Po powrocie 🍁

Minął miesiąc od naszego powrotu z wakacji w Szczawnicy a ja wciąż mam problem z napisaniem kilku słów. Całe wakacje były dla mnie dziwne. Jakbym – kurczę blade – zapadła na jakoweś rozdwojenie jaźni, schizę albo inne diabelstwo. Cieszyłam się oczywiście, że jestem w ukochanym miasteczku, że udało się dojechać, zapakować babcię D. do auta, dowieźć żywą i w całości, lecz całemu pobytowi towarzyszył jakiś smutek, taka dziwna, męcząca, dołująca, okropna chandra.

W czasie majówki był tu Duży z rodzinką i wtedy wynieśli z mieszkania Skitusiowe posłanie i inne jego drobiazgi, żeby teraz Szila nie miała smutnych skojarzeń…. My  wspominaliśmy Skitusia co chwilę… jak to był z nami, jak przeszedł operację po której mieliśmy nadzieję na jego powrót do zdrowia…

Nie wychodziliśmy z MS na normalne spacery przez dwa i pół miesiąca. Zaledwie kilka razy się udało i to nie na długo. Z reguły ja szłam z Szilunią rano i po południu, MS wieczorem. Na początku pobytu spacerowaliśmy wspólnie wieczorem, babcia D. niby już spała, zaś po powrocie zastaliśmy ją na balkonie ubraną w spodnie MS, moje buty i w kompletnym odlocie… Nigdy nie było wiadomo co się wydarzy jeśli żadnego z nas nie będzie w domu. Kilka razy wyszliśmy wczesnym rankiem licząc na to, że będzie spała.  Różnie z tym bywało, czasem spała, czasem nie, lecz największe „odloty” łapią ją z reguły wieczorem, więc rankiem jeszcze jakoś było. Tak czy inaczej sensacji dostarczała nam bezustannie. Cud boski, że zaczęła zakładać pieluchomajtki. To jednak nie oszczędzało sprzątania całej łazienki, brodzika pod prysznicem… Kto wie o co chodzi – zrozumie. Natomiast jeśli ktoś nie miał do czynienia  z chorym nie panującym nad fizjologicznymi czynnościami, do tego niedosłyszącym i nie rozumiejącym co się do niego mówi, reagującym złością i agresją to nie pojmie nigdy w życiu tego, co przeżywać przychodzi…

Zachwycałam się kochanym miasteczkiem, cudnymi widokami, kolorami lecz wszystko było jakby zaciemnione, jakby szary woal przysłaniał mi świat, oddzielał od prawdziwego życia… Dobrze, że „Babie lato …” skończyłam dawno temu i mogłam puszczać w odcinkach na blogu…

MS zabierał czasem matkę do auta, jeśli była w lepszej formie, wiózł nad Grajcarek, żeby pochodziła po płaskim i popatrzyła na świat i ludzi. Oczywiście zaraz po powrocie tego nie pamiętała. Poza tym czas spędzała na balkonie. Apetyt dopisywał i dopisuje nadal, czasem zapomina, że już jadła i powtarza posiłek. Wtedy – gdy zostawałam sama w mieszkaniu – odżywałam przez chwilę, ogarniałam jej pokoik, wyrzucałam porwane gazety, zamiatałam, gotowałam obiad.  Zapamiętałam dwie pełnie księżyca, lub raczej jakby dwa przesłania, które ni stąd ni zowąd pojawiły się w mojej głowie. Pierwsze dokładnie pamiętam, bo szłam z Szilunią  do punktu widokowego u początku trasy na Bereśnik (my nazywamy „do wodociągów”). Idzie się  obok Dzwonkówki i dawnego Hutnika (nie staram się zapamiętać nowej nazwy) do góry jak droga prowadzi. Użalałam się nad sobą, w myślach oczywiście, jakie to mam zmarnowane, zatrute ostatnie lata życia, i wtedy przemknęła myśl PRZEŁĄCZ SIĘ NA SWOJE SPRAWY. Stanęłam jak wryta w jednej chwili wręcz porażona trafnością odpowiedzi na moje myśli. No właśnie, zajmij się Babo swoimi sprawami, działaj, rób co do ciebie należy i przestań biadolić! Po powrocie wzięłam kartkę, narysowałam linijki na 21 dni… powzięłam postanowienie przez ten czas 1} pisać Dziennik Wdzięczności, 2} ćwiczyć jeden zestaw z Alicją z YT na kanale Aktywny Senior, 3} podeprzeć refleksologią swoje zdrowie fizyczne i psychiczne.  Drugim przesłaniem podczas drugiej pełni były słowa WRÓĆ DO SIEBIE. Znów zaskoczyła mnie trafność tych słów. No właśnie Babo! Wróć do swoich marzeń, planów, zamierzeń, które całkiem poszły do lamusa, bo wszystkie twoje myśli krążą wokół babci D., co zrobi, co powie, jak spojrzy, kiedy odleci i w jaki sposób… Jesteś Babo tak zaplątana w teściową, że spod tych splątań ciebie samej już nie widać, zostaniesz za chwilę uduszona na amen. Jak ofiara wampira padniesz bez krwi, która została z ciebie wyssana do ostatniej kropli… Trochę mi to dało do myślenia…

Potem przyjechała Wera na tydzień i było super. MS miał wreszcie możliwość wyjść na trasę, poszli na Bereśnik i do Czerwonego Klasztoru. Dotrzymywałam młodej kroku w ciągu dnia, nawet do Biedronki poszłyśmy piechotą, bo młoda liczyła kroki i kalorie (figurkę ma super). Nie na zakupy tylko dla samego pójścia, a to kawał drogi od Osiedla, Biedronkę postawili na samej granicy Szczawnicy z Krościenkiem. Ledwo wróciłam, ale się udało 👍 Poza tym chodziłam do miasteczka (MS zostawał wtedy z matką) połazić po sklepikach, ciuchach (lubię), wyszperałam kilka fajnych rzeczy (i teraz muszę się pozbyć starych), pogadałam po babsku z dziewczynami znajomymi od piesków. Przecież psy pomagają nawiązywać najbardziej wartościowe kontakty 😊 Pozdrawiam Gosię i Kasię przy okazji, i przytulam Ronię i Dżimiego 😊 🐕🐕 Bardzo miłym zdarzeniem było spotkanie z Jotką i jej Małżonkiem, oraz – tu się można uśmiać – z koleżanką z pracy również z Małżonkiem, którzy przyjechali do sanatorium. W Warszawie to rzecz nie do zrealizowania 😃 zaś w Szczawnicy – proszę bardzo, spotkać się można 😊

Pomału przestawiam się, dopasowuję do sytuacji w jakiej trzeba funkcjonować. Nie jest lekko, chandra nie puszcza całkiem… Nic to. Kolory jesieni są piękne póki nie ma słoty, ogródek z grubsza obrobiony, wybieram i szukam gadżetów do Ducha Leona na kiermasz dla piesków, robię przegląd ciuchów do pozbycia się, papierów również – tego nigdy chyba nie uda mi się skończyć. W każdym razie towarzyszy mi myśl, żeby dzieci miały mniej do wyrzucania kiedyś w przyszłości…

Podzielę się pewnym moim doświadczeniem. Osoby z chorobą Alzheimera wytwarzają wokół siebie drgania o jakiejś częstotliwości, która ja odbieram. Tak było przy moim tacie (on nawet w tej chorobie był kochanym, dobrym człowiekiem), w ten sposób zdiagnozowałam mojego czytelnika i podpowiedziałam jego córce co to może być i pokierowałam do odpowiedniej przychodni, teraz tak jest z babcią D. Uświadomiłam to sobie gdy po raz kolejny po jej przyjściu rano na śniadanie poczułam trzęsionkę i drżączkę w całym ciele. Ciekawostka przyrodnicza ewidentnie, jak kot, który w szpitalu wiedział różne rzeczy o pacjentach, czytałam o takim przypadku… Kotem nie jestem, na szczęście Franek przychodzi, śpi u nas więc się nie boję, że myszy wejdą do domu szukając miejsca do spędzenia zimy 😺

10 października minęło nam z MS trzydzieści wspólnych lat 💗 Jak mogło tak szybko minąć to zupełnie nie wiem, to wręcz niemożliwe jest, kalendarz musiał cos pokręcić 😊 A jednak można żyć w bliskości przez dziesiątki lat jak się okazuje i tego nigdy dosyć 💗💗💗 🍀👍

… cudne wrzosy …

💗🍁💗🍁💗

… tyle worków zieleniny, która zarosła mały ogródeczek podczas wakacji, przygotowaliśmy do zabrania, nieźle, prawda?…

… zobaczyłam w Szczawnicy ptaszka złotego z dzwoneczkami i nie mogłam się oprzeć myśli, że  musi zamieszkać  na Skitusiowym drzewku …

…taką śliczną drewnianą sówkę wypatrzyłam w Szczawnicy, nie mogłam się jej oprzeć i wisi na ścianie przy drzwiach wejściowych …

… żeby tamtej smutno nie było – gdy w Kik -u zobaczyłam tę białą sówkę, natychmiast zabrałam ją ze sobą 🙂 …

… stoi sobie na oknie i rozmawia ze szczawnicką 🙂 …

Pięknej jesieni życzę wszystkim zaglądającym do mego kącika dziękując za pozostawione słowa 🍂🍁🌞

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie | Dodaj komentarz

„Babie lato i kropla deszczu” – 40

    Nazajutrz wczesnym rankiem wyruszyli piechotą do Krościenka, weszli na szlak rozpoczynając wędrówkę z ulicy Jagiellońskiej, potem skręcili w uliczkę Trzech Koron, przeszli obok kaplicy św. Rocha i budynku Nadleśnictwa.

– Nie wiem czy wiesz, że ten szlak jest najstarszym z pienińskich szlaków… – zaczął Hubert.

– Zdziwisz się, ale wiem. Oznakowany został w 1906 roku – odpowiedziała patrząc z politowaniem na swego towarzysza, który zamilkł.

Dalej poszli w górę stokiem aż dotarli do szerokiego grzbietu skąd podziwiali widok na Krościenko, pasmo Lubania i Dzwonkówki. Odetchnęli nieco dotarłszy do przełęczy Szopka  zwanej też Chwała Bogu, po czym ruszyli dalej i wreszcie stanęli u podnóża Trzech Koron. Spoglądając w górę podjęli decyzję wejścia na platformę widokową znajdującą się na środkowym szczycie  Jakże mogłoby być inaczej? Rozpoczęło się wspinanie po metalowych schodkach.

Marysia szczerze przyznała, że ostatkiem sił wdrapała się na samą górę.

