledwo i też z wielkim trudem („jakoś się dziś nie wyspałam” – codzienne śpiewka). W porze kolacji nadrabia braki śniadaniowe więc ogólnie bilans zachowany. Z lekami tradycyjnie – albo połknie albo nie. Rozmawiać się nie da, kontaktu werbalnego brak, posiedzi chwilę, podrapie Szilunię, o nic i nikogo nie zapyta, włączy czajnik i odchodzi, ostatnio wyrwała u siebie  ze ściany karnisz razem ze śrubami. Zasłona leżała w kącie, ale firanki nie mogliśmy znaleźć przez dwa dni, wreszcie MS odkrył ją wciśniętą w kąt szafy. Kiedy jasność zalała pokój wzięłam się za szybkie sprzątanie pomieszczenia korzystając z tego, że babcia D. skryła się pod kołdrą i niczego nie widziała. MS próbował karnisz tymczasowo zamontować (przecież nie może łyse okno zostać przez które wszystko widać, bo babcia D. nie ma już żadnych zahamowań), a ja się w tym czasie zabrałam za zbieranie z półek i z podłogi pokruszonych suchych liści, papierków po cukierkach, ciastek rozdeptanych, muszelek i kamyków z ogródka itp. skarbów. Ktoś powie, co ze mnie za gospodyni skoro dopuszczam do takiego stanu w pokoju staruszki. Otóż uprzejmie spieszę z wyjaśnieniem, że niedawno wysprzątaliśmy pokój z MS na błysk. I co z tego? Osoba z chorobą Alzheimera nie ma kontaktu z rzeczywistością, ewentualnie chwilami i w ograniczonym zakresie. Nie wie co robi, kiedy, w jakim celu. Na pytanie „po co to zrobiłaś” odpowiedź brzmi „nie wiem”. Albo jest reagowanie agresją. Nie wchodzę do jej pokoju, jedynie cichacze kiedy nie widzi, żeby zabrać ubranie do prania. Z tym też kłopot, bo brudne upchnięte są w niewiadomych miejscach … Ano tak jest i już.

Do kompletu – zepsuła się pralka. Odmówiła współpracy i nie dała się przekonać w żaden sposób do  jej ponowienia (tej współpracy). Przyszedł pan elektryk, coś tam poczarował i powiedział, że jest OK. Pan sobie poszedł a pralka dalej swoje. Dzwoni MS do pana, pan najpierw miał przyjechać ale zdanie zmienił i stwierdził, że potrzebny hudraulik. Następnego dnia przyszło nawet dwóch panów hudraulików. Poprzetykali rury, coś tam porobili, miało być OK. A pralka dalej swoje. MS dzwonił z reklamacją i podobno ktoś ma dziś przyjść. Ciekawe co będzie, bo góra prania rośnie. Część wyprałam w rękach, ale nie ma jak suszyć bo cieknie. Wymyśliłam, żeby suszarkę wkładać do wanny dopóki pranie nie obcieknie i tak robię.

Dziś włączyłąm Lapka i okazało się, że zniknęła strona z Waszymi adresami, znaczy z blogami i będę musiała odtworzyć, dobrze, że mam zapisane na papierze. Co papier to papier, wieki przetrwa.

Szilunia  tęskni, szuka, kładzie się przy oknie i patrzy przez szybę, podrywa się na każde szczekanie dochodzące z zewnątrz, krzyczy jeśli któreś z nas wraca do domu samo, na spacerze przystaje i czeka albo pędzi na złamanie karku kiedy coś zobaczy…

Monika (https://trzymajacsiechmur.blogspot.com/ )   przysłała mi piękny wiersz.

“Dokąd idą psy, gdy odchodzą?
No bo jeśli nie idą do nieba,
to przepraszam Cię, Panie Boże,
mnie tam także iść nie potrzeba.

Ja poproszę na inny przystanek
tam gdzie merda stado ogonów.
Zrezygnuję z anielskich chórów
tudzież innych nagród nieboskłonu.

