„Babie lato i kropla deszczu” – 46

Za namową mamy Honoratka postanowiła zdawać egzamin do niepublicznego liceum. Przyjęła do wiadomości, że ma to potraktować jak próbę generalną przed spektaklem, że nic się nie stanie jeśli jej się noga podwinie, a przy okazji sama siebie będzie miała możliwość sprawdzić w nowej sytuacji, w nowym miejscu.

– Skarbie, powiedz mi jeszcze raz dokładnie jak to będzie wyglądało – powiedziała Inga gdy wreszcie wnuczka odebrała telefon.

– Jutro egzamin pisemny z polskiego o szesnastej, w sobotę egzamin z matematyki. Godzina jeszcze nie jest pewna.  W poniedziałek z angielskiego i niemieckiego też o szesnastej ale, babciu, nie jest brany pod uwagę w rekrutacji – odpowiedziała.

– Pewnie chodzi im o zorientowanie się jaki poziom dzieci reprezentują…

– Babciu! Jakie dzieci? – oburzyła się natychmiast nastolatka.

– Przepraszam skarbie, chciałam powiedzieć: młodzież – poprawiła się Inga świadoma, że wnuczka nie widzi jej szerokiego uśmiechu.

– Aha, a wcześniej nie mogłam odebrać, bo miałam matematykę, no, korepetycje – wyjaśniła Honoratka-nastolatka.

Temat egzaminów wnuczki nie schodził z myśli babci. Nie przyznawała się lecz przeżywała bardzo. Tym razem niepotrzebnie, matka z córką odpuściły niepubliczną szkołę. Na egzamin z języka już Honorcia nie poszła, nie spodobało jej w tej szkole. Przygotowywała się do egzaminu kończącego ósmą klasę. Nareszcie dzień ważny nadszedł.

Inga nie mogła sobie znaleźć miejsca. Od rana Honoratka pisała egzamin. Ośmioklasisty czy ósmoklasisty – zastanowiła się. Ja byłam nauczona pierwszej wersji. Profesora Bralczyka albo profesora Miodka należałoby spytać o poprawność formy. Moim skromnym zdaniem obie są dopuszczalne, wszak „ó” wymienia się na „o”…

– Tak córeczko? – przerwała dywagacje językowe na dźwięk telefonu. – Ja też się denerwuję. Dokładnie w chwili kiedy zadzwoniłaś zastanawiałam się  nad poprawnością formy… Zresztą mniejsza z tym. W jakim nastroju poszła? Mam nadzieję, że nie stresowałaś jej dodatkowo… Tak tylko mówię… Daj znać od razu jak wróci, dobrze?… Doman ją zabierze? Może będzie chciała wracać z koleżankami?… Aha, wszystkie, słusznie. Niech im lody zafunduje na odstresowanie…. Jakie uczyć? Już się nauczyła wszystkiego czego mogła. Tym bardziej z matematyki. Nie dręczcie już dzisiaj dziecka, żeby jutro mogła bidulka myśleć. Niunia moja kochana – rozczuliła się Inga. – Dopiero takie maleństwo słodkie było, a tu już zdaje egzaminy. Mówię, że ten czas to jakiś oszust jest. Zdecydowanie… Ale zadzwonisz, dobrze?… No to buźka, pa córeczko.

Psy szczekając wyskoczyły do ogródka przez uchylone drzwi tarasowe, Inga wyskoczyła za nimi.

– Cicho bądź – huknęła na sunię. – Po co krzyczysz bez powodu?

Suczka spojrzała na nią wyraźnie zdegustowana i odwróciła się tyłem.

– Jak to bez powodu? – zza siatki obrośniętej zimozielonym bluszczem dał się słyszeć głos Kasi. – Czyż ja nie jestem wystarczającym powodem do krzyku? Może chciała z kimś mądrym porozmawiać. Zorka, co ta twoja pańcia od ciebie chce? Wybacz jej, pewnie też się denerwuje.

– O, Kaśka – zdziwiła się Inga. – Pewnie, że się denerwuję, żebyś wiedziała jak bardzo…

– Przypadkiem wiem…

– Miejsca sobie znaleźć nie mogę. Nie mogę też zrobić nic z tego, co na dziś zaplanowałam, teściowa jeszcze nie zeszła na śniadanie. Muszę tu siedzieć dopóki nie zje i nie schowam jedzenia.

– Żeby znowu psów nie nakarmiła? – domyśliła się Kasia.

– Właśnie.

– Wiesz co? Mam pomysł, zaproś mnie na kawę – puściła oko do przyjaciółki.

– To jest bardzo dobry pomysł, wchodź, już nastawiam wodę.

– Co dwie zestresowane babcie to nie jedna – zauważyła Kasia. – Musimy wspierać siebie i nasze ośmioklasistki.

– O, powiedziałaś tak jak ja – ucieszyła się Inga.

– Co powiedziałam? – zdziwiła się Kasia.

– Powiedziałaś: ośmioklasistka.

– Za moich czasów tak się mówiło – wzruszyła ramionami Kasia. – I pisało się dkg w skrócie od „dekagram” a nie dag.

– No właśnie. Nie lubię jeszcze jak ktoś mówi „otrębów” a nie „otrąb”.

– A mnie denerwuje mówienie „dresy” na jeden dres, a już najbardziej „zadziewa się” zamiast „dzieje się” albo „wydarza, zdarza”, po prostu doprowadza mnie do białej gorączki. Lecz cóż kochana, język się zmienia i nie ma na to rady.

– Ale ubożeje, skoro jednym słowem na literę „k” będącym w powszechnym użyciu zastępuje się wszystkie dawne określenia stanów emocjonalnych na przykład.

– Taak, na dodatek jednym wolno, a innych za to samo pozywa się do sądu…

– I jeszcze za dobrą radę daną w dobrej wierze wlepia się karę…

– Cóż, zawsze byli równi i równiejsi. Na zasadzie: co wolno wojewodzie… To się nie zmienia.

– W nosie mam dziś wszystko poza wnuczką.

– Właśnie. I dlatego nic nie możesz robić, musisz  skutecznie trzymać kciuki. Jesteś rozgrzeszona – stwierdziła Kasia.

– Podobałoby mi się takie wytłumaczenie bezczynności gdyby zjawiły się krasnoludki i oferowały pomoc – skinęła głową Inga. – Nawet bardzo by mi się podobało.

– Krasnoludków ci się zachciewa! A pożyczyłabyś któregoś, gdyby do ciebie przyszły? –spojrzała na przyjaciółkę. – Inguś, kochana, pożyczysz?  Hi hi, to jest bredzenie zestresowanej babci – zaśmiała się wywołując cień uśmiechu na twarzy przyjaciółki.

– Mówiąc szczerze krasnoludki naprawdę bardzo by mi się przydały. Jestem zmęczona, zniechęcona pilnowaniem teściowej, bezustannym sprzątaniem po niej, poprawianiem, robieniem w kółko tych samych rzeczy po ileś razy.  Do czego się dotknie to zniszczy, zepsuje, wysypie, rozleje, a mnie ręce opadają i nie mam już siły. Nic mi się nie chce, wszystko wydaje mi się bezsensowne. Co zrobię, to na próżno.

– Też tak miałam – skinęła Kasia głową. – Musisz przetrzymać, innego wyjścia nie ma. Nie gryź się, każdy w zetknięciu z chorobą otępienną ma podobne odczucia. Nikt nie jest ze stali. Wiadomo, że raz jest lepiej, raz gorzej. Wiem dobrze, przecież przerobiłam temat dwa razy.

– Wystarczy mi raz – Inga rozejrzała się wokół po czym zerknęła na górę. – Wiesz, ona często skrada się jak duch. Nie słychać jej wcale i nagle wyrasta przede mną znikąd. Zawału dostanę za którymś razem, zawsze się wzdrygnę. Albo kuca u góry na ostatnim schodku i przez szczebelki podgląda. Chyba myśli, że jej nie widać.

– Może być tak, że w tym momencie nie wie gdzie jest, nie wie z kim ma do czynienia. Potrzebuje dłuższej chwili, żeby się upewnić, rozpoznać.

– Być może masz rację. A być może to taka jej gra, żeby mnie wykończyć.

– Oho, teraz to ty bredzisz jakbyś cierpiała na manię prześladowczą . Nie bój się, to nie jest zaraźliwe.

– No wiesz co! Ładnie się tak nabijać z biednej babci?

– A ja to jaka jestem? Też biedna! – pożaliła się Kasia.

– Mam pomysł. Ukroję słuszny kawał sernika, przez te nerwy nam się należy – Inga podniosła się z krzesła.

– I nawet szybciej spalimy, przez te nerwy oczywiście – ucieszyła się Kasia. – O matko, jaki dobry. Co ty mu zrobiłaś, że tak smakuje?

– Ja nic, tylko Feliks ubił mu pianę, przecież ci mówiłam – zaśmiała się Inga. – Nigdy mi się nie chciało ubijać więc ładowałam całe jajka. Pyszny był zawsze, ale taki zbity…

– Ten jest jak chmurka, jak obłoczek taki lekki, leciutki, cudowny po prostu – zachwycała się Kasia. – Rozpływa się w ustach, dosłownie, nie w przenośni.

– Powiem Felkowi, niech się cieszy, że od tej chwili ma stały etat ubijacza piany.

– Taki starszy pianowy, co? Jak starszy kapral albo starszy sikawkowy… Daj jeszcze trochę, co tam, dziś możemy, a nawet musimy. Przecież w ten sposób ratujemy sobie życie. Daj mi tamten kawałek. dobrze?

Po południu Inga  do wnuczki wysłała sms.

– Jak tam? Jak Ci poszło? Co dalej?

– Spoko – otrzymała odpowiedź.

– Czyli co, dobrze? – zadzwoniła nie zadowalając się odpowiedzią.

– Okaże się – z niewzruszonym spokojem odpowiedziała Honoratka.

– A co teraz robisz poza rozmawianiem za mną?

– Odpoczywam – w głosie wnuczki babcia wyczuła zdziwienie, że w ogóle o to pyta.

Cóż, pozostało uzbroić się w cierpliwość i czekać na wyniki, potem znowu czekać aż dziewczyny powiedzą  gdzie się młoda dostała. Postanowiła Inga wykorzystać sensownie czas oczekiwania i ukoić skołatane nerwy pożytecznym działaniem. Wyciągnęła z ukrycia mnóstwo różnych zawiniątek z papierowych serwetek, pudełeczek po witaminach, po kremach, w których miała nasionka aksamitek, groszków, jakichś kwiatków, których już nie poznawała, zebrane podczas spacerów.