-Wolę pokonywać strome zbocza niż schody – jęknęła.

Natychmiast jednak zapomniała o zmęczeniu spojrzawszy w dół i rozejrzawszy się na wszystkie strony.

– Jak pięknie – westchnęła. – Warto było się wdrapać pod samo niebo dla takiego widoku.

Najodleglejszy horyzont zakrywała delikatna mgiełka. Jak okiem sięgnąć rozciągały się wzniesienia pokryte zielenią: ciemną drzew iglastych oraz soczystą, świeżą zieloną barwą listków dopiero rozpoczynających  wegetację drzew liściastych. Po drugiej zaś stronie widniały pola uprawne przypominające patrzącej z góry Marysi paski równolegle do siebie ułożone w różnych odcieniach zieleni, niektóre zaczynające przybierać barwę żółtą. Dunajec wił się niby wstążeczka przygotowana do wplecenia w dziewczęcy warkoczyk, czerwieniły się dachy zabudowań Czerwonego Klasztoru.

– Czuję się jak ptak szybujący pod chmurami – szepnęła Marysia.

Wpatrywała się z zachwytem nie mogąc oderwać wzroku od tych cudów natury, które ukazały się w całej krasie i w dobroci swej pozwoliły się podziwiać. Hubert nie przeszkadzał jej w tym zachwyceniu. On też się zachwycał. Był całkowicie, absolutnie i dogłębnie zachwycony widokiem… swojej towarzyszki. Patrząc na jej zachwycenie i biorąc w nim udział miał wrażenie, że pierwszy raz  ogląda dobrze znane miejsca patrząc na świat jej oczami.

– Wiesz Hubercie, byłam tu latem, byłam jesienią. Ale wiosna… Wiosna jest dla mnie najpiękniejsza, wygrywa bezapelacyjnie.

– Poczekaj Marysiu, nie ruszaj się przez chwilę, zrobię ci tutaj zdjęcie – powiedział pozostając niezmiennie w stanie zachwycenia.

– O właśnie, zdjęcia! Przecież muszę kilka zrobić. Akurat przyda się nowa dekoracja w „Filiżance”, będą jak znalazł.

Wyjęła z plecaka aparat i zapamiętała się w zatrzymywaniu chwili, uwiecznianiu uroku miejsca, robiła ujęcie jedno po drugim. Nie zwróciła uwagi na to, że sama stała się fotografowanym obiektem. Do rzeczywistości powrócili oboje dopiero wtedy, gdy kilkuosobowa grupa turystów z głośnym gwarem wdrapała się po schodkach na galerię widokową zakłócając i przerywając swoistą  intymność znajdującej się tam pary.

– Ty mi robiłeś fotki – zorientowała się dopiero wtedy, gdy zbliżające się głosy całkowicie wyrwały ją z czegoś co można określić mianem twórczego transu.

– Tak, oczywiście – odpowiedział zdziwiony jej tonem.

– Kto ci pozwolił? Pokaż – zażądała stanowczo.

Nie odmówił. Pokazał jakie zrobił korzystając z jej zaaferowania pracą.

– Wykasuj to natychmiast. To też. I tamto – rozkazała. – Noo, to nawet niezłe jest, możesz zostawić – orzekła. – Czekaj, nie chowaj, pokaż.

Zauważyła, że szybko „przemknął” nad jedną fotografią. Pokazał.

– Oo – zdziwiła się, – to naprawdę ja?

– A widzisz tu jeszcze kogoś, kogo mógłbym sfotografować?

– Jeszcze nie widzę, ale słyszę… Ładne. To ja tak wyglądam? W życiu bym na to nie wpadła…

Hubert uchwycił rozmarzoną Marysię z zachwytem w oczach wpatrującą się w dal jakby nie mogła uwierzyć,  w to co naprawdę widzi. Wiatr rozwiał jej włosy lecz widocznie również zachwycił się modelką, nie rozczochrał jej jak to miał we zwyczaju lecz delikatnie przeczesał czarne loki odrzucając je łagodnie na plecy dziewczyny. Marysia musiała przyznać, że zdjęcie jest fantastyczne.

– Fantastyczne – szepnęła.

– Powiem ci, że jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak bardzo zachwycał się sam sobą – zauważy Hubert uśmiechając się pod nosem.

– Głupi jesteś – fuknęła. – O fotografii mówię, nie o obiekcie ty…ty…pituło bosa! Powinnam cię zrzucić z tej platformy na sam dół!

– Nie uda ci się popełnić zbrodni doskonałej – zarechotał. – Za dużo byłoby świadków.

Turyści doszli do galeryjki i ciężko oddychali po wysiłku jakim było dla osób w średnim wieku pokonanie tak dużej wysokości i ogromnej ilości schodów. Marysia wraz  z osobistym fotografem ruszyła w dół zostawiając hałaśliwą gromadkę. Nie był to koniec wyprawy, został im jeszcze do pokonania Wąwóz Szopczański.

– Wiesz, że tutaj kręcili… – zaczął Hubert lecz Marysia weszła mu w słowo.

– Oczywiście, że wiem. Scenę, w której górale ratują Jana Kazimierza, a Kmicic w charakterze Babinicza usieczon pada bez ducha..

– No no, – pokręcił głową z uznaniem. – Mało kto już dziś pamięta. A…a czemu padł bez ducha?

– Bo z Kiemliczami „ociec prać” własną piersią osłaniał króla rzucając się na przeważające siły wroga – odpowiedziała kpiąco. – Czy ty myślisz, że ja mogę nie znać Sienkiewicza mając Winicjusza za ojca?

– Nie wziąłem tego pod uwagę.

– A szkoda. Miałam też okazję poznać Juranda.

– Ze Spychowa? – zdumienie w głosie Huberta rozbawiło Marysię.

– Nie, z Ursynowa – zachichotała widząc wyraz jego twarzy. – Jurand należy do grona przyjaciół mojego taty. Inaczej mówiąc jest członkiem ursynowskiej „mafii” – wyjaśniła spokojnie rozbawiona jeszcze bardziej jego miną będącą wyrazem kompletnego zaskoczenia.

– Mafii? – powtórzył. – I ty tak otwarcie o tym mówisz?

– Widzę, że kompletnie niczego nie rozumiesz. Będę musiała wszystko ci po drodze wytłumaczyć.

Tak też zrobiła. Opowiadała mu o przyjaźni członków „mafii”, o różnych wydarzeniach z ich bujnego życia, Hubert słuchał z zaciekawieniem zadając pytanie lub wtrącając czasem uwagę. Dobrze im się szło i rozmawiało. Tym razem się nawet długo nie sprzeczali. Do czasu.  Jaki był powód? Błahy oczywiście, a mianowicie sposób powrotu do Szczawnicy. Hubert zaproponował spływ tratwą po Dunajcu. Marysia orzekła, że szkoda życia na siedzenie bez ruchu przez jakieś dwie godziny. Ona woli wrócić piechotą idąc Drogą Pienińską wzdłuż Dunajca. On przecież nie musi z nią iść skoro woli coś innego. Więc niech sobie spływa gdzie i jak chce. Ruszyła przed siebie na drugą stronę rzeki mostem zbudowanym nie tak dawno temu. Kiedyś nie było połączenia polskiego brzegu ze słowackim. Teraz o każdej porze dnia i nocy można było „przeskoczyć” Dunajec, wszak nikt nie sprawdza dowodów odkąd jesteśmy prawowitymi członkami Unii Europejskiej.

– Marysiu, poczekaj, gdzie tak pędzisz?

– Do karczmy. Muszę się przecież  pożywić co nieco.

– A pozwolisz mi pójść ze sobą?

– Jeśli musisz… A dlaczego chcesz jeść w moim towarzystwie?

– Może mi lepiej smakuje kiedy ktoś chce mnie zamordować?

– Lepiej nie jedz. Tratwa będzie przeciążona i co? Nie podam ci wiosła, żeby cię ratować…

– No wiesz!

– No wiem!

Oboje parsknęli śmiechem i w najlepszej komitywie poszli „coś wrzucić na ruszt”, żeby podbudować siły i podładować akumulatory skoro czekało na nich jeszcze około dwunastu kilometrów do przejścia.

– Kiedyś była tam przyzwoita knajpa – wskazała Marysia zamknięte drzwi jednego z budynków gdy przekroczyli bramę i stanęli na dziedzińcu Czerwonego Klasztoru. – Przyszliśmy tu z tatą na obiad. Wyobraź sobie, że poza nami  nie było żadnych gości. Coś nie wyszło i widocznie właściciel splajtował.

– Mógł zaprosić Magdę Gessler – zażartował Hubert.

– Wtedy jeszcze o niej nikt nie słyszał. Nie wiadomo też czy międzynarodowo to ona tak by się udzielała. Przecież to inne państwo, wtedy jeszcze na dowód osobisty przechodziło się  przez punkt graniczny. To było przed wejściem do Unii.

– Dobrze, że chociaż to się nam udało. Nam w sensie ogólnym, rozumiejąc my jako ogół, naród…

– Nie plącz się w zeznaniach. myślisz, że nie rozumiem o czym tak dukasz?

– Dobrze, już nic nie mów tylko mi pokaż co mam dla ciebie zamówić

– Sama sobie zamówię.

Posilili się, pokręcili trochę po terenie Czerwonego Klasztoru w miejscach dostępnych dla turystów, Marysia zrobiła kilka zdjęć. Po raz nie wiadomo który sfotografowała te same miejsca, które miały w sobie coś takiego, że krzyczały; zrób nam fotkę! I jeszcze jedną! I jeszcze! I jeszcze…

Mogłaby tak pstrykać bez opamiętania i oglądać potem bez końca.

Raźno ruszyli Drogą Pienińską. Podczas całego marszu poza podziwianiem widoków, zachwycaniem się pięknem przełomu Dunajca rozmawiali, żartowali, sprzeczali się i kłócili – co Hubert nazywał twórczą wymianą poglądów na ściśle określone tematy. Kłótnie nie były poważne, lecz żartobliwe i każde z nich potrafiło zrobić drobne ustępstwo na rzecz drugiego, ewentualnie zamilknąć w chwilach nadmiernej ekspresji uczuć. Jednym słowem dogadywali się wspaniale i nie nudzili się swoim towarzystwem ani przez moment. Równie dobrze im się rozmawiało jak i milczało wspólnie.