W moim niebie będą miękkie sierści,
nosy, łapy, ogony i kły
W moim niebie będę znowu głaskać
moje wszystkie pożegnane psy (…)”
B.Borzymowska

… malutki Rolfuś, miał 6 tygodni kiedy został członkiem rodziny, Mały miał wtedy 3 latka, Duży 6 💗…

… Rolf i Aba mojej siostry 💗…

… Rolf z Abą 💗…

… Do Aby i Rolfa dołączyła Anka …

… maleńki Browuś 💗…

… Browcio u Anki na rękach 💗…

… Browuś dumnie prostuje się do zdjęcia 💗…

… Skitulek i Szilunia 💗…

Widać jak czas szybko płynie, pieski odchodzą za Tęczowy Most, w ludzkich sercach zostają na zawsze 💗💗💗 Mam nadzieję, że czas będzie dla Szilki łaskawy i pozwoli znowu cieszyć jej się życiem póki trwa. Nas, ludzi, dotyczy to tak samo, cieszmy się każdą chwilą i naszą wzajemną obecnością. Nie żyjmy tylko tylko tym co się sączy z różnych komunikatorów, rozważajmy w głębi własnej duszy i sumienia co jest ważne bardziej, co mniej albo wcale… Bądźcie szczęśliwi 💗💗💗

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie | 16 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 1

    Był wczesny październikowy poranek. Inga Bednarska wyszła z psami na przyosiedlową łąkę. Z dalszego spaceru zrezygnowała, zmarzły jej ręce. Wychodząc z domu zarzuciła na siebie tylko cienką kurtkę, tymczasem powietrze okazało się wręcz mroźne, szron na trawach iskrzył się w pierwszych promieniach słońca.  Wzdłuż niedalekiej linii lasku rzucały się w oczy przepiękne jesienne kolory typowe dla polskiej złotej jesieni.

Złociły się liście brzóz opadające w dół, odsłaniając smukłe, białe pnie. Brązowiły się młode dębczaki rosnące tu za przyczyną wiewiórek, dzików oraz wielu innych stworzeń, które przeniosły żołędzie pochodzące od kilku wielkich, starych dębów rosnących w pobliżu. Szeleściły pod stopami liście opadłe z orzechów zapewne również rozsianych przez leśne zwierzęta. Sporo młodych drzewek ostatnio się pojawiło i od wiosny udało im się osiągnąć niezły przyrost. Nikt ich nie złamał, nie wyciął, miały tego lata szczęście.

Łąka właściwie nie była żadną łąką, tylko rozległym nieużytkiem zarośniętym przez wysokie trawy, żółtą nawłoć występującą w ogromnej ilości, czasem pojawiała się dziewanna, koniczyna i różne inne rośliny, których nazw Inga nie znała, natomiast  pamiętała i kojarzyła ich wygląd z wakacji spędzanych w dzieciństwie u ciotki na podkrakowskiej wsi. Do spacerów z psami nadawał się jedynie fragment owego obszaru, ścieżka między dwoma osiedlami, ponieważ pozostałą część pokrywały chaszcze rosnące na podmokłym terenie. Zazwyczaj nie dawało się przebrnąć przez te naturalne zasieki i przeszkody nie grzęznąc w błocie.

Psiaki wyszalały się, wybiegały, zziajane i szczęśliwe wróciły do domu. Rano po spacerze dostawały jakiś przysmak, w miskach miały suchą karmę, którą konsumowały – albo nie –  według indywidualnych potrzeb w ciągu dnia. Po wieczornym spacerze dostawały mokrą karmę, na którą czekały z niecierpliwością. Zadzior był dużym owczarkiem niemieckim, spokojnym, dostojnym psim policjantem na rencie. Zorka wyglądem przypominała sznaucera pomieszanego z czymś trudnym do określenia, co jej zupełnie w życiu nie przeszkadzało. Była wesoła, przyjacielsko nastawiona do całego świata mimo traumy, którą przeżyła zanim trafiła do swego obecnego domu.

Wracając z łąki Inga spotkała Sabinę Turską, zaprzyjaźnioną sąsiadkę z osiedla.

– Kochana, wpadnij do mnie na chwilę, proszę – powiedziała witając się z Zadziorem, który spokojnie podszedł i machnął ogonem, oraz z Zorką obskakującą radośnie „ciotkę”, wydającą z siebie wyraźne „okrzyki” powitalne i odpychającą pyskiem Zadziora, żeby zgarnąć jak najwięcej głasków dla siebie.

– Właściwie – zastanowiła się Inga, – czemu nie? Zaprowadzę psy do domu, nakarmię i wrócę.

Niedługo potem, po wykonaniu zamierzonych czynności, pojawiła się u przyjaciółki.