Czas najwyższy się nimi zająć – pomyślała i zastanowiła się w czym je posiać, żeby wykiełkowały. Bezpośrednio do ziemi nie chciała, jeszcze za wcześnie, dopiero po zimnej Zośce będzie bezpiecznie. Teraz w dzień jest ciepło lecz rankiem, kiedy wyszła na łąkę z psami, na trawie był szron. Niech sobie więc nasionka kiełkują spokojnie w cieple, na grządkę pójdą jak wyrosną. Wyjęła pojemniki po pieczarkach kupowanych w Biedronce. Gdzie miała kupować jak nie tam, skoro to najbliższy sklep i najtańszy, a przecież  właśnie cena stała się podstawowym kryterium zakupów. Nasypała ziemi, sporo nasionek aksamitek  się zmieściło. Nie wszystkie wykiełkują, może chociaż połowa. Za kilka dni zrobi to samo z kilkoma nasionkami wilców, które zebrała od sąsiadów. Raz jeden miała niebieskie wilce, gdyby nie zostały uwiecznione na fotografii sama by nie uwierzyła, że je miała. Rozkwitły tak ładnie, aż przechodzący ludzie zatrzymywali się aby podziwiać. Już nigdy więcej takich nie było, zniknęły wszystkie, chociaż wilce często się same rozsiewają i rosną z roku na rok bez żadnej pomocy.

W dwóch skrzynkach na dwóch oknach, kuchennym i kominkowym, posadziła bratki. Trafiły jej się miniaturowe i z miejsca się w nich zakochała. Były takie śliczne, drobniutkie, wdzięczne, że nie sposób przejść obok nich obojętnie. Dzięki temu  nie mogła się nawyglądać przez kuchenne okno, bowiem brateczki na oknie, a cudownie kwitnący bez za oknem sprawiały jej tyle radości, że przestała robić sobie wyrzuty, iż uległa i kupiła. Niby tylko dwa złote za sadzonkę, ale w ich sytuacji liczy się przecież każda złotówka. Córka pochwaliła, wnuczka też, przyjaciółki podziwiały tak jak ona sama. Inga wreszcie poczuła się rozgrzeszona, powiedziała sobie, że ojca i matki to ona nie zabiła, żeby się tak musiała męczyć i poczuła zadowolenie.

Przypomniała sobie, że Sabina obiecała jej sadzonkę białego bzu, taki zwykły odrost od korzenia. Niby nic, ale bzy Ingi wszystkie pochodziły od jednej sadzonki, z odrostów od korzenia właśnie. Dlatego kwitły w jednym kolorze, a Inga chciałaby mieć różne barwy i odcienie.

– Sabinka, to co, masz ten biały bez dla mnie? – zapytała podchodząc do ogrodzenia gdy zauważyła sąsiadkę w ogródku.

– Pewnie. Myślałam, że się rozmyśliłaś, bo się nie odzywałaś. Już miałam poucinać te badyle…

– Jakie badyle – oburzyła się, żartobliwie oczywiście, Inga. – Uwielbiam bez, jego zapach zamknęłabym w buteleczce, żeby móc wąchać przez cały rok.

– Ja tak lubię konwalie – powiedziała Sabina biorąc do ręki sekator.

– Po co ci to? – przestraszyła się Inga. – Korzeń mi przecież potrzebny, posadzić chcę!

– Łopatkę mam przy bzie – odpowiedziała Sabina. – Myślisz, że już nie wiem co robię?

– Przepraszam…

– Ależ daj spokój, potrzymaj to – podała Indze sekator, wzięła łopatkę i ukopała dwa kawałki, dwie gałązki z korzonkami. – Czekaj, nie puszczę cię tak od razu, chodź na kawę. Włożę je tylko na razie do wody, żeby nie zdechły … o, już.

Usadziła przyjaciółkę na fotelu, zalała szybko kawę.

– Powiedz mi, może ty coś wiesz, bo ja niczego nie mogę się dopytać.

– Ale o czym? Nie zrozumiałam – Inga podniosła wzrok znad filiżanki.

– Może Bogna coś zdradziła, coś jej się wyrwało…

– Sabcia! Ale na jaki temat? Zupełnie nie wiem o co ci chodzi.

– Bo wiesz, Jagna nigdy nie miała przede mną tajemnic, a teraz nic mi nie mówi. Stroi się do tej „Filiżanki”, późno wraca i nic nie mówi!

– Aa, o to chodzi. Słuchaj, przede wszystkim nie jest małą dziewczynką tylko dorosłą kobietą i to po przejściach…

– Właśnie o te przejścia mi chodzi. Czy ona się w coś nie wpakowała? Nie chciałabym, żeby znowu była tak okropnie nieszczęśliwa.

– Nie, myślę, że nie masz się czego obawiać. Przecież jest mądrą i rozsądną dziewczyną.

– Słuchaj, ona śpiewa chociaż wie, że nie potrafi i fałszuje, śmieje się, coś Zaderce mówi do uszka, a mnie nic – szeptem powiedziała z żalem w głosie.

– Sabinka! Ona wyraźnie jest szczęśliwa, czego ty chcesz? Ciesz się.

– Ale dlaczego? Serce matki mówi mi, że się zakochała. To i dobrze, ale w kim? W jakimś gościu z „Filiżanki”?

– Nie wiem, może… ale czekaj, czekaj… Bogna wspomniała kiedyś o przesyłce, która przyszła do Jagienki z Irlandii

– Z Irlandii? Jagna uwielbia irlandzką muzykę.

– Już wiem – Inga aż podskoczyła na fotelu – Słuchaj, mam,  myślę, że chodzi o Alana Zawistowskiego! Spytaj Kasię, przecież to wnuk jej przyjaciół!

– Jesteś genialna! – wykrzyknęła Sabina. – Dzięki. Zaraz zawołam Kaśkę. Widzę ją w ogródku. Kasiaaa, Katarynkaaa – zawołała przez okno.

– Co tam? – odkrzyknęła Kasia.

– Chodź do nas na kawę, możesz?

– Mogę, już lecę – odpowiedziała i po chwili zadzwoniła do furtki. – Wpadłyście na dobry pomysł. Cytując moją Klarcię sprzed kilku lat „bez kawy to ja jus nie zyję”.

– Postarzały nam się te wnuczki – stwierdziła Inga. – Okropnie szybko.

– Jak ja bym chciała mieć wnuczkę – westchnęła Sabina. – Niestety, nie zanosi się na to.

– Skąd wiesz? – wesoło spytała Kasia.

– Na to wygląda – smętnie opuściła głowę.

– A może nie masz racji? – Kasia się usadowiła wygodnie. – Lej tę kawę. O matko, przypomniały mi się dawne czasy, kiedy się z dziewczynami spotykałyśmy na zbiórkach w naszym bloku na Ursynowie, żeby omawiać różne sprawy, w tym i  problemy sercowe. Ale fajnie, czuję się jakbym nagle odmłodniała.

– Cieszę się, że ty się cieszysz, ale ja jestem w stanie rozedrgania ze zdenerwowania!

– Dlaczego? Co się stało?

– No właśnie nie wiem czy coś się stało, czy nie – westchnęła Sabina.

– Sabcia, no to niczego nie rozumiem, o co chodzi?

– Ja ci powiem – wtrąciła się Inga. – Sabinka ma dziś problem z koncentracją.

– No, mam – przytaknęła gospodyni. –Może przyniosę nalewkę limonkową? Jakoś się rozluźnię, może…

– Co za piękny dzień – wykrzyknęła radośnie Kasia. – Dawaj tę nalewkę.

cdn.

Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 2 komentarze

Zapiski domowe 24 listopada 2024 😻🐶

Sypnął nam śniegiem listopad. Jeśli o mnie chodzi to najchętniej przespałabym czas do wiosny. Niestety, ze spaniem różnie bywa, a to Franuś chce wyjść albo wejść 😻, a to babcia D. ma nocną aktywność, a to Calineczka nas odwiedzi 🙂 No nie, na Calineczkę nie mogę zrzucać żadnej winy. Moje szkrabiątko poszło do szkoły, po całym tygodniu jest zmęczone i wieczorem padło zaledwie po dwóch wierszykach. Nasza tradycja to czytanie w łóżku wierszyków babci Ani z bloga ( w kategorii: Wymyślanki), nie może być inaczej. Tylko – wcześniej babcia przysypiała i wnusia mówiła: babcia, czytaj, nie śpij, natomiast teraz – wnusia usypia prawie natychmiast.  W dalszym ciągu makaron jest jej najulubieńszym jedzeniem, mam zapas makaronów różnych w kształcie i kolorze, żeby miała w czym wybierać. Wybrała tym razem kokardki i literki 😀

… sama sobie kolację ułożyła na talerzyku i udekorowała …

Tym razem dała się namówić, aby nie wstawała o piątej rano i razem ze mną szła na pierwszy spacer z Szilunią. Przekonały ją dopiero dziki, czyli informacja o powrocie dzików do lasku, w związku z czym po ciemku do lasku chodzić nie należy. Obiecałam, że po południu pójdziemy razem i pokażę jej ślady po dzikach. Chciała chlebek bananowy, który upiekłam, lecz zapomniałyśmy o nim i pojechała do domu bez wypieku. Nie przejęła się zbytnio jak sądzę, już przepis dałam i piekła kiedyś  wspólnie z mamą. W ciągu tygodnia miałam chęci do kuchennych działań, może dlatego, że zrobiło się zimno. I chyba trochę dla odreagowania szalonego zachowania babci D.  Upiekłam dwa nowe ciasta, tylko teraz nie mogę odnaleźć przepisów. Ale znajdę, bo z YT, były bardzo smaczne i muszę po odnalezieniu wpisać w żółty kajet, czyli „wypróbowane i na zawsze”.

Upiekłam też bułeczki wg przepisu Tomka Strzelczyka z kanału Oddasz fartucha na YT. Uwierzycie, że nigdy w życiu takie dobre nie wyszły?  Wprowadziłam drobną zmianę, zamiast czekolady dałam skórkę pomarańczową. Rezultat przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, rewelacja 👍😀

… jestem przekonana, że jeszcze nie jeden raz takie bułeczki upiekę, wyglądały jak z prawdziwej piekarni …

Skusiłam się na spróbowanie smażonego bakłażana w drodze poszukiwania nowych smaków i taki mi zasmakował, wciągnęłąm od razu 🙂

Odważyłam się wykonać kluski kładzione (hi hi, stara ta Baba, a klusek nie robiła) 😁 Do nich usmażyłam pieczarki, którymi posypałam sos pieczarkowy. Naprawdę to smaczne wyszło 👍

… powtórzę na pewno taki zestaw …

Kolejna udana potrawa to sałatka. Dawno temu, jeszcze na Ursynowie, robiłyśmy z sąsiadkami podobną. Na kanale YT Atelier Smaku zobaczyłam tę warstwową sałatkę i różne wspomnienia wróciły z naszych sąsiedzkich imprez 😀🍀 W skład wchodzą buraki gotowane (albo pieczone), jajka na twardo, cebula, ogórki konserwowe, majonez, sól, pieprz, zielenina na wierzchu.