Potem jeszcze zaszli do Chatki na kolację, spacerkiem szli przez całe miasteczko nigdzie się nie spiesząc.  Kiedy rozstali się wieczorem Marysia była zadziwiona niezmiernie swoją reakcją. Nie zdarzyło jej się do tej pory, żeby nagle i boleśnie zatęskniła za czyjąś obecnością wszedłszy do pustego pokoju hotelowego. Pustego bo… bo… bo co? Przecież wszystko było na swoim miejscu tak jak zostawiła rano ale… zrobiło się jakoś pusto i już.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 6 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 39

– Jestem, już jestem Marysiu – powiedział, gdy spotkali się na placu Dietla. – I jestem ciekaw co takiego chciałaś mi powiedzieć. Ja też mam dla ciebie ciekawostkę. Mów pierwsza.

– Zauważyłeś, że jest piękna pogoda? – zapytała z przymrużonymi oczami, bo akurat słońce odbiło się od szyb zawracającego samochodu i oślepiło ją.

– Owszem, zauważyłem. Tego właśnie nie mogłaś mi powiedzieć przez telefon?

– Więc skoro jest piękna pogoda sprzyjająca wędrówkom – zawiesiła głos nie zwracając uwagi na jego słowa – to możesz pójść ze mną na Trzy Korony jeśli masz czas, siłę i chęci.

– Przecież mówiłaś, że musisz wracać i może następnym razem.

– Możesz nie iść albo możesz przyjąć do wiadomości, że to jest następny raz – dołeczki widoczne coraz bardziej pod wpływem uśmiechu nadawały twarzy jak zawsze figlarny wyraz. – No dobrze, powiem ci. Mam jeszcze kilka dni urlopu, mogę zostać.

– Niewiarygodne – twarz Huberta rozjaśniła się w mgnieniu oka i bez jego wiedzy.

– A jednak. To co, przyłączasz się do wycieczki?

– Naturalnie! Jak dobrze, że ja też jeszcze mam urlop!

– A co ty miałeś do powiedzenia? Zapomniałeś?

– Skąd – obruszył się. – To w związku z fotografią, którą przesłała twoja przyjaciółka, a którą byłaś uprzejma mi wczoraj pokazać.

– Więc co z nią?

– Zdziwisz się, kiedy ci coś pokażę – wyjął swój telefon, odszukał zrobione u dziadka zdjęcie. – Popatrz.

– O, ja cię kręcę! Coś podobnego! Poczekaj – wyjęła swoją komórkę i ustawiła zdjęcie od Bogny.

Przez dłuższą chwilę pełni niedowierzania wpatrywali się w ekraniki.

– Coś podobnego – przerwała ciszę Marysia. – Różnica polega tylko na tym, że na jednym zdjęciu dziecko jest trzymane przez matkę a na drugim przez  tego obcego faceta. Rozumiesz coś z tego? Mówiłeś dziadkowi co widziałeś?

– Nie, coś ty, nic mu nie powiedziałem, choć mało brakowało, żebym się wygadał. Wspomniałem tylko, że w pracy widziałem coś podobnego, sprawdzę po urlopie i powiem mu.

– Dobrze powiedziałeś – spojrzała z uznaniem. – Powinniśmy jak najszybciej wyjaśnić tę zagadkę. Ale…morda w kubeł, pamiętaj!

– Przecież wiem. Dziadek tak bardzo się tym przejmuje, że gotów sobie zaszkodzić.

– Wiesz co? Wierzę, że wszystko się dzieje w najbardziej odpowiednim czasie i po coś, nie bez przyczyny. I zobacz co się zdarzyło. Mogłam wziąć wolne dni, ty też je masz i teraz możemy się skupić na rozwiązywaniu zagadki. Pod pretekstem wywiadu porozmawiam z twoim dziadkiem, może coś sobie przypomni, coś, co nam pozwoli skojarzyć fakty.

– Przy okazji możemy przejść kilka tras korzystając z łaskawości kapryśnej zwykle aury.

– Oki, to wyruszymy wczesnym rankiem. Teraz musimy pomyśleć co z tym fantem zrobić. Czekaj, zadzwonię do Bogny.

– Ale nie mów jej jeszcze…

– Czy ty masz mnie za idiotkę? – spojrzała z niesmakiem na „mało rozgarniętego” przystojniaka.

Zadzwoniła.

– No hej droga przyjaciółko, jak tam dziewczynki? Stęskniłam się za nimi, słodziaki takie… Tak, ładnie jest… Pewnie, że jestem szczęśliwa. Jagna nie wołała o pomoc?…  To super, słuchaj, dzwonię bo nie daje mi spokoju zdjęcie, które  przysłałaś. Mam wrażenie, że podobne już gdzieś widziałam… Tak, masz rację, wszystkie podobne, przed wojną w ten sposób pozowano u fotografa. Nie wiesz z którego to może być roku? … Naprawdę? Marzec 1924…Jest pieczątka zakładu? Aha, Kraków, nie istnieje, sprawdziłaś już. Gdzie twoja mama je znalazła?… Nie mów, coś podobnego!  A ten pamiętnik, o którym wspomniałaś kiedyś, masz go?… U mamy? Myślisz, że pozwoli mi przeczytać?… Jakoś tak się wciągnęłam w całą historię. Żyłka poszukiwacza tajemnic się odezwała… Tak, masz rację. Czyli to na pewno jest tata pani Ingi i jego mama  czyli twoja prababcia Hermina…Oj, przecież wiesz, że uwielbiam takie historie… Dobrze, koniecznie. Zaraz po powrocie pożyczę, już się nie mogę doczekać… Co? Wcześniej? O nie, moja droga, ani chwili wcześniej stąd nie wyjadę, mam pewne plany… To na razie, jak sobie jeszcze coś przypomnę to zadzwonię, żeby spytać. Buziaki dla dziewczynek, pa.

– I co? O jakim pamiętniku mówiłaś? – Hubert nie krył ciekawości.

– Babci mojej przyjaciółki, pisanym przed samą wojną i trochę w czasie. To takie zapiski młodziutkiej dziewczyny. Bogna mi opowiadała zaraz po przeczytaniu, ale nie przywiązywałam wagi do szczegółów. Teraz przeczytam wiedząc czego szukam.

– Ale czego szukasz, nie rozumiem tak do końca o co chodzi.

– Słuchaj, ta młoda dziewczyna na obu zdjęciach ma na imię Hermina, jest  mamą dziadka mojej przyjaciółki, czyli jej prababcią! Niestety, nie wiadomo kim jest mężczyzna obok.

– Co ty mówisz? Czekaj, chyba nie zrozumiałem. Pokaż jeszcze raz to zdjęcie.

Oboje pochylili się ponownie nad fotografiami w swoich telefonach. Przypatrywali się uważnie, żeby nie popełnić błędu, nie dać się omamić rozbujałej wyobraźni.

– Słuchaj Marysiu, głowę dam sobie uciąć, że ten nieznany facet to mój pradziadek, rodzony ojciec dziadka Horacego!  Tylko dlaczego on mi od razu tego nie powiedział?

– Ten leśnik zamordowany w lipcu 1944 roku koło Birczy?

– Ten sam.

– To co on tutaj robi?

– A co tu robi prababcia twojej przyjaciółki? I jej dziadek jako niemowlak?

Marysia z wrażenia wstała i usiadła, znowu wstała i znowu usiadła.

– Nie, to niemożliwe. Zawołaj kelnerkę, zamów mi koniak, bo mi się rozum przegrzał i nie mogę logicznie myśleć – oświadczyła.

Hubert nie kazał sobie dwa razy powtarzać. Sam czuł się jak… nie wiedział jak…na pewno dziwnie. Coś podobnego! A on myślał, że dziadek Horacy wymyśla niestworzone historie, że może rozum mu się miesza… Zrobiło mu się okropnie nieprzyjemnie i głupio.

– Co to za mina? – spojrzała Marysia zdziwiona milczeniem.

– Wiesz, głupio mi teraz, myślałem, że dziadek zmyśla, że może już mu się rozum miesza albo pamięć szwankuje i dlatego opowiada różne rzeczy… A to ja okazuję się bezmózgowcem…

– Nie zaprzeczę przez grzeczność, tata mnie dobrze wychował, ciotki też  się starały – uśmiechnęła się.  –  Nie dziwię się, że jesteś zszokowany. W końcu dotyczy to twojej rodziny. Uściślijmy fakty. Na fotce jest twój pradziadek i prababcia Bogny oraz dziecko, chłopczyk o imieniu Hipolit czyli dziadek Bogny zwany Lidkiem.

– Nigdy nie słyszałem o żadnym Lidku – zastanowił się. – Nie, na pewno, Hipolit był ale żaden Lidek.

– Jest jeszcze jeden szczegół, o którym nie wiesz.

– Tak?

– Oczy.

– Jakie oczy?

– Nie jakie tylko czyje.

– Nie męcz mnie Mario okrutna!

– Nie męczę tylko pomagam wyjaśnić tajemnicę czyli rozjaśniam ciemną stronę twojego życia…

– Dręczysz mnie!

– A w życiu! Oczy nawet ładne…

– To już zakrawa na sadyzm…

– Mówię, że masz ładne oczy, a ty to nazywasz sadyzmem? Rzeczywiście z tym „nierozgarnięciem” musi być coś na rzeczy

– Coś ty powiedziała?

– Kiedy? Mówię cały czas… No dobrze – ulitowała się wreszcie. – Zwróciłam uwagę na twoje oczy, bo mi się wydawały znajome. Takie same ma Bogna i jej starsza córka, jej mama i jej dziadek takie miał. Mówiła mi o tym kiedyś, po przeczytaniu tych prababcinych zapisków. Dopiero wtedy zwróciła uwagę na tę rodzinną cechę, wcześniej było to po prostu normalne i już, wcale o tym nie myślała jako o czymś wyjątkowym. Podczas czytania znalazła coś, co ją wyjątkowo zainteresowało i dlatego zwróciła na to szczególną uwagę. Właśnie na te wasze oczy, rodzinne, genetyczne czy jakie tam chcesz.

– Czyli co chciałaś przez to powiedzieć, bo się całkiem pogubiłem?

– Czemu mnie to nie dziwi – mruknęła

– Ładnie to tak? – westchnął żałośnie

– Ładnie czy nie ładnie mam pewien pomysł. Poczekaj.

Wzięła komórkę do ręki i zadzwoniła do Bogny.

– Słuchaj, nie mogę przestać myśleć… Tak, właśnie w związku z tym. Gdyby udało ci się przesłać tekst wspomnień…  Mówiłaś, że tego nie jest dużo. Bardzo by mi pomogło… powiem ci wszystko po przyjeździe…. Tak, chciałabym mieć pewność, sprawdzić informacje… Bardzo, bardzo ciekawe… Jeszcze się spotkam z panem Horacym… Uroczy, bezapelacyjnie… tak, dżentelmen w każdym calu…   Super, jakby ci się udało, przyspieszyłoby wyjaśnienie… Świetnie, czekam. Dzięki, cześć.