– Siadaj, zrobię kawę. Mam świeżą szarlotkę, jeszcze prawie ciepła –  Sabina spojrzała na twarz Ingi zwykle uśmiechniętą, teraz powleczoną jakby mgłą smutku. – Coś mi się wydaje, że jesteś zmęczona. Mam rację? Jakbym na ciebie patrzyła przez szarą pończochę.

– To aż tak widać? Myślałam, że lepsza aktorka ze mnie.

– Ingo droga, nie mnie oceniać twoje zdolności. Nie jestem w jury Mam talent czy czegoś takiego. Jeśli już miałabym wybierać, wolałabym show z tytułem na przykład Pomóż bliźniemu dwu i czworonożnemu, albo Obudź w sobie empatię czy coś…

Inga poweselała słuchając sąsiadki.

– Wiesz co? Chodźmy na taras, akurat słoneczko świeci. To już pewnie ostatnie ciepłe dni – Sabina wzięła do ręki kubki z kawą. – Weź ciasto z łaski swojej, dobrze? Zobacz jak się temperatura szybko podniosła. Dopiero był szron, a teraz zupełnie jakby lato wróciło.

Usiadły przy drewnianym stoliku zbitym z listewek, na zielonych plastikowych krzesełkach kupionych w Biedronce, jedynym sklepie w najbliższej okolicy. Z tarasu schodziło się czterema schodkami do małego ogródeczka, gdzie na trawie stały dwa rozkładane, turystyczne foteliki, których siedzenia  uszyte były z kremowo żółtego materiału w zielone liście, współgrającego wizualnie z otoczeniem. Sabina nie lubiła wokół siebie zestawów kolorystycznych, w których barwy „gryzły się” ze sobą. Wprowadzało to dysharmonię nie tylko w jej otoczeniu, ale również we wnętrzu, w duszy, w jaźni czy jak to tam jeszcze można nazwać. Doprowadzało do niepokoju wewnętrznego mówiąc krócej. Z tego powodu zestawiała ze sobą barwy delikatne, współgrające, stonowane, nie stosując się do aktualnego trendu polecającego kolory ostre, agresywne, dominujące.

Jeśli chodzi o maleńki ogródeczek – włożyła ogromną ilość pracy i wysiłku, żeby w ogóle powstał. Przekopywała ziemię niezliczoną ilość razy, wkopywała pod powierzchnię obierki ziemniaczane, pozostałości po obróbce innych warzyw przed gotowaniem, skorupki jajek, resztki z obiadów, torebki z herbatą, fusy po kawie – słowem wszystko, co tylko się nadawało. Wreszcie jakoś ziemię udeptała, wyrównała i zasiała trawę. Była to konieczność, ponieważ po każdym deszczu tworzyły się wielkie kałuże, woda z trudnością wsiąkała w gliniaste podłoże. Dopiero gdy trawa wyrosła, mały ogródek zaczął wyglądać w miarę przyzwoicie i przestał się zamieniać w zbiornik wodny.

Przygotowując teren pod trawnik wzięła przykład z Kasi Zaremby-Wrońskiej, sąsiadki zza płotu. Do segmentu, w którym Kasia mieszkała z mężem Mikołajem, wejście było od strony wcześniejszej uliczki osiedla. Przed kilkoma miesiącami zmarła chorująca na demencję mama Mikołaja i teraz żyli sobie spokojnie we dwójkę odwiedzani często przez dzieci i wnuczki, najchętniej przez Klarę, obecnie trzynastoletnią już dziewczynkę.

Sabina  najpierw przypadkiem zobaczyła co Kasia robi. Drugi raz specjalnie zwracała uwagę na czynności sąsiadki chcąc się przekonać czy jej się przypadkiem nie zdawało, że widziała co widziała. Za trzecim razem spytała. W ten sposób nawiązały kontakt.