… przepyszna  …

Próbowałam nakręcić filmik ze spaceru, ale szalona Calineczka nie chciała zostać aktorką i tylko „takie coś” wyszło, co widać poniżej 🙂

Jutro nowy tydzień zaczynamy i jest jak w piosence – „coraz bliżej święta”. Gdzie nie spojrzeć to widać świąteczne ozdoby, dekoracje, przesyt wszystkiego, a ja nie mam jeszcze ochoty się tym zajmować. Może jest to dobry sposób na listopadową chandrę, zimno, wianie, wycie wiatru, wilgoć wchodzącą za kołnierz… Wydaje mi się, że kiedy byłam młodsza łatwiej przeskakiwałam z nastroju listopadowej zadumy do radosnego oczekiwania na wesołe święta.  Mam wrażenie, że obecność dzieci, a szczególnie małych dzieci, sprawia, że tę radość się odczuwa 😍

Franuś życzy dobrego tygodnia, zdrowia i duuużo radości, a w imieniu Baby dziękuje za odwiedziny i pozostawione słowa 😻 Jeszcze Franuś prosi o dobre myśli (i nie tylko) skierowane do Duchowych piesków, koty też tam mieszkają 😻

🐶😻💗💗💗💗💗💗💗💗😻🐶

 

Zaszufladkowano do kategorii Kuchennie i smacznie, Myślę sobie | 18 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 45

Inga usiadła w fotelu koło kominka. Nie posiadała się z radości, że wreszcie mąż  zmobilizował się na tyle, żeby powiesić na ścianie półkę. Tylko jedną wprawdzie, lecz Inga sama zrezygnowała z pozostałych, aby choć jedna zawisła nad wersalką. Oprócz tego na ścianie znalazły się dwa obrazy. Jeden namalowany przez wujka Stefana przedstawiający krakowiaka nocą przed chatą krytą strzechą. Na drugim był widoczny fragment zielonej gęstwiny drzew prześwietlanej miejscami promieniami słońca padającymi na zieloną trawę. W oddali jaśniał skrawek nieba za drzewami. Widok był dla Ingi cudownie kojący, wpatrywała się weń i przenosiła myślami do miejsca wyglądającego podobnie.

Owych dwóch obrazów nie udało się powiesić wcześniej. Przed zimowymi  świętami Feliks był nie do wytrzymania. Inga nie miała mu tego za złe, rozumiała przecież przyczynę, było jej jednak bardzo przykro. Teraz – choć powinna być przed nią chwila spokoju – w dalszym ciągu przeżywała strach związany z przyszłością. Bardzo starała się odsuwać od siebie wszelkie obawy, strachy, negatywne myśli. Wiedziała przecież, że to nic nie pomoże, osłabi jedynie siły. które są jej potrzebne za dwoje, za siebie i za męża.

Patrzyła na „zagospodarowaną” ścianę i czuła wewnętrzną radość. Nareszcie wygląda jak w domu, a nie jak w poczekalni dworcowej. Musiała na to czekać od Bożego Narodzenia do  samej wiosny. Doczekała się wreszcie. Nawet teściową udało się „wyprowadzić” na spacer pierwszy raz w tym roku. Przez całe miesiące starsza pani nie ruszała się z domu.

– Nie chce mi się – taka była jedyna odpowiedź na wszystkie propozycje.

Wprawdzie bardzo się zmęczyła, jednak kawałek drogi przeszła. Każdy by się zmęczył po kilkumiesięcznym bezruchu. Mięśnie, stawy, ścięgna – wszystko zesztywniałe przez brak ćwiczeń. Inga jednak cieszyła się, pełna była ciepłych uczuć względem staruszki. Tym bardziej, że pod wpływem nowych leków zaczęła więcej jeść i na razie ustały ataki agresji. Siedziała z kubkiem kawy w ręku, zadowolona chwilowo z życia, patrzyła jak teściowa kroi obierki ziemniaczane i marchewkowe, żeby wysypać pod iglaki. No… nie może być idealnie… to niemożliwe przecież. Nie pod iglaki wsypała lecz na grządkę przy uliczce… Trudno, przysypie się ziemią potem… Ale…

– Mamo! Dlaczego dajesz Zorce jedzenie?

– Nie daję!

Kłamstwo jest dla niej jak oddychanie albo nawet łatwiejsze, pomyślała Inga.

– Widziałam! Tyle razy cię prosiłam,  żebyś jej niczego nie dawała. Chcesz, żeby umarła? Już jest chora. Potem będziesz płakać jak sunia będzie wyła z bólu na podłodze!

No i miły nastrój cholera wzięła.

Ale nic to, Baśka, nic to. Pojechali na cmentarz, z psami oczywiście. Zorka, która przedtem lubiła jeździć samochodem, teraz już nie pałała chęcią do jazdy.

– Pewnie dlatego, że tusza jej przeszkadza. Zdecydowanie trzeba ją odchudzić. Może być, że z powodu nadwagi bolą ją stawy i stąd problem z wchodzeniem po schodach – powiedziała Inga do męża, który brał sunię na ręce, żeby ulokować ją w aucie.

Siedząc obok męża w samochodzie Inga uświadomiła sobie, że od dłuższego czasu czuła się uwiązana. Nie mogła wyjść kiedy potrzebowała albo chciała, a Feliksa akurat  nie było w domu. Bała się teściową zostawić samą nie wiedząc co starsza pani może za chwilę zrobić gdy  tylko zorientuje się, że nikogo nie ma w domu oprócz niej. Na przykład szybko wtedy biegła do kuchni i przekładała rzeczy, zmywała, choć mówiło jej się tysiąc razy, że do tego jest zmywarka, która na dodatek nie marnuje wody więc nie zwiększa się rachunek za wodę. Często zostawiała odkręcony kran i woda sobie płynęła i płynęła… Poza tym i tak trzeba było po niej – czyli po teściowej – poprawiać. Doszło do tego, że kiedy  z mężem szli z psami na dłuższy spacer – co przecież było niezbędne dla zdrowia fizycznego i psychicznego – i usłyszeli sygnał jadącego wozu pożarniczego, obojgu przychodziła do głowy jedna myśl: czy to nie matka podpaliła mieszkanie. Patrzyli w którą stronę jedzie wóz, jeśli w kierunku domu – przyspieszali kroku.

Siedziała tak sobie Inga w fotelu, patrzyła na wreszcie żyjącą ścianę i myślała. Majówka zbliżała się szybkimi krokami jakby założyła siedmiomilowe buty. Teściowa jeszcze nie jadła śniadania, przecież jak zwykle „nie spała całą noc i jeszcze sobie poleży”. Dobrze, niech leży. Tylko jak przyjdzie do kuchni, a Ingi nie będzie w pobliżu, znowu nakarmi psy nie wiadomo czym, na przykład wafelkami w czekoladzie. Dlatego Inga bezustannie musiała mieć oko na staruszkę. Albo postawi czajnik bez gwizdka i nie usłyszy, że woda się gotuje, nawet nie poczuje smrodu spalenizny, bo z niczym jej się nie skojarzy. Już kilka spaliła. Albo otworzy drzwi wejściowe i nie zamknie, albo ciężkie balkonowe okno spróbuje uchylić, nie dociśnie klamki i znowu się urwą, albo znów pozrywa żaluzje usiłując listewki podnieść do góry, albo nie domknie lodówki, albo nie zakręci wody… Tych „albo” była nieskończona ilość, co doprowadzało Ingę do chronicznego stanu nieustającej czujności i podejrzliwości.

cdn.

Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 6 komentarzy

Radość o poranku 😃 14 listopada 2024 🐶

Nie macie pojęcia jaka radość mnie spotkała z samego rana. Mówiłam nieraz o Fundacji Duch Leona, o psiakach skrzywdzonych przez ludzi, o tzw. nieobsługiwalnych i skazanych na śmierć. O psiakach, które cudem zostały uratowane i miały szczęście trafić do psiego raju na ziemi czyli do Duchowej fundacji. Niewiele mogę, lecz myślałam, szukałam sposobu w jaki mogłabym wesprzeć Ducha poza rozsyłaniem filmików, klikaniem serduszek w komentarzach pod filmikami dla zwiększenia zasięgu i oglądalności na YT.

Otóż okazuje się, że można też wspomóc przekazując różne różności na bazarek Duchowy. Środki pozyskane ze sprzedaży służą psiakom na jedzenie, leczenie i zaspokojenie innych życiowych potrzeb. Jak już mówiłam zrobiłam przegląd ciuchów, których nie noszę i nosić nie będę, a które są w dobrym stanie i można im dać nowe życie. W końcu sama kupuję w ciuchlandach/szmateksach (czy jak jeszcze te sklepy nazwać można). Uwielbiam „grzebać w szmatach”, więc mam nadzieję, że coś z tych moich rzeczy psiakom się przyda. To znaczy pośrednio oczywiście😀 I właśnie dziś rano dostałam takie zdjęcie (poniżej), na którym prezentuje się w całej krasie sweter własnoręcznie zrobiony w czasach, kiedy jeszcze robiłam na drutach.

Jeśli chodzi o działalność Duchowej Fundacji to sobie pomyślałam, że po prostu skopiuję informacje ze strony Ducha, będą najwłaściwsze.

O Fundacji

„Fundacja „Duch Leona” od 2013 roku stara się realizować pewną śmiałą utopię: zapewniać dom będącym w potrzebie psom ras dużych i olbrzymich, uznanym za agresywne lub trudne – „nieobsługiwalne” w schroniskach, ale też starszym i chorym. Często jest to działanie na zasadzie hospicjum, gdy nic więcej nie da się zrobić. Najczęściej jednak dążymy do tego, by psom zagrożonym wykluczeniem umożliwić powrót do życia w społeczeństwie. By odzyskały zdrowie, ale też wiarę w człowieka i kompetencje społeczne, by umiały zachować się kulturalnie w stosunku do innych zwierząt i spotykanych ludzi. Aktualnie mamy pod opieką kilkadziesiąt psów, w większości owczarków środkowoazjatyckich. Dużą wagę przykładamy do edukacji, żeby dziesiątki tysięcy psów nie wypełniały schronisk, nie były wyrzucane, skazywane na śmierć, ale też nie cierpiały w tzw. domowym zaciszu z powodu niewiedzy opiekunów. Wierzymy, że wiedza w połączeniu z empatią pozwoli ludziom zrozumieć zachowania psów i ich potrzeby, a to poprawi znacznie jakość naszego wspólnego życia.”

Jeszcze tu warto zajrzeć – https://www.ratujemyzwierzaki.pl/fundacjaduchleona

Dziś jest Dzień Seniora 🙂 więc dwunożnym Seniorom składam najlepsze życzenia 💐 W Duchu jest najwięcej czworonożnych seniorów, więc może z tej okazji temat wskoczył, tak sam z siebie, wywołany zdjęciem od Ducha?