– Słuchaj Hubercie, być może uda nam się wyjaśnić zagadkę. A na razie koniec tematu dopóki Bogna nie prześle mi pamiętnika. Oczywiście jej mama musi się najpierw zgodzić.

– Potrafisz stopniować napięcie – westchnął zrezygnowany. – Oczywiście nic mi nie powiesz? Mimo, że dotyczy to mojej rodziny?

– Nic nie wiedziałeś do tej pory więc wytrzymasz jeszcze trochę.

Odezwał się telefon Marysi. Bogna.

– Tak?… Poważnie?… Hurra! Jutro? Nie mogę się doczekać. Nie tylko ja – zerknęła na Huberta, który znieruchomiał i próbował coś zrozumieć z odpowiedzi Marysi, usłyszeć Bogny przecież nie mógł. – Czekam, super! Nie wiesz jak się cieszę. Pa.

– Słuchaj, nie powiem kto ma szczęście… nie jestem aż taka wredna… Pani Inga zgodziła się, żeby Bogna udostępniła mi pamiętnik swojej mamy, czyli ówczesnej Hali Baberkówny.. Jutro pojedzie do mamy i prześle mi na maila. A na razie  mała przebieżka. Berek! – dotknęła Hubertowego  ramienia po czym ruszyła truchtem ścieżką rowerową wzdłuż Grajcarka.

Hubert myślał, myślał i jedyne, co mu przychodziło do głowy to stwierdzenie, że Marysia jest wulkanem energii, albo ma gdzieś zamontowany akumulatorek, w jakimś niewidocznym miejscu… Ostatnia myśl poszybowała niekontrolowanie w zupełnie niezamierzonym kierunku i aż gorąco mu się zrobiło… Ruszył więc w pogoń za uciekającą, która po pewnym czasie przystanęła czekając, aż ją dogoni.

– Co, kondycja już nie ta? Andropauza cię dogania? – zaśmiała się.

– Jaka pauza, jaka pauza? – obruszył się.

– Andropauza – sprostowała. – Nie słyszałeś? Dopada facetów w pewnym wieku jak o siebie nie dbają, nie trenują, nie ruszają się, zapuszczają sobie długie brody, żeby zakryć zmarszczki i wiszące podbródki oraz hodują wielkie, tłuste brzuchy dyndające nad spodniami – chichotała.

– No nie! Dopadnę to zaraz ja ciebie i zobaczymy co wtedy zrobisz! – ruszył za nią, bo już zdążyła się oddalić biegnąc równym tempem zanim on zrozumiał i przetrawił usłyszane słowa.

Męska ambicja została  podrażniona. Pomyślał, że jeszcze nigdy żadna kobieta tak go nie zlekceważyła. Obraziła prawie! Musi ją dogonić, żeby jej pokazać…. Ale co? Że wyszedł z  niego nadąsany smarkacz? Oj, Hubert, jaki ty głupi jesteś. Dziadek ma rację powtarzając, że czas dorosnąć, zmądrzeć póki czas. Skoro Marysia o andropauzie zaczęła… żart, wiadomo, ale całkiem młodym facetom takich żartów się nie robi i nie mówi… Dobrze, że nie zrezygnował z siłowni i zaczął ostatnio biegać… Nie wiedział jednak, że Marysia biega od dawna, bierze udział w charytatywnych biegach na różnych dystansach i przygotowuje się do maratonu. Dlatego zostawiła go w tyle i oddalała się spokojnie, jakby zupełnie bez wysiłku.

Zatrzymała się przy pawilonie czekając na Huberta. Była pewna, że ma przed sobą dłuższe czekanie. Chciała wejść do środka popatrzeć na wystawę lecz niespodziewanie ujrzała go tuż obok siebie.

– Oo, – zabrzmiało w jej głosie uznanie. – Coś podobnego! Zaskoczyłeś mnie, myślałam, że dotrzesz co najmniej za kwadrans…

Usłyszane uznanie mile połechtało Hubertowe ego. Śmiejąc się i żartując poszli dalej do słowackiej Lesnicy gdzie w Chacie Pieniny Marysia bez wyrzutów sumienia spałaszowała strudel popijając go kawą ze śmietanką.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 4 komentarze

„Babie lato i kropla deszczu” – 38

Marysia zdecydowanie nie miała ochoty opuszczać Szczawnicy. Wcale a wcale. Zawsze nie miała, ale tym razem bardziej niż zwykle. Nie chciała się przyznać sama przed sobą, że powodem – no, może jednym z wielu – był „mało rozgarnięty” wnuk pana Horacego. Przecież wystarczającym powodem był sam stary leśnik, postać niezwykle ciekawa o bogatym życiorysie. Poza tym – cudowna pogoda sprawiła miłą niespodziankę  turystom i kuracjuszom przebywającym aktualnie w Pieninach.

– Cześć Jagienko – zadzwoniła do przyjaciółki. – Jak tam sytuacja? Radzisz sobie podczas spełniania marzeń z wczesnej młodości?

Usłyszawszy, że wszystko jest w najlepszym porządku oraz, że Jagnie coraz bardziej podoba się rola, w którą Marysia ją prawie siłą wepchnęła,  zaryzykowała.
– Skoro tak dobrze ci idzie to…to…czy mogłabyś poświęcić się zastępując mnie jeszcze przez tydzień? Coś nieprzewidzianego wyskoczyło… Teraz nie mogę ci powiedzieć…. Wydaje mi się, że trafiłam na pewien trop… też nie mogę, muszę posprawdzać pewne informacje…  Naprawdę? Mogę? Cudna jesteś! Odwdzięczę ci się… nie wiem jak, jak tylko będziesz chciała. Tak, na pewno, buźka.

Odłożywszy telefon na stolik poczuła się niewiarygodnie lekka, miała wrażenie, że mogłaby pofrunąć z przelatującymi ptakami… Jakie ptaki? A co za różnica jakie? Piękne, wszystkie są piękne, nawet wredne sroki i sójki są piękne! Ważne, że ona, Marysia, będzie mogła jeszcze spotkać się z … z panem Horacym. Poza tym spokojnie się zastanowić, przemyśleć to, co jej przyszło do głowy w związku z fotografią przysłaną przez Bognę, z niezwykłymi oczami Huberta… To naprawdę jakieś dziwne jest, zagadka prosząca się o wyjaśnienie.

Pan Horacy tymczasem po raz pierwszy w życiu rozmawiał z wnukiem o swoich przeżyciach, wspomnieniach, przypuszczeniach, podejrzeniach. Dlatego po raz pierwszy, że najwyraźniej Hubert dojrzał do takiej rozmowy. Jakoś tak nagle, w przyspieszonym tempie dojrzał, jakby naprawdę dzięki pannie Marysi jakieś klapki mu spadły z oczu i zobaczył coś, czego do tej pory nie dostrzegał. Może udawał, może nie chciał dostrzec? Teraz nie uciekał, nie ziewał z nudów  lecz z prawdziwym zainteresowaniem słuchał i pytał, pytał i dopytywał kręcąc głową z niedowierzania, z przerażenia, ze współczucia. Dziadek pierwszy raz zobaczył łzy w oczach wnuka.

Hubert wreszcie uporządkował sobie w głowie informacje, które od dzieciństwa wpadały mu jednym uchem, a wypadały drugim. Przeżył, odczuł, zrozumiał. Pan Horacy odetchnął z ulgą. Miał wrażenie, że wykonał najważniejsze zadanie. Pozostała jeszcze do rozwiązania zagadka fotografii, a raczej osób na niej widniejących. Pokazał wnukowi wszystkie pamiątki zachowując na sam koniec tę tajemniczą. Nie powiedział na razie kto jest na niej, zachował to na później. Nie uszło jego uwagi, że Hubert drgnął i szerzej otworzył oczy zobaczywszy zdjęcie. Wpatrywał się przez dłuższą chwilę.

– Dziadku, czy pozwolisz, że pstryknę tę fotkę komórką? Mam wrażenie, że widziałem już podobne zdjęcie… Pewnie w pracy – dodał gryząc się w język w ostatniej chwili przed wypaplaniem prawdy. – Sprawdzę po urlopie, dobrze?

– Dobrze, nawet bardzo dobrze – ucieszył się pan Horacy. – Widzisz, chłopcze, to zdjęcie nie daje mi spokoju. Nie umrę zanim się nie dowiem co się za tym kryje.

– W takim razie nigdy ci nie powiem – oświadczył poważnie Hubert.

– Chciałem powiedzieć, że nie umrę spokojnie tylko niespokojnie – sprostował pan Horacy. – Nieśmiertelności jeszcze nikt nie wynalazł, to znaczy środka na jej zapewnienie, rozumiesz?

– Tak, oczywiście. A więc dobrze, poszukam i powiem ci wszystko, całą prawdę jakiej się dowiem. A teraz muszę lecieć bo się umówiłem z Marysią.

– Daj wam, Boże, zdrowie i dużo dzieci – szepnął staruszek kreśląc w powietrzu znak krzyża za oddalającym się wnukiem.

 cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 4 komentarze

„Babie lato i kropla deszczu” – 37

Z „Budowlanych” bliziutko jest do szlaku prowadzącego do schroniska pod Bereśnikiem. Poszli więc sobie spokojnie podejściem stromym  tylko przez króciutki, początkowy odcinek.  Minęli znajdujący się po prawej stronie wielki krzyż na Bryjarce, oświetlany nocą i dlatego  widoczny z daleka. W ciągu dnia odbijały się w nim słoneczne promienie, o ile nie ukryły ich chmury uniemożliwiając przedostanie się na ziemię w postaci złocistych iskierek. Potem szli dalej, dobrze znaną obojgu wygodną drogą delikatnie wznoszącą się w górę, a gdy wyszli z zalesionego terenu przywitał ich wspaniały widok na zakole Dunajca widziane ze sporej wysokości i odległości. Marysia uwielbiała to miejsce, zawsze zatrzymywała się i chłonęła widok przez chwilę.

– Poczekaj, pstryknę tylko fotkę. Zawsze tu robię, mimo że mam chyba tysiąc – uśmiechnęła się do towarzysza. – Lubię wyjąć kilka zdjęć i porównywać zrobione w tym samym miejscu, ale w innym czasie.

Ruszyli dalej, przeszli obok opuszczonego domu, który dawno temu, w stanie swojej świetności, musiał być przepiękny, a widoki z miejsca, w którym stał, przyprawiały o zawrót głowy od namiaru widzianego piękna.