Z Ingą i Feliksem  poznali się – czyli Sabina oraz jej mąż Anatol – w banku podczas załatwiania formalności związanych z kredytem na domek. Potem korzystali z tej samej kancelarii adwokackiej, gdy zmuszeni byli założyć sprawę Budowlańczykowi – zwanemu tak ogólnie właścicielowi firmy budującej osiedle.  Okazało się, że był to osobnik nad wyraz niesłowny, z czystym sumieniem rzec można: kłamca, krętacz i cwaniak, który zamiast wykończyć segmenty i oddać do użytku, kombinował jak tylko się dało – co zrobić, żeby nic nie robić ale pieniądze zgarnąć. Zmuszał tym samym wielu nieszczęsnych inwestorów, by w końcu sami wykańczali domki chcąc wreszcie w nich zamieszkać. Za niedotrzymanie terminu oddania do użytku budynku,  terminu dokładnie określonego w umowie na wykonanie inwestycji budowlanej, wytoczyli mu sprawę przed sądem o wypłatę należnych kar umownych zgodnie z konkretnym punktem zawartej umowy. Sprawę w sądzie po kilku latach wygrali lecz pieniędzy się nie doczekali. Komornik jakoś nie potrafił ich odzyskać, choć od wygrania sprawy minęły już cztery lata. Adres kancelarii dostali od męża Kasi, Mikołaja. Sąsiedzi rok wcześniej wygrali sprawę z oszustem, lecz pieniędzy również nie zobaczyli do tej pory.

– No i co powiesz o mojej szarlotce? – spytała Sabina. – To nowy przepis.

– Rewelacja – odpowiedziała Inga z pełnym szarlotki ustami. – Rewelacja. Przypomina smak dzieciństwa i jabłka z ciocinego ogródka.

– Kiedy byłam mała najbardziej smakowała mi właśnie taka z pianką. Znalazłam przepis w necie na stronie wsi Regulice. To w Małopolsce, niedaleko Tenczynka. Kaśka mi kiedyś opowiadała o tamtych stronach, jej przyjaciele stamtąd pochodzą, mają tam rodową chałupę, do której jeżdżą  na urlopy.

–  Ciocia mieszkała kiedyś w Czernej, to niedaleko… Tenczynek… Tenczyn…To chodzi o ruiny zamku? Byłam tam kiedyś z ciocią w czasie wakacji. A niedawno widziałam film o zamkach polskich i wspomnienia wróciły…. Mówili o nim „brat Wawelu”. Podobno zamek złupili i spalili Szwedzi w czasie potopu. Myśleli, że znajdą tam skarby wywiezione z Krakowa, bo taką plotkę puszczono.

– Tak, to ten. Kaśka pokazywała mi kiedyś zdjęcie z wycieczki, ale ona woli zamek w Niedzicy, w Pieninach. Śmiała się, że Mikołajowi tak się podobał, że podarowała mu w prezencie.

– W Niedzicy zamek stoi cały. Wiem, bo byliśmy kilka lat temu na urlopie nad Zalewem Czorsztyńskim. Cudnie tam jest. A zamek Tęczyńskich to ruina, więc się sąsiadowi nie dziwię – uśmiechnęła się Inga.

– No, uśmiechnęłaś się – wesoło spojrzała Sabina, – czyli moja szarlotka czyni cuda jak powiedział  Tolek.

– W cuda ja już przestałam wierzyć, choć tylko cud mógłby nas uratować – powiedziała Inga, a na jej twarz powrócił smutek.

– No nie, natychmiast bierz dokładkę! Może Toluś ma rację, cud się zdarzy i znowu  się uśmiechniesz?

– Daj przepis, jeśli możesz oczywiście. Honoratka uwielbia szarlotki, upiekę dla niej.

– Pewnie, że dam. Jak ja ci zazdroszczę, że masz wnuczki. Twoja Bogna ułożyła sobie życie jak trzeba. Męża ma dobrego, teraz urodziła drugą córeczkę, jest tak jak powinno…

– Chociaż to się udało – uśmiechnęła się Inga na myśl o dzieciach. – Uwielbiam tę małą szkrabusię, już teraz widać, że to takie półdiablę weneckie. Oczywiście Honorcię też, ale ona już jest duża, na ręce jej nie wezmę, najwyżej na kolana jak nikt nie widzi, bo by mnie chyba udusiła, że jej obciach robię przed ludźmi.

– Co ja bym dała, żeby Jagna przyniosła mi do domu taką Ewelinkę – z tęsknotą stwierdziła Sabina. – Niech bym nawet na oczy jej ojca nie widziała, co tam, mamy dwudziesty pierwszy wiek. Poza tym, mąż rzecz nabyta, o czym się moja biedna córka już przekonała. Ale dziecko jest zawsze swoje.

– O wilku mowa, twoje dziecko podjechało – zauważyła Inga żółty samochód skręcający z uliczki na podwórko.