Dla Sylwii mój najwyższy szacunek, podziw, sympatia i najlepsze życzenia 💗


Utwór jest tak piękny, że słucham wiele razy i zawsze się wzruszam 💗

Dziękuję za odwiedziny 🙂 W imieniu psiaków proszę o wysyłanie dobrych myśli (i nie tylko) w stronę  Mazur, aby dotarły wprost do Ducha 💗 Pięknych listopadowych dni życzę każdemu, kto tutaj zajrzy/zaglądnie 😃💗🍀

Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie | 14 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 44

Inga z Kasią spotkały się idąc do sklepu. Inga z wózkiem za zakupy, Kasia tylko z torbą.

– Zapomniałam, że jajek mam za mało. Jeszcze jabłka muszę kupić. Klarcia się zapowiedziała więc obowiązkowo musi być szarlotka – oznajmiła Kasia.

– U mnie sernik na razie trzyma palmę pierwszeństwa. Odkąd Feliks ubija pianę wychodzi doskonały.

– Przecież wiem, próbowałam i muszę przyznać, że jest naprawdę rewelacyjny. A jak tam teściowa? Widziałam ją w ogródku.

– Trudno chwilami się z nią porozumieć, choć i tak jest o  niebo lepiej niż przed rozpoczęciem leczenia. Dzięki tobie, Kasiu.

– E tam, prędzej czy później jakiś lekarz by cię pokierował.

– Ona do żadnego nie poszłaby sama. Nie wiem co by było do tej pory. Teraz zdarzają się dni, w których wszystko dzieje się prawie normalnie, ale przychodzi znów taki dzień jak wczoraj i słów brak. O siłach nie wspomnę. Przez pół dnia usiłowała przemycić do siebie wiadro z ogródka, takie do trawy, ziemi, chwastów, no wiesz, takie stojące w drewutni, stare już i z dziurą w dnie. Wychodziliśmy za nią ileś razy aby ją powstrzymać tłumacząc do czego owo wiadro służy. A ona we łzach, roztrzęsiona jakby ktoś umarł. Wreszcie okazało się, że zniknął z jej łazienki zielony kubełek na śmieci.

– Na pewno sama gdzieś schowała albo wyrzuciła – dopowiedziała Kasia.

– Przeszukałam każde możliwe miejsce, które mi przyszło do głowy, łącznie z dużym pojemnikiem na śmieci przed domem. Już kilka razy wyciągałam stamtąd różne przedmioty wyrzucane przez nią, miedzy innymi świecznik i przykrycie od zaginionego właśnie zielonego kubełka. Całe popołudnie minęło nam „w stanie czuwania”, bo  przemykała się po cichutku na dwór niczym duch, którego nie widać i nie słychać. Dałam jej do łazienki zastępczo duży pojemnik po kapuście, takie wiadereczko tłumacząc, że kupi się nowy, że nie ma się czym przejmować i tak dalej.

– Ale ona jak w transie niczego nie rozumiała, nie słuchała, nie potrafiła się skoncentrować na tym co mówisz – dodała Kasia .

– Tak właśnie było, dokładnie tak jak mówisz.   Wychodziła co chwilę do ogródka, zaglądała pod iglaki, patrzyła, chodziła, chodziła i patrzyła. Myślałam, że normalnie jajko zniosę, już się wszystko we mnie trzęsło.  A ona cap za drugie ogródkowe wiaderko i do pokoju. Tłumaczę, że to nie jej, że inny kolor, że też ma dziurę na spodzie. Nie chciała dać za wygraną. Wreszcie  Felek poszedł do kuchni wyrzucić woreczek ze zużytymi chusteczkami higienicznymi i zbaraniał. Zobaczył, że w kuchennej szafce stoi jej zielony kubełek z workiem ze śmieciami przełożonymi z normalnego naszego żółtego kuchennego kubła, a on sam, ten żółty, został wciśnięty w szafkę, głęboko z tyłu. Cud, że nie zerwała przy tym rurek od wody.

– Całe szczęście, dopiero narobiłaby kłopotu – przyznała Kasia.

– Do tego obok leżała miotełka do zamiatania podwórka. Wyobrażasz sobie? Oczywiście to nie ona, ona nic o tym nie wie, nie wie kto, na pewno ja i teraz ją wrabiam. No dobra, w porządku, jest ok. Ledwo to się wreszcie wyjaśniło usłyszałam płacz, że zginęły okulary. Leżały tuż przy niej, ale ona wpadła w histerię.

–  Zmiany pogody, skoki ciśnienia powodują czasem takie perturbacje. Przypomina mi się problem z cukrzycą podczas pełni, o czym niedawno czytałam. Czy nam się podoba czy nie, jesteśmy częścią natury i tego powiązania nic nie zmieni, choćbyśmy mieli o sobie nie wiadomo jakie mniemanie – pokiwała głową Kasia

– Dużo już wiem i rozumiem, nie mogę się tylko pogodzić, że my musieliśmy własne życie zawiesić na kołku. Wszystko jest podporządkowane jej. Nie przejmowałabym się tym tak bardzo gdyby nie inny problem, wiesz jaki, z kredytem. Wciąż siedzę jak na rozżarzonych węglach, nasz komornik nic do tej pory  nie załatwił w kwestii odzyskania pieniędzy od Budowlańczyka,  a czas płynie. I co będzie dalej? Na co dzień staram się o tym nie myśleć, wykonywać co do mnie należy. Zajęć mi nie brakuje, z przyjemnością wróciłabym do robótek, wzięłabym druty, poprzerabiałabym stare bluzki na nowe dla siebie i teściowej też lecz nic z tego. Od razu pojawia się myśl – po co? Mniej rzeczy – łatwiej będzie się wyprowadzać pod most…

– Inga! Przestań! Wiesz co to jest samospełniająca się przepowiednia? Już lepiej sobie wyobrażaj, że winni twojej krzywdy poniosą karę. Ale najlepiej, że już wszystko się ułożyło a komornik wreszcie odzyskał pieniądze. I wasze i nasze też.

– I Sabiny – dodała Inga wycierając ukradkiem łzy, żeby nikt nie zauważył w sklepie, że ma mokre oczy.

Zrobiły zakupy. Inga zajrzała do wózka.

– Czekaj, muszę sprawdzić czy wzięłam wszystko co mam na kartce, nie będę ganiać po raz drugi do sklepu. O, cukierków nie mam. Poczekaj chwilę.

– Po co ci cukierki? – spytała Kasia gdy przyjaciółka wróciła z torebką kolorowych kulek.

– Mnie po nic, nie jadam. To dla teściowej, wciąż szuka cukierków. Mówię, żeby ciasta wzięła albo wafelka, ale ona tylko cukierki. Trudno, niech ma póki może…

.  – I temat wraca. Jak nas coś gryzie  nie potrafimy się od tego odciąć nawet po to, żeby odsapnąć – zamyśliła się Kasia.

– Bo to jest bardzo trudne. Chwilami nie wiem skąd brać siły, a nie potrafię, jak mówisz, odciąć się i przestać myśleć. Czasem nie wiem już co robić, jak się zachować. W ciągu kilku minut potrafi jej się zmienić humor, nastrój i stosunek głównie do mnie.

– Słuchając cię mam wrażenie, że się cofam w przeszłość.

– Teraz już wiem, że nikt nie zrozumie, jeśli nie przeżył podobnych sytuacji – Inga westchnęła ciężko.

– Nigdy w życiu – przytaknęła Kasia.

– Dziś na przykład zeszła na dół gdy Feliks pojechał po wyniki badań. Wracając miał się w innym miejscu zapisać na wizytę.  Zaniósł matce rano lekarstwa, była jeszcze w łóżku. Usłyszał, że sobie poleży bo nie spała całą noc.

– To już chyba codziennie na dzień dobry słyszy?

– Tak. Ja już na to nie zwracam uwagi, ale Felek się denerwuje. Powiedział jej, że po co o ósmej wieczorem idzie spać skoro po dwóch godzinach zapala światło i nie śpi. Co ja mu się natłumaczę, żeby dał spokój. Bez skutku…

– Nie dziw się, to jego matka, nie twoja.

– Wiem, rozumiem, ale jest mi go żal. Gryzie się bezustannie…

– To samo miałam z Mikołajem – wtrąciła Kasia.

– Tak, tylko Feliks jest po zawale i bardzo się o niego martwię. Stres jest dla niego śmiertelnym zagrożeniem. A jak się stresu pozbyć? Przecież sama wiesz, teściowa to raz, kredyt dwa, a podłość najgorsza w postaci kradzieży emerytury i to w majestacie pieprzonego prawa ustalonego przez pieprzonych rządzicieli to trzy. Niech ich szlag trafi co do jednej sztuki! Przepraszam cię, ale nie jestem w stanie się pohamować. I to ostatnie jest najgorsze, Felek nie może przeboleć takiego potraktowania po całym przepracowanym uczciwie życiu. Tym bardziej gdy spojrzy w telewizor na te gadające mordy… Niech ich zaraza wydusi!

– Ciii, uspokój się, żadna zaraza ich nie ruszy, swój swojego rozpozna i nie skrzywdzi. Może się jeszcze coś odmieni – westchnęła Kasia.

Inga też westchnęła, jej mina dowodziła, że nie wierzy już w żadne dobre zmiany.

– Słuchaj dalej – kontynuowała. – Feliks wrócił, położył na stole recepty, rozmawialiśmy o wynikach, o wizycie, o lekarzach i w ogóle o służbie zdrowia specjalnie długo, żeby było dużo na temat, żeby dać jej możliwość skoncentrowania się i zrozumienia czegokolwiek. I nic. Żadnej reakcji.

– Może nie słyszy?

– Słyszy. Felek wcześniej normalnym głosem spytał co jadła na śniadanie i odpowiedziała, czyli słyszała. A to o czym mówię było podczas obiadu. Nie odzywając się szybko zjadła i uciekła na górę. Normalnie zbiera swój talerz i sztućce ze stołu choć my mówimy, żeby zostawiła. Tym razem nic, wstała i uciekła. Rozumiesz coś z tego?

– Być może nie rozumie o czym mówicie. Może nie daje rady skupić uwagi na tyle długo, żeby pojąć sens kilku zdań ? Nie chcąc się przyznać woli uciec, żebyście tego nie spostrzegli.

– Może tak być. I dlatego, na przykład, reaguje agresją gdy Feliks ją przyłapie na kłamstwie, a kłamie jak z nut bezustannie. Wtedy się wścieka i potrafi z rękami do niego skoczyć. Wyglądałoby to śmiesznie, jak mucha atakująca słonia, gdyby nie było takie smutne. – westchnęła znowu Inga.

– Kiedy ma następną wizytę w poradni?

– Musiałabym spojrzeć w kalendarz, żeby ci dokładnie powiedzieć, ale jakoś niedługo, coś około dwóch tygodni będzie.

– Niech Feliks wypisze sobie na kartce wszystko co chce powiedzieć i pytania też niech zanotuje jakie ma do lekarki

– Już mu to mówiłam – skinęła Inga głową. – Najpierw się żachnął, jednak potem przyznał mi rację. Przecież w nerwach się połowy nie pamięta z tego co się chciało powiedzieć.

cdn.

Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 8 komentarzy

Zapiski domowe 6.11.2024 🍁

Mamy za sobą „świeczkowe święta” – to określenie mi się spodobało, nie ma w sobie fałszu, udawania, że trzeba się światu pokazać. Pokazać w ilości wiązanek, zniczy, nowych ciuchów, futra wyjętego z szafy akurat na tę okazję, na dodatek pachnącego naftaliną… No dobra, teraz już tak nie jest, ale dawniej było… Tegoroczna aura nic wspólnego nie miała z „zadumą, szarą osmętnicą”. Było kolorowo, słonecznie i ciepło. Liście ubarwione tak pięknie, że nie potrafię nazwać kolorów, szeleściły i podskakiwały na wietrze nie mając w sobie żadnego smutku jak wówczas,  gdy stają się mokre, oślizłe i niemiłe pod wpływem deszczu, gdy nawet wiatr ich nie rusza, bo stają się tak ciężkie, nasączone wilgocią.

… w Wilanowie kaplica w słońcu pięknie wyglądała …

W Halloween dzieciaki przychodziły grupkami, najfajniejsze były maluszki, słodkie, zawstydzone, czasem chowające się za mamy, ale chętnie wyciągające łapki, koszyczki czy inne pojemniczki po łakocie. Starsze wykazywały się ogromną inwencją w kwestii strojów. Najśmieszniejszy był olbrzymi dinozaur (nadmuchany), za którym ciągnął się długi ogon. W parze z nim snuł się duch (też nadmuchany) trzymający w objęciach swego „nosiciela” 😃 Dzieciaki dzwonią tylko do tych domów, które są oznaczone, że chętnie przyjmą małych przebierańców, ugoszczą i podziwią kostium. Doczekałam się też pochwały mojej dekoracji, którą stanowiła zawieszona na bramce maska kupiona w Kik-u za niecałe 5 zł.

Rozumiem, że z różnych powodów nie wszyscy chcą brać udział w takiej zabawie. Za to zupełnie nie rozumiem co to za łotry, bydlaki, kanalie (i najgorsze określenia jakie tylko są) – wtykały gwoździe, szpilki, nawet żyletek kawałki  w słodycze, o czym informowały media. Co za naród! W głowie się nie mieści, że można coś takiego robić! Cóż, po zastanowieniu – czego się spodziewać po takich (i im podobnych) co potrafią zaszczuwać rodziny ludzi myślących inaczej niż oni sami doprowadzając dziecko do samobójstwa, albo z premedytacją naciągać zrozpaczone  rodziny śmiertelnie chorych dzieci na wydawanie ostatnich pieniędzy za nadzieję uleczenia, oni to robią  ze świadomością, że nie pomoże tym chorym nic, że oszukują i bezczelnie kłamią. Jak mogą spojrzeć w lustro – nie wiem.  A jak  nie parzą ich te pieniądze zdobyte przez śmierć dzieci? To przekracza moją zdolność pojmowania.

Babcia D. skończyła 92 lata. Byłby piękny wiek gdyby…no, gdyby… Gdyby nie codzienny koszmar związany z kompletnie odjechanym człowiekiem, przy którym należy mieć oczy na słupkach obracające się wokół głowy…

… Szila łypie okiem i myśli czy warto się podnieść, czy jeszcze poczekać aż się Baba ubierze i będzie gotowa do wyjścia 😃 …

Nic to, Baśka, nic to… Życie jest piękne 🙂😺🐶 umilają je futrzaczki kochane. Szilunia patrzy kochającymi ślepkami, Franek całkiem się do nas przeniósł, przesypia nawet spokojnie całe noce. Odbyliśmy z MS swoje wizyty u pulmonologa, pan doktor stwierdził, że się nie pogorszyło, więc jest szczęście 😍 A co to jest szczęście? Myślę sobie, że zależy od okoliczności. Od dnia i godziny. Od ilości przeżytych wiosen. Od fazy księżyca też 😊 W szkolnych czasach np. dla mnie szczęściem było „trzy na szynach” (czyli trójka z dwoma minusami, czego młode pokolenie nie zna) na klasówce z matematyki 😃 Potem – np. oczekiwanie na randkę z ukochanym 💗 Teraz – największe szczęście odczuwałam gdy MS wrócił cały i zdrowy z Radomia, gdzie na cmentarzu odwiedzał swoją rodzinę 💗 Szczęście odczuwam rankiem, gdy wracam z Szilką ze spaceru i mam chwilę spokoju dla siebie 🍀 Oddech łapię i odczuwam szczęście, gdy w ciągu dnia babcia D. pójdzie do siebie i przestanie za mną wodzić oczami, w których ani cienia sympatii… Wiem, wiem, choroba… ale oddycham z ulgą gdy przestanie.  Przeogromne szczęście odczuwam gdy Calineczka nocuje u nas, uśnie i mogę patrzeć na śpiącą…no, już nie taką kruszynkę 💗🌞 na takie słoneczko najukochańsze na świecie 💗 Już się cieszę, bo Duży pytał, czy ją przyjmiemy za tydzień na weekend 😃💗 Pójdziemy do Biedronki, znowu mi się uzbierały naklejki na maskotki, więc sobie wybierze jakie zechce. I oczywiście znowu Duży będzie utyskiwał, że za dużo tego „badziewia” 😂 Ale Calineczka będzie miała chwilę radości więc  niech sobie Duży gdera do woli 😃

… na kominku palę świeczki wszystkim, którzy są Po Drugiej Stronie Tęczy czyli za Tęczowym Mostem 💗💗💗 …

Jest środa, godz. 7.47. Zamykam Lapka. Pójdę po szybkie zakupy, może wypróbuję nowy przepis na ciasto, spodobał mi się jeden. Jak wyjdzie to pokażę. Dziękuję za odwiedziny, za pozostawione słowa, życzę tylko tego, co dobre 🍀💗

Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie | 11 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 43

Zgodnie z poleceniem Marysi Bogna z Jagną stawiły się w „Filiżance” wielce zaciekawione zagadkowymi słowami przyjaciółki.

– Słuchajcie dziewczyny – zaczęła Marysia z tajemniczą miną, – zdarzyło się coś niesamowitego. Normalnie w głowie się nie mieści.

– Komu? – od razu spytała Jagna.

– W czyjej? – Bogna okazała się równie dokładna.

– W mojej się nie chciało zmieścić. Przynajmniej na początku – Marysia usiadła przy stoliku obok przyjaciółek.

– Może masz za mało miejsca tam gdzie rozum mieszka – rzuciła Jagna z niewinną minką.

– A może ci usnął? – dorzuciła Bogna.

– Kto usnął? – rzuciła z kolei Marysia co było połączone z rzuceniem zdziwionego spojrzenia na Bognę.

–  Boginka, chyba masz rację z tym uśnięciem – Jagna nie zadała sobie tyle trudu ile wymagało powstrzymanie śmiechu. – Przecież wyraźnie widać, że ona nie rozumie, bo on śpi.

– Który on… Wariatki – skwitowała przyszła dziedziczka połowy „Filiżanki”. – Jak nie chcecie wiedzieć to nie, łaski bez. Napiszę o tym reportaż. Albo nie, napiszę powieść. Tak, to będzie światowy bestseller tłumaczony na wszystkie języki świata…

– Oho, rozmarzyła się – Bogna pogłaskała Marysię po głowie. – Już dobrze, dziecko, pomogę ci tłumaczyć na eskimoski, znam kogoś. Chcesz? A teraz mów,  bo już dłużej nie wytrzymam. Co takiego znalazłaś?

– Teraz lepiej, szczególnie, że ciebie dotyczy bezpośrednio. Jagny dotyczy o tyle, że gdyby się nie zgodziła mnie zastąpić, nie miałabym tyle czasu aby… – zawiesiła głos dla większego efektu.

– Aby co? Wydukasz to wreszcie?

– Żeby odkryć tajemnicę rodu…

– Zamorduję ją zaraz, dzieci nie ma to sierotami nie zostaną…

– Tajemnicę rodu Balickich.

– Balickich? – zdziwiła się Bogna. – Dlaczego miałoby to mnie dotyczyć?

– Prędzej jej, samej Maryśki osobiście, przecież mówiła o jakimś przystojnym wnuku – zauważyła Jagna zwracając się do Bogny.

– Aha, czyli to będzie historia romansowa – ucieszyła się Bogna. – Lubię takie. Pasjami, jakby powiedziała moja prababcia Hermina.

– I tym sposobem, moje drogie, same doszłyście do sedna sprawy – oświadczyła Marysia.

Jagna spojrzała na Bognę, Bogna na Jagnę, obydwie pytająco.

– Ktoś tu mówił o śpiącym rozumku – kpiła przyszła dziedziczka połowy „Filiżanki”.

– Poddaję się – oświadczyła Bogna. – Już nie chce mi się myśleć i zgadywać. Mów o co chodzi.

– Zgadłaś przecież, że chodzi o romansową historię twojej prababci Herminy!

– Maryśka, proszę cię nie pleć, prababcia i romanse!

– Przecież nie była prababcią od urodzenia – prychnęła Jagna.

– No chyba, była  bardzo ładną dziewczyną  – szeroko uśmiechnęła się Marysia.

– A ty skąd możesz wiedzieć?

– A przypadkiem nie przysłałaś mi fotografii?

– Faktycznie –  wykrzyknęła Bogna. – Po co ci była? Mówiłaś, że powiesz.

– Nareszcie widzę cień zainteresowania w twoich oczach – droczyła się z przyjaciółką. – Więc mogę zdradzić co odkryliśmy z Hubertem.

– A jednak będzie romans – szepnęła Jagna do Bogny.

– Ja myślę, że już jest, tylko ona może o tym nie wiedzieć – „odszepnęła” Bogna równie teatralnym szeptem.

– Przymknijcie się i słuchajcie – zaczęła poważnie „ona”. – Na tej fotografii jest mężczyzna…

– Przecież to widać na pierwszy rzut oka – Bogna wyjęła komórkę i odszukała zdjęcie. – Jest.

– I mówisz, że nie wiesz kto to taki.

– Bo nie wiem, nikt nie wie – z żalem stwierdziła.

– Mylisz się. Ja wiem – tryumfalnie obwieściła Marysia.

– Wiesz? No to mów – Jagna wyraziła zainteresowanie, Bogna niczego nie wyraziła, patrzyła jak skamieniała nie wykonując  żadnego ruchu.

– To jest ojciec pana Horacego, Hieronim  Balicki – oświadczyła Marysia.

Przez chwilę panowała cisza. Przyjaciółki próbowały zrozumieć słowa Marysi. Szczególnie przez głowę Bogny przelatywały myśli liczne i najprzeróżniejszej treści. Jak to ojciec pana Horacego? Co on robi koło prababci? Dlaczego patrzy spojrzeniem pełnym miłości? Na kogo? Na Herminę czy na dziecko? Co on ma wspólnego z moim dziadkiem Lidkiem?!!! Jak to było w pamiętniku? Baby mówiły, że Lidek  jest podobny do swojego ojca. Babcia Hala Baberkówna podobieństwa nie widziała żadnego do pana Czesława, bo… bo… bo pradziadek Czesio nie był rodzonym ojcem  dziadka Lidka! Oczy! Mówiły o oczach!