– Znam cię już długo, Marysiu… – zaczął Hubert.

– Oj, nie pleć, to nieprawda. Wydaje mi się, że masz zbyt duże mniemanie na swój temat…

– Mylisz się, nie możesz przecież osądzać drugiej osoby znając ją tylko powierzchownie – wszedł jej w słowo. – Myślę, że tylko ja sam mogę znać siebie, tylko ja sam wiem co we mnie siedzi, nikt  inny. Nikt z zewnątrz tego nie wie… Może zresztą i ja sam nie wiem – zamyślił się.

– Ależ ja nikogo nie osądzam – zaprzeczyła Marysia. – Nie daję sobie prawa do osądzania kogokolwiek. Staram się postępować przyzwoicie i to wszystko. Wobec innych i wobec siebie też. Nic więcej nie  mogę. W końcu każdy odpowiada za siebie, ze swego postępowania będzie sam osobiście zdawał sprawę, nikt tego za niego nie zrobi. Więc jeśli mówisz, że mnie znasz to się mylisz – powiedziała.

– Nie w tym sensie mówiłem. Chodziło mi o to, że poznałem czyli zobaczyłem cię po raz pierwszy dawno temu. Objawiłaś mi się w tęczy…

– Co ty bredzisz? – przystanęła, żeby spojrzeć mu w oczy.

– Nie bredzę. Kiedy uczepiony twojego wiosła podniosłem głowę nad powierzchnią wód Dunajca, nad twoją głową zebrała się para wodna albo może akurat krople wody się rozprysły, nie wiem. W każdym razie promienie słoneczne się w tym załamały tworząc wokół ciebie tęczę. Trwało to ułamek sekundy lecz zapamiętałem ten obraz na zawsze. Naprawdę, Marysiu.

– Cóż, kadzenie masz opanowane do perfekcji – spokojnie zauważyła Marysia.

– Widzę, że chociaż niby nie osądzasz, w dalszym ciągu uważasz mnie za bezdennego głupka – powiedział z lekkim żalem w głosie.

– Nie. Mam wrażenie, że dno już widziałam, więc nie jest aż tak źle, teraz może być tylko lepiej – odrzekła z szelmowskim uśmieszkiem, który odebrał jako swego rodzaju podanie ręki.

– Aha, w taki razie może dasz się zaprosić na szarlotkę z lodami i bitą śmietaną?

– Najpierw naleśniki z jagodami w schronisku … Aha, ale tylko do Jacaka!

– Oczywiście, nie śmiałbym gdzie indziej.

– Czy wiesz ile to jest kalorii? I co trzeba zrobić, żeby je spalić? I jak długo?

Już miał odpowiedzieć, że zna świetny sposób na spalanie kalorii ale … na szczęście intuicja go ostrzegła przed takim głupim odezwaniem się.

– Z pewnością o połowę mniej czasu niż po podwójnej porcji – wybrnął.

– Punkt za odpowiedź – spojrzała z uznaniem, tak mu się przynajmniej zdawało.

– A najlepiej spalisz kalorie idąc ze mną na Trzy Korony.

– Drugi punkt. Niestety, nie do realizacji. To wyprawa na cały dzień, a ja nie mam tyle czasu.

– Wobec tego tylko do Leśnicy. Na Trzy Korony wybierzemy się następnym razem. Co ty na to?

– Hmm, może się i wybierzemy.

– Mario, wlałaś nadzieję w moje skołatane serce!

– Idź, nie błaznuj – słynne Marysine dołeczki znów się pojawiły.

– Właśnie idę, idziemy. Najpierw do Jacaka, potem do Leśnicy. No i jak?

– Ok, możemy iść, czemu nie – ruszyła przed siebie.

W schronisku pod Bereśnikiem nie oparła się naleśnikom z jagodami i bitą śmietaną, mimo iż o tej porze roku jagody mogą być tylko mrożone, ewentualnie ze słoiczka. Posiedzieli chwilę na zewnątrz, słońce w tej chwili grzało, było ciepło. Idealna widoczność sprawiła, że Marysia mogła zrobić piękne ujęcia z Tatrami widocznymi w owej chwili bardzo wyraźnie.

– Marysiu, nawet aura ci sprzyja – powiedział półgłosem. – Mgły ustąpiły, chmury się rozstąpiły tylko po to, żebyś mogła zrobić piękne zdjęcia.

– Kadzisz znowu – spojrzała z politowaniem. – I po co ci to?

Ruszyli w dół krótszą drogą, drugim zejściem będącym jednocześnie szlakiem rowerowym.

– Bardziej podobała mi się kamienna dziewczyna przy fontannie, ta jest zbyt … świecąca i nowoczesna. Chyba, że jak z czasem nabierze patyny to będzie lepiej się prezentowała – odezwała się gdy znaleźli się na placu Dietla.

Przez moment zadumana przyglądała się błyszczącej postaci zdobiącej fontannę, potem ruszyła w dół Zdrojową obok obelisku upamiętniającego profesora Dietla, wybitnego balneologa, wielbiciela Szczawnicy, propagatora jej wód leczniczych i współtwórcę, właściwie „ojca chrzestnego” uzdrowiska.

Hubert stał przez chwilę z upodobaniem obserwując energiczne ruchy Marysi. Dogonił ją gdy stanęła na drewnianym mosteczku przerzuconym nad strumyczkiem puszczonym wzdłuż ulicy po jej remoncie. Zanim doszli do cukierni Jacaka zdążyli się dwukrotnie posprzeczać i pogodzić. W wesołym nastroju opowiadali sobie różne historyjki, przewijały się wspomnienia z okresu studiów, rozmawiali o podróżach.  Wspólnym tematem okazała się fotografia. Nie bez powodu Hubert znalazł pracę w Muzeum Fotografii. Z zaciekawieniem go słuchała. Dowiedziała się, że miał w życiu okres, kiedy specjalizował się w fotografowaniu. Zobaczył na własne oczy jak wyglądają ludzkie siedziby po ustaniu działań wojennych, co zostaje z przedmiotów zbieranych przez ludzi, gromadzonych nieraz przez całe pokolenia. Od tego czasu przestał zabiegać o dobra materialne w stopniu znaczniejszym niż podstawowy. Kiedy podczas strzelaniny zginął jego  kolega dziennikarz, z którym od kilku lat tworzyli świetny tandem, rozumieli się w pół słowa, jeździli w najbardziej zapalne punkty świata,  podjął decyzję o zmianie swego życia, o zaprzestaniu wyjazdów. Jakby mu się wyczerpał akumulator albo skończyła dawka energii przeznaczona na pewną część życia. Zapragnął spokoju, w swoim kraju zupełnie inaczej niż dotąd  popatrzył na rzeczywistość. Zrozumiał, na własne oczy zobaczył i poprzez śmierć przyjaciela odczuł do czego prowadzi żądza władzy za wszelką cenę, manipulacja społeczeństwem i mowa nienawiści sączona w uszy ludzi dzień po dniu, godzina po godzinie… Podjął pracę w Muzeum, żeby ocalić utrwalone na fotografiach fragmenty przeszłego życia.

– Ot i tyle, nic ciekawego – zakończył nie zauważając pełnego uznania spojrzenia Marysi gdy usiedli przy stoliku w kawiarni.

Potem poszli promenadą wzdłuż Grajcarka. Nie było groźby powodzi, za wcześnie jeszcze, potoczek toczył swe wody w normalnym tempie, nie przyspieszał, wesoło podskakiwał na kamieniach i progach ciesząc się na bliskie spotkanie z Dunajcem.

– Pamiętam jak pewnego razu przyjechałam na długi majowy weekend i widziałam co Grajcarek  narobił. Wzburzony i rozjuszony zabrał spory kawał ścieżki rowerowej i dotarł do samej góry. Gdyby go nie zatrzymała szalałby dalej – powiedziała przystając na mosteczku by przyglądnąć się czystej wodzie, przez którą dokładnie widać było miejscami kamyki na dnie, miejscami piasek.

– Aż dziw bierze, że możliwe jest coś podobnego, prawda? Taki spokojny strumyczek a potrafi się zmienić w groźny żywioł – dodał Hubert. – Na skale nad Dunajcem jest tabliczka upamiętniająca poziom wody najwyższy odkąd ludzie pamiętają.

– Wiem, to przed wojną było, dokładnie w lipcu  1934 – przypomniała sobie Marysia. – Tata mówił, że któryś z oficerów ówczesnych akurat tu był i nie mógł wrócić do jednostki przez powódź. Potem się śmiali z niego jak mówił, że wody w butach nie lubi, a co dopiero w żołądku.

– To podczas sławnych biesiad było – dopowiedział.

– Nic dziwnego, że w trzydziestym dziewiątym skończyło się tak a nie inaczej, skoro balangi były głównym działaniem bogatych panów – skrzywiła się Marysia. – Nie znoszę wojska, mundurów, musztry, broni, żelastwa… To jest śmierć. Zamiast pieniądze wkładać w rozwój ludzkości marnuje się je na zadawanie śmierci!

– Dawniej polemizowałbym z takim zdaniem – zamyślił się. – Jednak po tym co widziałem na własne oczy, co przeżyłem, zgadzam się z tobą.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 3 komentarze

„Babie lato i kropla deszczu” – 36

Marysia rozlokowała się w „Budowlanych”, Fruzia odpoczywała na hotelowym parkingu w bliskim towarzystwie srebrnego mercedesa i złocistego peugeota, mogła więc usnąć bez obaw, że jakiś obcy ją zarysuje albo przytrze lusterko.

Wyszła na balkon. Wychyliwszy się znad balustrady spojrzała na Fruzię, uśmiechnęła się zobaczywszy ją w towarzystwie dwóch przystojniaków na czterech kółkach. Odetchnęła głęboko i patrzyła w ciemność rozjaśnianą zapalającymi się światłami w domach widocznych z balkonu. Zadzwoniła do pana Horacego. Nie zwlekała z rozmową wiedząc, że w górach obowiązują inne godziny aktywności, bardziej związane z matką naturą, szczególnie jeśli dotyczy  to starszych ludzi. Umówiła się na spotkanie. Weszła do hotelowego pokoju, na zewnątrz zrobiło się zbyt chłodno, żeby siedzieć na leżaku. Zjadła sucharki jakie zawsze ze sobą woziła, napiła się herbaty. Nie miała ochoty wychodzić na żadną kolację ani nikogo widzieć. W końcu przejechała pół Polski, załatwiła kilka spraw po drodze i czuła zmęczenie oraz oszołomienie wynikające zapewne z hiperwentylacji.  Położyła się spać i spała jak suseł przez całą noc. Obudziła się wyspana, zadowolona, zachwycona widokiem z balkonu i piękną pogodą. Nie musiała się spieszyć. Z panem Horacym umówiła się na wczesne popołudnie, postanowiła więc wykorzystać chwilę dla siebie i przejść się po miasteczku, sprawdzić co się zmieniło od czasu jej ostatniego pobytu, co nowego znajdzie się w zasięgu jej wzroku i – oczywiście – obiektywu aparatu.