– Tylko nie zdradź, że ja tak o dziecku, bo się znowu zdenerwuje i mnie opierniczy – konspiracyjnym szeptem powiedziała Sabina.

– To ja lecę, a po przepis jutro wpadnę – zerwała się Inga z fotelika, pomachała Jagnie i poszła do siebie.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 16 komentarzy

Pierwszy piątek 2024

Mamy rok 2024, już się rozpędził i do przodu biegnie. To ciekawe, prawda? Rozpędził się teraz, tak jak już to robił (w moim odczuciu) przez kilka poprzednich lat…  kiedy byłam młoda to się te lata wlokły i wlokły…. A teraz jakoś  przyspieszyły, zupełnie nie wiem po co, bo ja się do mety nie spieszę. Wolę iść spacerkiem, zatrzymując się po drodze, wąchając kwiatki, podziwiając krajobrazy, smakując każdą chwilę, trochę się złoszcząc na siebie,  że nie potrafię zachować spokoju w różnych sytuacjach chociaż powinnam przecież, taka mądra i dojrzała niby….

Jedno co wiem na pewno, to iż nie należy marnować czasu jaki nam został dany. Mimo to marnuję w dalszym ciągu… ale mniej i za to mogę chwalić samą siebie 😃 W tym nowym roku nauczyłam się już wstawiać filmiki na YT. Chciałam się nauczyć, bo inaczej nie mogę tutaj na blogu pokazać. I znowu samą siebie chwalę 😃 Cóż, mój pierwszy osobisty rok numerologiczny zaczęłam w odpowiedni sposób czyli ucząc się nowych rzeczy 👍

Szukając filmiku z jeleniem przeglądałam zdjęcia… wszędzie Skituś… w ogródku, w Szczawnicy, na wszystkich spacerach… Tęsknimy bardzo, Szilunia też w dalszym ciągu… Taki był poprzedni rok niedobry dla piesków, bo aż cztery znajome odeszły za Tęczowy Most, na dodatek w sylwestrową noc podążył tam cudny, kochany Pretor mojej kuzynki 💔

Królowa Marysienka przysłał mi fotki zrobione kilka lat temu, gdy byłam u niej z psiepsiołkami 💗

… Skituś (jeszcze nie miał siwej mordki), Kira i Szilunia …

Terenia przysłała zdjęcia Pretorka 💗

Teraz filmiki jakie po raz pierwszy zamieściłam na YT. oczywiście nie mają „żadnej jakości”, za to mają wielki ładunek emocji, szczególnie pierwszy jest pamiątką. Pierwszy filmik to Szilunia i Skituś dwa lata temu wracające z łąki do domu 💗 Pozostałe to pamiątki ze Szczawnicy. Kąpiącą się sarenkę, a właściwie łanię mówiąc poprawnie, spotkałam w tym roku idąc do miasteczka po pomidory koło Dworku Gościnnego w Parku Górnym, czarna sunia to Ronia, koleżanka moich psiepsiołków… jakże smutno będzie tam  teraz bez Skitusia… Na trzecim filmiku sprzed dwóch lat jest przepiękny jeleń spacerujący koło bloku. Ojej!!! Coś pokręciłam przy wstawianiu, muszę Dużego poprosić o pomoc i wtedy poprawię. Przepraszam bardzo, wybaczcie 🙈

Jedno się udało 😃 wprawdzie nie idealnie, ale łanię możecie zobaczyć 🙂

https://www.bing.com/search?q=yt%20sarna%20w%20k%C4%85pieli&refig=1DD64FC5CB27492C807BDC887C8A791C&FORM=VDVVXX

… oczywiście Szczawnica …

Podobno zima powraca. Rankiem wyszłam z Szilunią gdy jeszcze ciemność spowijała świat, jedynie leciutki brzask dał się zauważyć nad laskiem. Zaczął sypać śnieżek, ale teraz go nie widzę, chyba się rozmyślił, za to kałuże zostały zamarznięte. Ważne, że dni zaczynają się wydłużać, przysłowie mówi, że „na Nowy Rok przybywa dnia na barani skok”. Ciemność wpływa na mnie depresyjnie, więc niech jasność się stanie jak najprędzej.

Pierwszy weekend styczniowy niech przyniesie wszystkim miły odpoczynek po świątecznym szaleństwie. Życzę miłych chwil i zdrowia, bo znów wirusisko daje się we znaki ⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐⭐

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie, Szczawnica | 24 komentarze