– Matko jedyna, te baby mówiły o oczach! – powiedziała głośno.

– Jakie baby o jakich oczach ? – Jagna wyszła z osłupienia.

– Tamte baby, co to je babcia Hala podsłuchała za drzwiami od stodoły jak sobie poprawiała pończochę  – wyjaśniła pospiesznie Marysia. – To było o oczach pana Czesława.

– Twoja babcia? – zdumiona Jagna szeroko otworzyła oczy.

– Nie, Bogny przecież.

– Ja nic nie rozumiem! Dlaczego oczy pana Czesława? Kim jest pan Czesław?!!!

– Pradziadkiem Bogny!

– I ty znasz jego oczy? – oczy Jagny patrzyły na przyjaciółki zupełnie bezrozumnie. –  Przecież on nie żyje… chyba…

– Nawet na pewno – Marysia przyjrzała się bezrozumnej minie przyjaciółki. – Czekajcie, musze wam coś na rozjaśnienie umysłu przynieść.

Po chwili przyniosła tacę z filiżankami mocnej, pachnącej cudownie kawy z ekspresu.

– Zaraz  oprzytomniejecie. Obydwie – postawiła przed nimi filiżanki, sama usiadła wygodnie biorąc swoją do ręki. – Mniam, przepyszna kawa. Mam rację?

Pozostałe panie najpierw nic nie odpowiedziały, potem spróbowały, westchnęły, znowu podniosły filiżanki do ust jakby kierował nimi ukryty automat. Kiedy dno w filiżankach ukazało się w całej okazałości, odstawiły na spodeczki delikatne porcelanowe cacka, westchnęły i spojrzały na przyglądającą im się Marysię zupełnie przytomnie.

– Marysiu – zaczęła Bogna. – Czy mnie się śniło, czy ty przed chwilą powiedziałaś, że na fotce jest ojciec pana Horacego obok prababci Herminy i malutkiego dziadka Lidka.

– Tak powiedziałam – przytaknęła przyszła  „Filiżankowa” dziedziczka.

– Ale heca – z zachwytem westchnęła Jagna.

cdn.

Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 6 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 42

Jagna i Bogna siedziały w ogródku Sabiny. Ewelinka bawiła się z Zadrą, która w stosunku do dziecka była niezwykle uważna i delikatna, zwykle nieco zwariowana i nadpobudliwa, pozwalała Ewelince głaskać się,  tarmosić, wreszcie znieruchomiała kiedy maleńka dziewczynka położyła główkę na gęstym futerku i usnęła. Przyglądała się temu przez siatkę Kasia.

– Mój Kamil identycznie spał pod stołem, przytulał się do Ciapka, kładł mu głowę na futerku i usypiał – powiedziała z rozczuleniem patrząc na ten widok. – Czasem szukałam dziecka, a oni spali smacznie na dywanie. Matko, kiedy to było…

– U rodziców szkrabusia tak się przytula do Zorki – wyjaśniła Bogna.

– Dzieci, które mają w domu zwierzaki wyrastają na lepszych ludzi, zawsze to mówię. Cześć dziewczynki – pomachała Kasia i weszła do domu.

– To prawda, też tak uważam – stwierdziła Jagna. – Mało tego, uważam, że sama stałam się lepsza odkąd Zadra z nami mieszka .

– Coś w tym jest na pewno. Tylko czasem nie można sobie pozwolić na psa, bo jeśli się chodzi na wiele godzin do pracy, to zwyczajnie nie da się.

– O właśnie, praca. Kiedy jechałyśmy do „Filiżanki” na koncert Alana mówiłaś o pracy … – zaczęła Jagna.

– Pamiętam – przytaknęła Bogna.

– Właśnie wtedy wspomniałaś, że nie masz ochoty wracać do poprzedniej pracy i właściwie Ewelinka stała się dla ciebie wybawieniem.

– Tak było. Jesteś pewnie ciekawa szczegółów, co? Przyznaj się, aż cię skręca w środku, żeby się dowiedzieć – zaśmiała się Bogna.

– Pewnie, że jestem ciekawa, lecz jak nie chcesz to nie mów, żebyś potem nie opowiadała, że jestem wścibska baba…

– Zobaczę co powiem… Ostatecznie mogę ci zdradzić to i owo….

– Nic nie mówię, żeby potem nie było na mnie –  zerknęła Jagna spod oka.

– Wiesz co? Powiem ci, a co mi tam – uśmiechnęła się do swoich myśli i do przyjaciółki. – Było tak. Miałam szczęście i zaraz po studiach znalazłam pracę w dużej firmie. Byłam zestresowana, rozumiesz, pierwsza praca, sami starsi ode mnie ludzie. W pokoju miałam sympatycznego pana Stasia, ale już panie pracujące obok takie miłe nie były. Nic to, wytłumaczyłam sobie, że jestem młoda i nie powinnam się odzywać, muszę się dostosować do zwyczajów tutaj panujących i tyle.

– Naprawdę? Ty? Ale… – Jagna się zastanowiła, – w sumie… przecież tak nas wychowywali, że mamy być grzeczne, ciche i bezwonne. No i młoda byłaś, jeszcze nie nauczyłaś się sprzeciwiać starszym, to by przecież świadczyło o braku wychowania i było naganne.

– Nie na dzisiejsze czasy takie wychowanie – skinęła głową Bogna. – Po kilku miesiącach przywykłam, do mnie się chyba też przyzwyczaili i jakoś było. Do czasu, kiedy rozeszła się wieść, że odchodzi stary dyrektor. Wszędzie dawało się wyczuć zaniepokojenie, znów potworzyły się jakieś grupki, obozy jak w polityce, wszyscy się zastanawiali co będzie, że na pewno zwolnią część pracowników i zrobią reorganizację, bo zawsze tak było. Mnie to mało obchodziło, byłam pewna, że wylecę  pierwsza, przecież najkrócej pracowałam. Już myślałam nad dalszymi krokami, myślałam o szukaniu nowej posady.

– I co, zaczęłaś szukać?

– Nie zdążyłam. Świeżo mianowany dyrektor zwołał zebranie i przy okazji przedstawił zmienionych szefów działów.  Kiedy zobaczyłam nowego informatyka natychmiast przestałam myśleć o zmianie pracy…

– Niech zgadnę – zaśmiała się Jagna. – Czy to był Doman?

– Jak na to wpadłaś – puściła oko do przyjaciółki. – Pewnie, że on. Nie tylko mnie wpadł w oko…

– Nie dziwne – wtrąciła Jagna. – Twojemu mężowi niczego nie brakuje…

– A skąd ty to wiesz?

– Bo mam oczy, moja droga, mam oczy i widzę. I co dalej?

– Tak się stało, że ja też mu wpadłam w oko w tym samym momencie. Wprawdzie nie mam pojęcia dlaczego, ale tak się stało. Doman zaczął często przychodzić do mojego pokoju, pretekstem był oczywiście komputer i wkrótce oboje z panem Stasiem mieliśmy najlepiej działający sprzęt w biurze, ciągle coś przy nim majstrował… – z rozczuleniem uśmiechnęła się do wspomnień. –  Niektóre osoby płci żeńskiej bardzo były tym zniesmaczone, zaczęliśmy więc spotykać się poza pracą.

– A czym tak konkretnie go oczarowałaś? – Jagna z łobuzerskim uśmiechem zerknęła na przyjaciółkę.

– A powiem ci, bo to żadna tajemnica. Przecież droga do serca wybranego mężczyzny prowadzi przez żołądek. Nieprawdaż?

– Prawdaż. Więc czym go tak ugościłaś, że postanowił zakotwiczyć na zawsze?

– Nie uwierzysz.

– Jak nie powiesz to nie będę wiedziała czy uwierzę.

– Potrawą, na którą przepis dostałam od Łukasza, syna pani Kasi.

– Skąd go wtedy znałaś? – wykrzyknęła zdumiona Jagna.

– Jak to skąd? Z Ursynowa – spojrzała z politowaniem Bogna. – Przecież niedaleko mieszkamy. Chodziliśmy do tej samej podstawówki przez pierwsze cztery lata.

– Zapomniałam, że należysz do „mafii” – mruknęła Jagna. – Wiesz co? Zazdroszczę ci tego, fajnie jest żyć wśród zaprzyjaźnionych ludzi.

– Żebyś wiedziała. Ubaw miałam, że hej, kiedy się okazało, że mama i pani Kasia zostały sąsiadkami. Wcale się nie kojarzyły i dopiero ja oświeciłam je, że powinny się pamiętać z zebrań szkolnych w podstawówce. Na co pani Kasia powiedziała, że to było bardzo dawno i  nieprawda, a ona tak nienawidzi czasów, kiedy chłopcy chodzili do szkoły i wszystkiego związanego ze szkołą, że wyrzuciła to z pamięci i nie pamięta kompletnie nic, i nie chce sobie niczego przypominać. Z mamą się zaprzyjaźniły „na nowo” i tak ma zostać.

–  Co za historia – uśmiała się Jagna.  – Hej, ale  odbiegłaś od tematu.  Mówiłaś o potrawie, która trafiła do serca Domana.

– Do żołądka najpierw – uściśliła Bogna. – Do serca dopiero po żołądku.

– No więc? Mówże wreszcie, bo mnie ciekawość zżera.

– Łukasz dostał przepis od Maćka, syna pani Teresy,  a on od swojej ciotki Majki się tego nauczył. Ona tym zawsze przyjmowała gości na działce w Cięciwie.

– Może mi jeszcze o pradziadkach zaczniesz opowiadać? Mogłabyś wreszcie przejść do sedna?

– Oni to nazywają „bef ciotki Majki”. W sumie proste. Tyle samo cebuli co kiełbasy i przecier pomidorowy plus przyprawy. I wszystko.

– Co się z tym robi? – zdziwiła się Jagna.

– Dusi się

– Uduszę to ja ciebie za chwilę, jak całkiem stracę cierpliwość!

– Kroi się w kostkę jedno i drugie, tak mniej więcej centymetr na centymetr, wrzuca do garnka, dodaje trochę oleju, przecier pomidorowy i stawia na ogniu. Trzeba mieszać od czasu do czasu sprawdzając czy się nie przypala, ewentualnie dolać odrobinę wody. Jeszcze pieprzu i trochę soli w razie potrzeby.

– I już?

– Jeszcze ci mało? Ważne, że skuteczne było – zaśmiała się

– Ciekawe czy będę miała okazję kiedykolwiek wypróbować skuteczność przepisu – zastanowiła się Jagna

– W razie czego dzwoń, zawsze wesprę – zaoferowała Bogna pomoc.

– Będę pamiętać. I co było dalej?