Zbiegła po niezliczonych schodkach do ulicy Zdrojowej, potem w dół obok kwietnego zegara i pomnika Sienkiewicza uśmiechając się na myśl, że na matkę naturę nie ma sposobu. Jak ona sobie coś zaplanuje tak zrobi i w tym przypadku wymyśliła sobie, że współczesny wnuk będzie łudząco podobny do dziadka z pomnika. Marysia uwielbiała słuchać tego wnuka ze względu na piękno ojczystego języka, które potrafił tak uwidocznić jak nikt inny. Widocznie w genach otrzymał ten dar. Szkoda, że jako jeden z nielicznych wśród rodaków, tej ogromnej ilości gadających głów widocznych na ekranach telewizorów od rana do nocy.

Uśmiechnęła się też na widok figury Wiewióra (nie Wiewiórki lecz Wiewióra właśnie) stojącej w samym centrum, jednej z wielu ozdabiających miasteczko figur kwiatowych. Wprawdzie jeszcze była zbyt wczesna wiosna, żeby mogły pokazać całą swą urodę, lecz już tak wrosły w Szczawnicę, że stały się jej integralną częścią. Były więc Słonie, Dzięcioł, Owieczki, Ślimak, Jaszczurka, oraz Paw na wysepce. Szybkim krokiem przemierzała promenadę wzdłuż Grajcarka i kawałek drogi do pawilonu  wystawowego Pienińskiego Parku Narodowego, w którym prezentowano ekosystemy leśne, florę i faunę okolicy, charakterystyczne gatunki, zagadnienia ochrony przyrody, a nawet historię terenu Parku i przyległości. Ponieważ napłynęły chmury i zanosiło się na deszcz postanowiła zawrócić, nie zabrała przecież ze sobą parasolki. Prezentację filmu o motylu zwanym Apollo Niepylak odłożyła sobie na kiedy indziej. Wprawdzie opuściła hotel przy pięknie świecącym słońcu, ale w górach pogoda jest wyjątkowo nieprzewidywalna i należy być przygotowanym na różne ewentualności.

Postanowiła wejść na ruskie pierogi przed wizytą u pana Horacego. „Pod Siekierkami” nie było jeszcze tłoku, usiadła więc i z przyjemnością się pożywiła. Tutejsze pierogi zawsze jej smakowały. Pokrzepiwszy się ruszyła dalej schodkami obok apteki na ulicę Jana Wiktora, potem przez Park Górny. Na tyłach „Nauczyciela” i „Dzwonkówki” przeszła znajomą ścieżką do drogi prowadzącej w stronę „Czardy”. Teraz nie musiała się już spieszyć, wolnym krokiem mogła iść podziwiając przecudne widoki, jest to bowiem jedna ze ścieżek w miasteczku z najbardziej malowniczymi widokami, znajdująca się tuż za Osiedlem. Tak sobie Marysia szła powoli, napawając się tym co widziała, rejestrując przy okazji, że sporo turystów przyjechało do niedawno ukończonych domków po lewej stronie drogi. Stamtąd dopiero musiał być boski widok, szczególnie z górnych okien – pomyślała. Miała do pokonania już niedużą odległość, zwolniła więc kroku zainteresowana niewykończonym budynkiem po drugiej stronie potoku Sopotnickiego. Dom pojawiał się w plątaninie gałęzi  jako ogromny, wspaniale zaprojektowany, cały z bali i wydawał się Marysi tak piękny, że bardzo chciałaby go mieć. Tylko po co? Co by z takim domem zrobiła? Trzeba siedzieć już na stałe w jednym miejscu, a ona przecież  jeszcze nie na tym etapie była. Jeszcze ruch i przemieszczanie się było jej żywiołem. Z przyjemnością jednak przyjeżdżałaby co pewien czas w to samo miejsce, już nie cudze, hotelowe, bezosobowe lecz swoje, własne… I w tym momencie Marysia zrozumiała Kasię i Mikołaja, przyjaciół taty i przez przypadek sąsiadów  rodziców Bogny i Jagny, którzy zapragnęli mieć tutaj, w Szczawnicy, swoje miejsce na ziemi. Nawet jeśli nie udawało im się z różnych względów przyjeżdżać tak często jakby chcieli, to miejsce było ich własne, osobiste i czekało na nich.

Jeszcze kawałek drogi dzielił ją od celu. Sprawdziła numer domu, wszystko się zgadzało.  Stanęła przed domem również zbudowanym z bali. Sporo takich było w okolicy. Ten nie był malutki lecz piękny, okazały, jakby wrośnięty w zbocze wzniesienia. Nacisnęła guzik domofonu. Rozległo się brzęczenie i furtka się otworzyła pod lekkim naciskiem ręki. Drzwi do mieszkania również się otworzyły i stanął w nich  Hubert. Oślepiony słońcem przymrużył oczy. Zdawało mu się, że ma zwidy albo, że wyobraźnia płata  figle stawiając na wprost postać Marysi utkaną z promieni słonecznych.

– Dzień dobry – odezwała się słoneczna postać.

– Dzień dobry – wykrztusił po dłuższej chwili wciąż nie wierząc w realność widzianego zjawiska, dziadek nie powiedział jakiego gościa się spodziewa.

– Coś się stało? Może przyszłam nie w porę albo pomyliłam adres? Jestem umówiona z panem Horacym Balickim. Maria Bartecka – wyciągnęła rękę w geście powitania wciąż niepewna o co chodzi temu przystojniakowi, który patrzył się na nią jakby była zjawą przejrzystą albo przybyszem z kosmosu. – Przepraszam, może pan niedosłyszał, a ja tak…

– Ależ nie – ruszył się wreszcie. – To ja przepraszam, słońce tak mnie oślepiło, że przez chwilę nic nie widziałem. Hubert Klonowski – uścisnął podaną dłoń. – Zapraszam, dziadek oczekuje z niecierpliwością.

Weszli do środka. Od pierwszej chwili zauroczona domem widzianym z zewnątrz pozostawała w stanie zachwytu znalazłszy się wewnątrz budynku. Był taki jaki powinien być – nietuzinkowy, urządzony ze smakiem, bez nadmiaru sprzętów co zauważyła natychmiast, za to z prostymi, sosnowymi meblami stanowiącymi integralną część ścian, jakby z niej wyrosły niczym gałęzie z drzewa. Jednym słowem uosobienie jej marzeń o domu.

– Jak tu ładnie – uśmiechnęła się na widok starszego pana, który dziarsko ruszył w jej stronę z serdecznym uśmiechem.

Marysia uśmiechnęła się również i do staruszka i do swoich myśli, bowiem przypomniała sobie słowa Honoratki, która wygląd pana Horacego określiła „jak dziadek z reklamy”. Rzeczywiście, bardzo trafne skojarzenie – pomyślała Marysia. Srebrne wąsy dodawały mu uroku, gęste białe włosy sprawiały wrażenie aureoli kiedy tak stanął między nią a oknem, cały podświetlony słońcem. Coś niezwykle sympatycznego było w tym domu, w dziadku i nawet w tym wnuku, który w pierwszej chwili zrobił na niej wrażenie takiego… mało rozgarniętego.

Ów „mało rozgarnięty” lecz  widocznie przystojny, co też jej się rzuciło w oczy, wnuk zbliżył się do niej.

– My się kiedyś poznaliśmy – powiedział.

– Naprawdę? Chociaż, wszystko możliwe, tylu ludzi w życiu poznajemy…

– Jesteś Marysią, która uratowała mi życie – oświadczył.

– Ja? – szczerze się zdziwiła. – A w jaki sposób? To chyba jakaś pomyłka.

– Żadna pomyłka. Przypomnij sobie ponton, spływ Dunajcem ….i delikwenta, który uczepił się  twojego wiosła, a potem twojej ręki.

– Ten przemoczony wodnik? To ty?! Hubert… no tak, Hubert, teraz sobie przypominam – parsknęła śmiechem

– Czego ja się dowiaduję – odezwał się pan Horacy. – Hubercie, jak ci nie wstyd? Dziewczyna ratowała ciebie, a nie odwrotnie? To prawie zhańbienie nazwiska – puścił oko do Marysi.

– Nie twojego dziadku, mojego, o twoim nikt się nie dowie, nie martw się – zażartował były przemoczony wodnik.

– No dobrze, żartujemy sobie, tymczasem może pani zmęczona. Proszę, pani Marysia usiądzie przy stole, pogawędzimy sobie, a ten mój huncwot zrobi kawę albo herbatę, wedle pani życzenia.

– Ładną mi, dziadku, robisz reklamę przy Marysi  – huncwot zrobił smutną minę.

Marysia usiadła przy okrągłym stole nakrytym szydełkową serwetą, na której stał brązowy dzban z cienkimi gałązkami wypuszczającymi maleńkie, zielone listeczki.

– Jak tu ładnie – powtórzyła. – I nie żadna pani tylko Marysia.

Starszy pan serdecznie ujął Marysiną dłoń.

– Dziecko, przypominasz mi moją Anetkę, babcię tego huncwota. Też miała ciemne włosy i loki. Nie takie czarne jak ty, ale też tak dużo. Cieszę się, że przyjechałaś odwiedzić starego człowieka.

– Panie Horacy, z wielką przyjemnością i przyznam, że nigdy bym nie pomyślała, iż od pierwszej chwili poczuję się tak dobrze zobaczywszy pana. Honoratka tyle  o panu opowiadała, że po prostu musiałam tu przyjść. Mam coś specjalnie od niej. Kilka fotografii, które Bogna zrobiła panu z dziewczynkami i jedno zrobione przez samą Honorcię. Proszę, oto one.

– O, dziękuję, bardzo dziękuję – wzruszył się. – Czuję się zaszczycony, że dziewczęta pamiętały o staruszku i jeszcze tyle fatygi sobie zadały, żeby zdjęcia zrobić. Wiem przecież, że teraz to tylko przez te internety wszystko się robi. Do fotografa to już mało kto idzie…

– Dziadku, zdjęcia teraz też w domu można wydrukować. Nie ma z tym żadnego  zachodu – wtrącił Hubert, który wrócił do pokoju niosąc tackę z filiżankami, dużym dzbankiem z kawą i malutkim ze śmietanką.