– Zaczęliśmy się spotykać, potem wzięliśmy ślub, urodziła się Honoratka, wróciłam do pracy po urlopie wychowawczym. Szefową została ciotka dziewczyny, która sobie zęby ostrzyła na Domana.

– Ojojoj – jęknęła Jagna. – No to miałaś przechlapane. Współczuję.

– Na początku starałam się babie schodzić z oczu, potrafiła we mnie wzbudzić jakieś irracjonalne poczucie winy. Brałam na siebie za dużo pracy, padałam na twarz, ale wyrabiałam się ze wszystkim, mimo to żadnej nagrody nie dostałam, żadnej podwyżki i słyszałam bezustanną krytykę. Jeszcze dopóki Doman pracował jakoś dawałam radę, ale kiedy znalazł inną pracę i odszedł, baba się rozhulała bez hamulców żadnych. Już zaczęłam mieć dość i  kilka razy powiedziałam co myślę, przestawałam być cichą myszką czym doprowadzałam ją do szewskiej pasji. Kiedy się okazało, że jestem w ciąży uznałam to za wybawienie. Zaczęłam chodzić na zwolnienia nie przewidując już potem powrotu do tej firmy. Ot i wszystko.

– Nigdy nie jest tak, jakby się chciało – powiedziała zamyślona Jagna. – Życie pisze własne scenariusze często zupełnie odmienne niż nasze oczekiwania.

– Ja się wtedy nauczyłam bardzo dużo, co okazało się ważniejsze od wszystkich nauk szkolnych, no, prawie wszystkich.

– Czyli?

– Uświadomiłam sobie po różnych przejściach pracowych, już będąc z Ewelinką w domu, że wobec siebie stosowałam autosabotaż.

– W jaki sposób? – zdumiała się Jagna.

– Sama sobie podcinałam skrzydła.

– Ale w jaki sposób? – powtórzyła Jagna.

– Stresowałam się bezustannie myśląc, że nic nie potrafię, a przynajmniej za mało. Nawet gdy zrobiłam wszystko co do mnie należało, nigdy nie byłam zadowolona z wyniku, nie potrafiłam sobie przypomnieć żadnego mojego sukcesu, widziałam tylko porażki. Nie potrafiłam przyjmować pochwał ani komplementów, od razu tłumaczyłam, że mi się nie należą. I wiesz co? W domu ukrywałam to wszystko bojąc się, że jak Doman zobaczy jaka naprawdę jestem to przestanie mnie kochać.

– Ty naprawdę zwariowałaś – z niedowierzaniem słuchała Jagna słów przyjaciółki.

– Nie, nie zwariowałam, miałam depresję.

– Bogna…- jęknęła Jagna, – przepraszam…

– Ależ nie ma za co – szeroko się uśmiechnęła patrząc na zasmuconą minę swojej rozmówczyni. – Wszystko jest dla ludzi i do przejścia jeśli masz wokół siebie życzliwe osoby. Ja na szczęście takie miałam. Wsparli mnie rodzice i Doman. Oczywiście dziewczynki były największym bodźcem do odzyskania zdrowia. Miałam też świadomość, że już nie wrócę do firmy i z tą wredną babą nie będę miała żadnego kontaktu.

– Przecież to był typowy mobbing – oburzyła się Jagna.

– Owszem, po czasie zdałam sobie z tego sprawę.

– I nic z tym nie zrobiłaś? Nie zażądałaś sądu pracy, nie wiem, nie poszłaś z tym wyżej, do jej zwierzchnika bezpośredniego?

– Nie. Nie chciałam więcej mieć z nią do czynienia.

– Tak po prostu odpuściłaś jej te wszystkie świństwa?

– Wiesz co? Za dużo kosztowałoby mnie przeżywanie tych sytuacji od początku. Musiałabym o tym opowiadać obcym ludziom, przekonywać, że było dla mnie krzywdzące i tak dalej. O nie, nie na moje nerwy. Wolę być szczęśliwa niż mieć rację. Gdzieś przeczytałam takie zdanie i wzięłam za swoje. Poszłam na terapię za namową mamy i Maryśki.

– Naszej Maryśki?

– Tak. Pani Ela, żona jej taty ma przyjaciółkę psycholożkę, która jej samej bardzo pomogła w problemach. Skorzystałam z rady i dziękuję jej za to przy każdej okazji.

– Popatrz Bogna, na pierwszy, drugi, nawet dziesiąty rzut oka nie przewidzisz co siedzi w człowieku, jakie przeżycia ma za sobą… – w zamyśleniu powiedziała Jagna.

– Dzięki niej dowiedziałam się i zapamiętałam, że poczucie własnej wartości decyduje o moich osiągnięciach, że byłam dla siebie największym wrogiem odrzucając pochwały i  krytykując siebie na każdym kroku. Wciąż sobie powtarzałam, że jestem beznadziejna, niczego  nie potrafię i do niczego się nie nadaję. Uczyłam się zauważać swój pozytywny dorobek, swoje plusy, atuty, być obiektywną w stosunku do siebie, a nie wiecznie krytyczną. Pomału pozbywałam się negatywnych wyobrażeń na własny temat, stawałam się odważniejsza, przestałam bać się wyrażać swoje zdanie, swoje pragnienia, być sobą po prostu.

– Bogna, jesteś wielka – oświadczyła poważnie Jagna. – Nie żartuję, mówię całkiem serio. Osiągnęłaś ogromnie dużo i podziwiam cię za to. Znając cię już tyle czasu w życiu nie pomyślałabym, że masz za sobą takie przejścia. Szacun wielki, naprawdę.

– Dajże spokój, udało się, bo miałam chęci i motywację, i tyle. Przecież i ty nie miałaś życia usłanego różami, swoje też przeszłaś z byłym mężem.

– Taaak…- zamyśliła się Jagna. – Swoje przebolałam. Teraz mi coraz jaśniej w duszy, w miarę upływającego czasu.

– Czas najlepszym lekarstwem – podpowiedziała Bogna.

– Wiesz, przez chwilę miałam wrażenie, że moje życie się skończyło. Teraz już tego tak nie odczuwam, minęło. Mam świadomość, że powinnam wyciągnąć wnioski z popełnionych błędów aby więcej nie przechodzić przez podobny koszmar. Mało tego, wiem, że mogę, a nawet powinnam skorzystać z rozwoju emocjonalnego, który dokonywał się we mnie poprzez to, co przeszłam. Nie oszukujmy się, przez takie przeżycia człowiek się zmienia i zupełnie inaczej patrzy na świat.

– Nie każdy…

– Mówimy o normalnych ludziach, nie o patologii. O matko, jak ja się wymądrzam – zamilkła nagle zdziwiona własnymi słowami.

– Nie wymądrzasz się tylko dobrze mówisz, bo ty mądra dziewczynka jesteś – ciepło powiedziała Bogna.

– Może uda mi się jeszcze coś fajnego przeżyć, trafić na kogoś, z kim uda się stworzyć związek pełen harmonii, dający spełnienie…

– Właśnie powiedziałam, że mądra z ciebie dziewczynka, zauważyłaś? – Bogna przerwała zamyślenie przyjaciółki.

– Nie, poważnie mówisz? Nie uwierzę, coś pewnie chcesz ode mnie.

– Jasne, zgadłaś – szeroko uśmiechnęła się Bogna. – Musisz ze mną pojechać do „Filiżanki” za dwa dni.

– Dlaczego za dwa dni? – zdziwiła się Jagna. – Przecież ja tam jestem codziennie. Zastępuję Maryśkę, zapomniałaś?

– Nie, nie zapomniałam. Tylko Maryśka ma jakieś sensacyjne wiadomości, ale nie chciała niczego zdradzić przez telefon. Mamy przyjechać obydwie. Powiedziała, że pojedynczo żadna z nas nie zrozumie o co chodzi.

– Bogna, ona nas wyraźnie uważa za dwa półgłówki – oburzyła się Jagienka.

cdn.

Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 6 komentarzy

Zapiski domowe 25.10.2024 🐶

Wstałam po piątej. Ciemno, mgła spowiła całe osiedle. Franek przesypia noce u nas 😺 wcale nie idzie do siebie. Przestał domagać się wypuszczania na zewnątrz o różnych nieludzkich nocnych porach próbując po chwili wrócić. Wyraźnie Franulkowi koci pesel daje się już we znaki. Na ulicy ruch niczym na przysłowiowej Marszałkowskiej. Ludzie przemieszczają się pojedynczo i grupkami, zapewne zmierzają do pracy piechotą albo jadą autami. Autokary Julianowską w stronę lasu wiozą na poranną zmianę pracowników do zakładu, który nie wiem jak się nazywa, kiedyś to był Polcolor, Technicolor czy jakoś tak…  Szłyśmy z Szilunią we mgle, światła aut nam towarzyszyły tworząc ruchome aureole. Termometr pokazywał zaledwie 2 stopnie lecz bez wiatru wydawało się,  że jest cieplej. Przed wyjściem z Szilką wypuściłam Franusia. Kiedy wróciłyśmy okazało się, że już siedzi na fotelu. MS zamontował w telefonie takie coś, co daje sygnał, że jest ruch przy tarasowym oknie. Dałam śniadanie czarnulkom, napiłam się barszczu z buraków, zakwasu właściwie, który wyszedł tak pyszny, że szok 😊 Zrobiłam wg przepisu z Silver TV (jeśli chcecie to odszukam odcinek i podam link). Po odlaniu pierwszego nastawu zalałam ponownie solanką buraki z dodatkami. Taki pyszny nie będzie, ale zawsze jakąś wartość zachowa.

Założyłam słuchawki, poszukałam czego mam ochotę akurat w tej chwili posłuchać. Pozwala mi to przypomnieć sobie pewne treści, ułożyć w głowie różne sprawy, przemyśleć – bez czytania i zaglądania w leżące na półkach książki (ślepia coraz bardziej się męczą i nawet nowe okulary nie pomagają za bardzo). Mogę więc wykonywać poranne czynności słuchając ciekawych podcastów. Odkryłam kanał  dr Agnieszki Kozak, sympatycznej psycholożki, która np. pomaga zrozumieć pewne dawne sprawy patrząc na nie pod nowym kątem.