On jednak jest nierozgarnięty, pomyślała Marysia i pokręciła z dezaprobatą głową. Dostrzegł to i z niemym pytaniem w oczach zwrócił się w jej stronę.

– Owszem, można i w domu,  lecz przede wszystkim trzeba o tym w ogóle pomyśleć –  powiedziała z ironią. – Myślę, że nie każdemu przyszłoby to do głowy.

– O to to, trzeba pomyśleć  – powiedział pan Horacy. –  A jego w ogóle nie interesuje historia rodziny. Dlatego nie dawałem mu dotąd pamiątek, zaniósłby do tego swojego Muzeum i zostawił na zatracenie…

– Dziadku, jak możesz tak mówić, na jakie zatracenie – oburzył się „mało rozgarnięty” wnuk. – Na wieczną pamiątkę, żeby ludzie mogli oglądać.

– Najpierw swoi muszą poznać historię zanim obcym ją ujawnią – poważnie powiedział pan Horacy.

Rozmawiali długo o czasach dawno minionych. Stary leśnik wcale nie czuł różnicy wieku, nie miał wrażenia, że rozmawia z młodą kobietą, która mogłaby być jego wnuczką, czuł w niej po prostu kogoś, kto go dobrze rozumie. Odżyły wspomnienia – nawet nie jego, był przecież zbyt mały, żeby pamiętać – tylko swojej matki, która ukryła się i ratując życie sobie i jedynemu dziecku, skulona w wykrocie, ochraniając go własnym ciałem przed zimnem i całym światem  słyszała wszystko. Nie widziała, ale nie musiała. W duszy odczuła cały ból słyszany w głośnym krzyku, całe cierpienie mordowanego męża. Ten krzyk pozostał z nią na zawsze, budził w nocy, odzywał się w ciągu dnia gdy pokazywała synkowi spokojną twarz w bezpiecznym już miejscu w jakim żyli po wojnie, nie opuścił jej nigdy. Pan Horacy dopiero w bardzo dojrzałym wieku przeczytał, dowiedział się i odczuł. Zrozumiał często niezrozumiałe dla siebie wcześniej zachowanie matki. 

Marysia pomyślała, że powinna spotkać się z panem Horacym bez „mało rozgarniętego” wnuka i szczerze porozmawiać o innych jeszcze sprawach. Wyraźnie ją rozpraszał czego nie tolerowała u siebie. Hubert zaś nie domyślając się etykietki jaką mu Marysia przykleiła, starał się być czarujący i zabawiać gościa. Na próżno się wysilał, myśli Marysi podążały zupełnie w inną stronę, nie słuchała go. Ale… przyglądała mu się spod oka uważnie. Przemknęło jej przez myśl, że jest w nim coś znajomego. Albo już go kiedyś widziała, no tak, jak był zmoczony wodą z Dunajca… ale to nie to… albo jest do kogoś bardzo podobny. Zdarza się przecież niejednokrotnie spotykać ludzi, którzy wyglądają jakby byli zrobieni przez tego samego rzemieślnika, tacy… odlani z jednej formy. Tylko kogo on przypomina? Ciemne włosy w słońcu miały złocistomiedziane refleksy. Oczy… oczy… No tak! Przecież oczy ma takie same jak Bogna! Zupełnie niespotykane. Jeśli się dobrze w nie wpatrzeć można dojrzeć subtelną różnicę odcieni między prawym a lewym. Bogna odziedziczyła tę cechę po swojej mamie, pani Inga po ojcu. Honoratka ma takie same, Ewelinka już nie, malutka ma oczy Domana.

Zapatrzyła się w te oczy myśląc intensywnie nad swoim spostrzeżeniem. Hubert zaś nie wiedział co myśleć o nagłym zamilknięciu Marysi.

– Coś mówiłeś? Przepraszam, zamyśliłam się – odezwała się po dłuższej chwili.

– Pytałem czy poszłabyś ze mną zwiedzać góry.

– Zwiedza się muzeum albo wystawę – skrzywiła się z niesmakiem, zestawienie słów użyte przez „mało rozgarniętego” rozmówcę zazgrzytało jej w uszach jak przysłowiowy zgrzyt żelaza po szkle. – Góry się przeżywa, odwiedza, rozmawia z nimi. One żyją…

– O to to – poderwał się z fotela dziadek Horacy. – Dziewczyno, ty czujesz tak samo jak ja! To niemożliwe, poza moją Anetką żadna kobieta tego nie rozumiała…

– No nie, panie Horacy, to przesada, znam wiele kobiet mających podobny stosunek do gór i w ogóle do natury.

– Dziadek był leśnikiem…  – zaczął Hubert i od razu miał wrażenie, że robi z siebie głupka, przecież Marysia o tym wie, dlatego tu przyszła.

– Jest leśnikiem – sprostował pan Horacy. – Leśnikiem jest się do ostatniej chwili swego życia. Tak samo jak przyzwoitym człowiekiem.

– O, tu ma pan całkowitą rację – ciepło się uśmiechnęła Marysia odrzucając do tyłu czarne loki.

– Co za dziewczyna – z niedowierzaniem pokręcił głową starszy pan. – To po prostu nie-do-wia-ry!

– Tata zabierał mnie ze sobą na wędrówki, przeszliśmy Pieniny i okolice wzdłuż i wszerz. Za każdym razem kiedy tu przyjeżdżam czuję się jakbym wracała do domu – wyjaśniła Marysia czując do staruszka ogromną sympatię.

Wnuk owego staruszka spoglądał to na jedno to na drugie zdziwiony nagłą komitywą. Wcale jednak zmartwiony nie był, wręcz przeciwnie, figlarny chochlik zagościł w jego niezwykłych oczach.

– Całe szczęście, że dziadek nie jest odrobinę młodszy. Normalnie byłbym zazdrosny – oświadczył.

– Ty nie możesz być zazdrosny – stwierdziła Marysia.

– Dlaczego? – zdziwił się „mało rozgarnięty” wnuk.

– Nie masz powodu ani prawa – odpowiedziała spokojnie. – Muszę lecieć. Panie Horacy, poznać pana to była dla mnie ogromna przyjemność. Czy moglibyśmy się umówić na jeszcze jedną rozmowę?

– Z taką dziewczyną zawsze – szarmancko odpowiedział stary leśnik. – Wiesz co, dziecko? Myślę, że ludzi łączą wartości, a nie data urodzenia.

–  Ma pan całkowitą rację.  Swoimi opowieściami podsunął mi pan pewien pomysł, muszę go sobie dokładnie przemyśleć, sprecyzować… Zgodzi się pan opowiedzieć więcej o swoim życiu,  pokaże mi pan może jakieś stare fotografie?

– Dogadamy się –  pan Horacy czuł, że jakimś dziwnym trafem ta dziewczyna pomoże mu w rozwikłaniu dręczącej go tajemnicy.

– To co będzie z naszym spacerem po górach? – Hubert poczuł się odepchnięty na drugi plan i to przez własnego dziadka! – Marysiu, halo, tu ziemia, słyszysz mnie?

– Co? Tak, dobrze – nie słuchała go wcale, umysł już pracował nad czym innym.

– O której po ciebie przyjść?

– Gdzie? – wreszcie zaszczyciła go spojrzeniem lecz nie takim, o jakie mu chodziło, jak na natrętną muchę spojrzała, wyraźnie takie odniósł wrażenie.

– Do „Budowlanych” przecież.

– Po co?

– Przecież zgodziłaś się na wycieczkę!

– Ja się zgodziłam? – w głosie dało się słyszeć zdziwienie.

– Dziadek przecież świadkiem – zaczynał mieć wątpliwości co do własnego rozumienia sytuacji i słów.

– Naprawdę?

– Naprawdę – uśmiał się pan Horacy.

– Cóż, w takim razie nie mam wyjścia. Nie chciałabym, żeby miał pan o mnie złe zdanie…

– Pozwolisz, że cię odprowadzę? – zapytał „mało rozgarnięty” huncwot.

– Zgódź się, panno Marysiu – wtrącił dziadek ciesząc się podziwem zauważonym w oczach wnuka. – Kawaler powinien pannę odprowadzać do domu.

– Cóż, muszę się zgodzić – wyciągnęła rękę do starego leśnika. – Ale tylko pod jednym warunkiem: pokaże mi pan stare fotografie. Zgoda?

– Zgoda, zgoda   – serdecznie uścisnął podaną dłoń.

Zatem dzięki panu Horacemu Marysia i Hubert razem opuścili piękny dom i ruszyli ku Osiedlu.

– Jestem pod wrażeniem spotkania z twoim dziadkiem – mówiła Marysia. – Czy on zawsze pracował w Pienińskim Parku Narodowym?

Kiedy doszli do Osiedla XX lecia, Marysia rozglądała się szukając numeru bloku.

– O, w tamtym mają mieszkanko znajomi rodziców – ucieszyła się, że znalazła.

– To mają niezły widok z balkonu. Odpowiadając na zadane pytanie: prawie zawsze, przynajmniej odkąd pamiętam.

– A słyszałeś coś o wcześniejszym życiu, o tym co przeżył jako dziecko?

– Nie bardzo – odczuwał z tego powodu wstyd, naprawdę, nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło.

– Nie pojmuję! Naprawdę nic nie wiesz o historii rodziny? Nie obchodziło cię co się działo zanim twoja doskonała ziemska powłoka pojawiła się na tym świecie? To niepojęte! Mając takiego dziadka?

– Naprawdę – przyznał ze skruchą. – Kiedy słuchałem waszej rozmowy miałem wrażenie, że jakieś klapki mi się w mózgu otworzyły. Jakbym miał zaćmienie umysłu do tej pory.

– Dobre i to na początek – mruknęła.

– Słucham?

– Nic. Mówię, że mógłbyś ruszyć głową i zmusić te swoje szare komórki do współpracy. O ile jeszcze je masz – dodała cicho.

– Teraz usłyszałem – powiedział. – Uważasz mnie za półgłówka bez żadnych uczuć…

– No, może nie aż tak drastycznie bym się wyraziła…Sam to powiedziałeś… Oj, przepraszam, muszę zobaczyć co to – wyjęła telefon, usłyszawszy sygnał przychodzącego sms-a. – To Bogna, moja przyjaciółka. Ta, od której dostałam namiar na twojego dziadka. Przysłała mi jakieś stare zdjęcie. Ewidentnie stare – powiększyła obraz. – Zobacz…

Hubert zmarszczył czoło jakby usiłował sobie coś przypomnieć. Nie zdążył nic powiedzieć, bowiem odezwał się telefon Marysi.