Lubię kanał Green Canoe, na  inne wnętrzarskie też zerkam z przyjemnością. Od powrotu ze Szczawnicy próbuję uporządkować moją przestrzeń i odgracić … hihi, chomik i odgracenie 😃 Ale… udało mi się ogarnąć kwestię ciuchów. Naprawdę 😊 Ze strychu zdjęłam całą masę spodni, bluzek, koszul, które wcześniej włożyłam do dużych plastikowych pojemników i wyniosłam na strych z myślą, że przydadzą się i do nich wrócę, kiedy zrzucę kilka kilogramów i zmieszczę się znowu w rozmiar 36…  Oczywiście jest to niemożliwe, takich cudów na świecie nie ma.  Mając swój pesel wyglądałabym – jak mawiała moja babcia – niczym „śmierć na chorągwi”. Nie wiem dlaczego, ale tak mawiała. Zastanowiłam się w tej chwili, że może to związane z epidemią cholery, jaka szalała w Tenczynku (i nie tylko przecież). Poszukam informacji na ten temat.  Wera przejrzała całe stosy ciuchów i wzięła… zaledwie dwie pary spodni. No cóż, przyszła pora na pożegnanie się z ciuchową przeszłością. Poza tym gdy nie chodzę do pracy zupełnie zmieniły się moje potrzeby ubraniowe – tak mogę to określić. Podzieliłam rzeczy na kupki, jedna do pojemników PCK (wyniesione), druga przygotowana do sklepu charytatywnego Sue Ryder. Znalazłam w necie, że taki funkcjonuje na Stępińskiej, dodzwoniłam się, działa i MS podjedzie aby zawieźć ciepłe ubrania (przyjmują sezonowe) oraz zbyteczne kieliszki i filiżanki. Jeszcze inne przedmioty, które są nowe, często nieużywane (bezmyślne zakupy pod wpływem nagłego impulsu), torebki, biżuteria, trochę ciuchów w bdb stanie pojechały do Ducha Leona na kiermasz. Może się uda coś sprzedać i będzie z korzyścią dla piesków. Patrzę na wszystkie filmiki prezentowane na kanale Fundacji Duch Leona, to takie chwile relaksu na wirtualnym spacerze ze stadem cudnych olbrzymów  uratowanych przed śmiercią.

Dostałam od Magdy  –  https://pomiedzypatrzeawidze.home.blog/   –  śliczne dekoracje jesienne. Na zdjęciu widać „Misję”, którą napisał albo spisał Michel Desmarquet, opublikowaną pierwszy raz w 1993 w Australii. O „Misji” muszę napisać osobno, po prostu muszę. Zdecydowanie pora wrócić do świata żywych ludzi z głębin czarnych myśli.

… kot jest ze Szczawnicy 😺 zobaczyłam go na stoisku z pamiątkami i mnie zauroczył 😺

Kolory złotej jesieni są przecudne, póki nie leje i nie wieje można się cieszyć spacerami. Październik bywa najpiękniejszym jesiennym miesiącem jeśli oczywiście dopisuje aura. Na razie jest łaskawa więc korzystajmy póki można 🍂🍁

Dziękuję za odwiedziny, za pozostawione słowa 🙂 Pięknego, szczęśliwego tygodnia życzę wszystkim, którzy tu zaglądną 💗🍀🌞

Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie | 15 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 41

Nazajutrz przed południem Marysia zgodnie z umową zjawiła się w domu pana Horacego. Stary leśnik jak na swoje lata trzymał się świetnie. Receptę miał prostą, nie krył jej przed nikim lecz przeciwnie, dzielił się z każdym, kto tylko chciał słuchać. Czy ten słuchający  rozumiał i potrafił zastosować rady u siebie – to już była zupełnie inna kwestia.

– Panno Marysiu, nie ma żadnej tajemnicy – mówił pokazując stare fotografie. – Trzeba lubić ludzi, kochać ten piękny świat, podziwiać przyrodę i być przyzwoitym człowiekiem. Przyjąłem do siebie maksymę „nie czyń drugiemu co tobie niemiłe” i tego się trzymam.

– Bardzo piękne jest to, co pan mówi. Mało tego, pan nie tylko mówi lecz wprowadza w życie, realizuje przesłanie zawarte w słowach. Jest pan chodzącym przykładem po prostu.

– To jest właśnie cały dziadek. W przeciwieństwie do takich, co to mają gęby pełne frazesów i  na tym się kończy, bo ich postępowanie ze słowami nic nie ma wspólnego – z dumą powiedział Hubert.

– Chłopcze drogi, ciebie jakaś wróżka odmieniła – pan Horacy znacząco spojrzał na Marysię. – Odkąd panna Marysia przyszła do nas pierwszy raz to ja się nadziwić nie mogę.

– Oj, dziadku. Zawsze twierdziłeś, że powinienem dojrzeć – uśmiechnął się łobuzersko. – Może właśnie przyszedł ten czas?

– Daj Boże, daj Boże – powtórzył staruszek. – Czas najwyższy, bo mnie sił zaczyna brakować i muszę się spieszyć.

– Panie Horacy, drogi panie Horacy – serdecznie uśmiechnęła się Marysia biorąc go za rękę. – Jeszcze przed panem kilka niespodzianek, musi być pan w dobrej formie, bo kto wie, co jeszcze może się zdarzyć.

– Mam wrażenie, że ty coś wiesz, drogie dziecko, czego ja nie wiem – uśmiechnął się staruszek. – W przeciwnym razie nie wspominałabyś o  niespodziankach.

– Z pewnością podzielę się z panem jeśli coś ciekawego będę miała do powiedzenia – obiecała. – A teraz proszę powiedzieć kto jest na fotografiach i gdzie były zrobione.

Stary leśnik myślami poszybował w czas gdy jego matka wspominała dom, osadę zagubioną w borach,  szczęśliwe chwile młodej małżonki trwające tak krótko i tak straszliwie, tragicznie zakończone.  Kochała tamte bory głębokie, niezmierzone, w pierwszej chwili wydające się być cichymi, a potem wkrótce wypełnione gwarem ptasim, szelestem liści poruszanych wiatrem albo trąconych przez leśne zwierzątko, sarnę płochliwą czy wiewióreczkę figlarkę. Opowiadała o niepowtarzalnym kolorycie nieba nad lasami, o igrających promykach słonecznych przedostających się z rzadka do samego poszycia, najczęściej zatrzymujących się pośród drżącego listowia w gęstwinie, czasem przeskakujących na kształt iskier do polanki by tam ozłocić rosnące poziomki dodając im słodyczy…

Słuchał maleńki Horacy tych opowieści matczynych przepełnionych tęsknotą, słuchał i starszy Horacy, a gdy przyszło mu wybrać drogę życiową bez wahania podążył w ślady ojca swojego, Hieronima Balickiego, którego właściwie nie pamiętał i wykształcił się na leśnika.  Kiedy dostał pierwszą posadę zabrał matkę ze sobą do leśniczówki gdzie wreszcie poczuła się spokojna i zadowolona. Potem spotkał swoją ukochaną  Anetkę, przyszedł czas na żeniaczkę, poznał smak bycia szczęśliwym mężem i ojcem. Wtedy przeniesiono go w Pieniny i tutaj pracował do emerytury. Zbudował dom, wychował córkę Hortensję, pożegnał matkę i ukochaną żonę. Teraz był uspokojony, pogodzony z losem. Wybaczył córce, że opuściła kraj szukając swego nowego szczęścia za oceanem, bo zostawiła mu Huberta, oczko w głowie dziadka, radość, oparcie i powód do życia. Martwił się bardzo, że chłopak (inaczej o nim nie myślał) nie chce przyswoić jego wspomnień aby przekazać dalej, aby przetrwały dla przyszłych pokoleń. Rozumiał przeżycia wnuka po śmierci przyjaciela zastrzelonego podczas dziennikarskiej misji. Wiedział dlaczego dystansował się od spraw wojny, nie chciał nic wiedzieć i o niczym słuchać,  ale gryzło go to bardzo, jakby jakaś część jego samego miała umrzeć, bezpowrotnie zniknąć, jakby nie zostawiał po sobie czegoś bardzo ważnego skazując to „coś” na zapomnienie.

Nikt nie domyśliłby się podobnych rozterek patrząc z zewnątrz na starszego pana, który pełen werwy i humoru udzielał się w życiu lokalnej społeczności będąc jej nieodłączną częścią, brał udział w imprezach okolicznościowych, w spotkaniach z młodzieżą, jednym słowem wszędzie go było pełno. Spotkać go mogli także turyści wędrujący pienińskimi szlakami, bowiem bez tego żyć nie mógł. Wnukowi oświadczył, że umrze w dniu, w którym nie będzie mógł na szlak wyruszyć. Tak więc krył głęboko swoje myśli pan Horacy, coraz bardziej smutne i przykre aż do chwili pierwszego spotkania z Marysią. Tak bardzo przypominała mu ukochaną Anetkę, wniosła humor i radość do domu podczas kilku wizyt,  przywołała wspomnienia, które zdawały się być uśpionymi już na zawsze i – co najważniejsze – rzuciła czar na Huberta! Chłopak sam się przyznał, że coś w nim pękło, opadła jakaś maska i wspólnie z dziadkiem przeżył opowiadane historie.

Do końca pobytu Marysia była codziennym gościem w pięknym drewnianym domu, zaprzyjaźniła się z panem Horacym, potrafiła sprowokować go do opowiadania, a opowiadać umiał tak barwnie, że przeszłość jak żywa stawała przed oczami słuchaczy, pełna kolorów i dźwięków. Przeczytała pamiętnik Hali Baberkówny, nic jednak na razie nie mówiła staruszkowi, chciała wszystko przemyśleć, podzielić się najpierw odkryciem z drugą zainteresowaną stroną i dopiero wtedy poinformować staruszka w delikatny sposób, aby nadmiar emocji mu nie zaszkodził,  a także w bezpieczny dla zdrowia sposób umożliwić poznanie pozostałych bohaterów niezwykłej historii.

Nieodwołalnie nadszedł czas wyjazdu.

– Wielka szkoda, że wyjeżdżasz – rzekł Hubert pomagając jej włożyć torbę do bagażnika.

– Dzięki za pomoc, nie była niezbędna, radzę sobie –  zerknęła spod oka i stłumiła uśmieszek. – No dobra, też żałuję. Kocham tu być. I tak przedłużyłam pobyt ponad miarę.

– Wielka szkoda, że wyjeżdżasz – powtórzył.

– Już to mówiłeś – spojrzała przymrużonymi oczyma. – Ostatnio masz coraz bardziej ubogie słownictwo, cofasz się…

– Co ty powiesz? – otrząsnął się jak pies po wyjściu z wody. – Nie mogę się zorientować w twoich zamiarach.

– Czyli?

– Nie wiem czy chcesz mi się rzucić na szyję czy poderżnąć gardło. W obu przypadkach atak skierowany zostanie w to samo miejsce, więc myślę o obronie.

Rozśmieszył Marysię.

– A coś pomiędzy? Coś na zasadzie kompromisu? Wiesz, życie jest nieustannym szukaniem złotego środka. Wciąż trzeba z czegoś rezygnować. Jeśli chcesz coś mieć to od czegoś innego musisz odstąpić. Tak już jest, mój drogi.

– Czy chcesz przez to powiedzieć, że ujdę z życiem, bo nie poderżniesz mi gardła?

– Na razie… Pierwszej opcji też nie możesz się spodziewać.

– Aha, czyli kompromis…

Zanim zdążyła się zorientować znalazła się w ramionach Huberta. Westchnęła i przymknęła oczy.

– Nareszcie… Taki kompromis mogę ostatecznie zaakceptować – zdążyła mruknąć zanim zamknął jej usta pocałunkiem jak to się określało w starych romansach.

cdn.

 

Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 6 komentarzy