– No cześć, zobaczyłam. Kto jest na tym zdjęciu? Jak to nie wiesz? W takim razie skąd je masz? … Aa, rozumiem, prababcia Hermina. Co za ciekawa historia…. Tak, rozmawiałam z panem Horacym, miałaś rację, jest fantastyczny, cudownie opowiada, ma dar po prostu. Słucham? Powtórz. Teraz słyszę. Tak, jeszcze się z nim zobaczę, mam pewien pomysł….Dobrze, pozdrowię, oczywiście. Ucałuj dziewczynki, cześć.

– Marysiu, jaki miałaś plan na pobyt w Szczawnicy poza spotkaniem z dziadkiem Horacym?

– Odetchnąć górskim powietrzem czyli przewietrzyć płuca, obowiązkowo przelecieć się pod Bereśnik do schroniska, zaś co dalej zależy od okoliczności zewnętrznych, tak to ujmijmy.

– A co do tego półgłówka…

– Przecież ja tego nie powiedziałam. Nie znam cię, widzę cię pierwszy raz w życiu…

– Drugi.

– Niech będzie, tylko to strasznie dawno było, nic o tobie nie wiem.

– Jak będziesz chciała to ci powiem. Wszystko co będziesz chciała wiedzieć.

– Nie wiem czy chcę wiedzieć – uśmiechnęła się pod nosem schylając głowę, żeby nie zauważył.

– Ja wiem o tobie dużo, co napisałaś, gdzie byłaś, śledzę i obserwuję cię w mediach społecznościowych…

– Ojej, zaczynam się bać, to jakaś obsesja?

– Żadna obsesja. Może zauroczenie przemoczonego wodnika?

– Brzmi lepiej. Ale daruj sobie ciąg dalszy, nie mam czasu na bzdury. Przyjechałam na chwilę z konkretnym zamiarem i muszę go zrealizować.

– A dasz mi swój numer telefonu?

– Po co, żebyś mnie zamęczał?

– Żeby cię zaprosić na kawę kiedy przyjadę do Warszawy. Wprawdzie mógłbym oczarować twojego ojca, żeby zdobyć twój numer, ale wolałbym dostać go od ciebie.

– Mojego ojca nie oczarujesz, jest już dawno oczarowany…

– Wiem, przez panią Elżbietę.

– Zaraz, a skąd ty znasz takie szczegóły z mojego życia rodzinnego?

– Marysiu, przecież znam pana Winicjusza zawodowo. Karol i ja współpracujemy z nim w pewnych tematach.

– Aha, z Karolem – uspokoiła się. – Zaraz, czy to nie ciebie chciał mi Karolek przedstawić kiedy od niego wychodziłam?

– Dokładnie. Ja byłem tym facetem, którego staranowałaś w drzwiach.

– Ups…trudno, po co mi wlazłeś pod nogi? Spieszyłam się. A teraz wybacz, muszę pomyśleć, przygotować się do rozmowy z twoim dziadkiem, sprawdzić w necie kilka informacji…

– Ale jutro pójdziesz  ze mną do schroniska?

– Nie, nie pójdę z tobą – uśmiechnęła się nieznacznie widząc jego minę. – Ale ty możesz pójść ze mną – patrzyła jak mu się rozjaśnia twarz myśląc, że jest naprawdę nieprawdopodobnie przystojny…w tej chwili… chociaż…”mało rozgarnięty” …przecież…

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 8 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 35

 Marysia dojechała bezpiecznie. Wybrała jak zazwyczaj „Budowlanych” choć przyjaciele taty proponowali swoje mieszkanko. Stwierdziła, że lepiej i swobodniej będzie się czuła w hotelu nic nie musząc robić, ani sprzątać po sobie, ani pamiętać, żeby przed wyjazdem  wyłączyć ogrzewanie, bojler, prąd w ogóle, spuścić kilkakrotnie wodę w toalecie, zakręcić wodę, domknąć okna… o matko, nie!!! Marysi potrzebna była chwila spokoju i samotności, bycia samej ze sobą, a nie rozpraszania się na milion kawałków. W hotelu nic nie musi, myśleć o niczym poza tematem zadanym samej sobie też nie musi. Utwierdziwszy się w słuszności swojej decyzji zatrzymała auto na parkingu. Stromą drogę do hotelu Fruzia pokonała lekko, bez wysiłku, nie zachłysnąwszy się ani razu. Załatwiwszy szybko formalności – miała rezerwację z czym też już nie było najmniejszego problemu ponieważ okres ferii szkolnych dawno minął, a wakacje dopiero za prawie dwa miesiące miały się rozpocząć – Marysia rzuciła torbę na fotel, sama rzuciła się na wersalkę i przymknęła oczy. Ależ się czuła zmęczona. Ten dzień był prawdziwym maratonem, rekordem pod względem pokonanej odległości oraz ilości załatwionych pomyślnie spraw. Teraz należał jej się odpoczynek. Uznała, że w pełni zasłużony.

Tymczasem Hubert wyszedł z budynku uśmiechając się do siebie z powodu niezwykłego zbiegu okoliczności, wyjątkowo dla niego korzystnego. Fakt, że w drzwiach nie poznał Marysi, nie miał żadnego znaczenia. Nie mógł się spodziewać, że nagle w Muzeum – on  pracował w Dziale Dokumentacji Obrazowej –  pojawi się dziewczyna, która już jakiś czas temu przyciągnęła jego uwagę. Poza tym wcale jej nie widział, wypadła jak prawdziwy tajfun z pracowni Karola, nie zdążył nawet zobaczyć twarzy i dopiero gdy wychylił się i spojrzał w dół schodów zobaczył te charakterystyczne czarne loki, znak rozpoznawczy Marii.

Te właśnie loki pierwsze rzuciły mu się kiedyś w oczy i to dosłownie. Wiele lat temu wspólnie z grupą znajomych wziął udział w spływie raftingowym na Dunajcu. Popisując się – do tej pory wstydził się własnej głupoty – wpadł do wody. Na szczęście wszyscy obowiązkowo mieli założone kapoki, dzięki temu uniknął utonięcia. Uchwycił się wiosła, które ktoś mu podał, czyjeś ręce wciągnęły go na ponton. Wpadł prosto na dziewczynę o czarnych włosach, które wiatr zawiał dokładnie na jego twarz zasłoniwszy mu oczy. Byłby ponownie wpadł do wody gdyby właścicielka owej burzy loków nie złapała go za rękę mocno  przytrzymując. Wieczorem spotkali się wszyscy przy ognisku. Wtedy miał okazję przyjrzeć się swojej wybawicielce. Uroda to jedno, ale… cała „pozostała” Maria była absolutnie cudowna: język ostry miała jak brzytwa, poczucie humoru nieprzeciętne, idealnie współgrające z jego humorystycznym  spojrzeniem  na różne sprawy. Długo w noc siedzieli całą grupą przy dogasającym ognisku żartując, opowiadając najprzeróżniejsze historie. Hubert zapamiętał tę chwilę jako jedną z tych, które się wbijają w pamięć na zawsze. Ostatnie studenckie wakacje po zdanych egzaminach, odreagowanie stresu,  stan zawieszenia między beztroskimi studenckimi latami a rozpoczęciem życia na własny rachunek, pogrążenie się całkowite, zatopienie tylko w tej jednej, konkretniej chwili. Takie niezwykle rzadko przytrafiające się, uświadomione „tu i teraz”.

Potem natrafił na twórczość Marysi, rozpoczął pracę w Muzeum, z Karolem się zaprzyjaźnił, poznał Winicjusza i czuł się uprawnionym do uważania się za znajomego całej rodziny Barteckich.   Dziadek pytał czasem czy nie zamierza się ustatkować, założyć rodziny, bo on bardzo chciałby prawnucząt doczekać. Zbywał dziadka żartem, dobrze mu było tak jak dotąd, nie spieszył się  z niczym, unikał zobowiązań, czerpał z życia same przyjemności, dawał z siebie tylko tyle ile chciał na swoich warunkach unikając zaangażowania. Oczywiście myślał o przyszłości, o ustatkowaniu się, ale jeszcze nie teraz, przyszłość znikała gdzieś daleko we mgle, przez którą jeszcze nie miał ochoty się przebijać

Skoro wiedział dokąd Marysia pojechała, nie musiał się spieszyć. Nocna jazda nie była niczym nowym, jeszcze na szczęście nie przekroczył wieku, w którym zaczyna stanowić problem. Pobyt w Szczawnicy zaczął mu się niespodziewanie rysować w nadzwyczaj ciekawych barwach. Jak jeszcze nigdy, słowo. Dziadek zadzwonił niedawno z pytaniem, czy nie mógłby wyrwać się z pracy na kilka dni ponieważ bardzo przydałaby się panu Horacemu Balickiemu obecność wnuka. Uzbierało się trochę papierkowych spraw, poza tym płot wymagał naprawy, wiatr zerwał kilka dachówek … a tak naprawdę pan Horacy stęsknił się za wnukiem. Z każdą ze spraw poradziłby sobie sam, stanowiły jedynie element szantażu emocjonalnego, którego starszy pan użył dla osiągnięcia swojego celu nie czując w związku z tym żadnych wyrzutów sumienia.

Pan Horacy zdecydował się przekazać wnukowi kasetkę z rodzinnymi pamiątkami. Były tam pewne dokumenty, fotografie miejsc, których już nie ma, ludzi żyjących  tylko w pamięci najstarszych ocalałych z rzezi… Decyzję o wyjęciu pamiątek na światło dzienne przyspieszył telefon od Bogny Bielawskiej, młodej kobiety, która spędzała w Szczawnicy ferie razem z córeczkami i przyjaciółką. Spotkali się zupełnie przypadkiem, pan Horacy bardzo je polubił, a  malutka Ewelinka całkiem skradła jego serce. Starsza, Honoratka też była miła i śliczna, i miała imię zaczynające się na literę „H”. Pochwaliła się, że jej dziadek miał na imię Hipolit, zdrobniale mówiono na niego Lidek. Jeszcze wtedy nie miał żadnych skojarzeń, zdziwił się tylko. Dopiero gdy głęboko spojrzał w oczy dziewczynki, a potem jej mamy – poczuł drżenie w sercu. W tych oczach kryła się tajemnica, którą musiał zdążyć rozwiązać. Po prostu musiał. Dlatego chętnie przystał na spotkanie z przyjaciółką Bogny i zgodził się na udostępnienie numeru telefonu. Przeglądał pamiątki szukając w pamięci najodleglejszych wspomnień wydarzeń, nawet tych, których nie miał prawa pamiętać.

Wiedział, że wnuk nie przywiązywał wagi do historii rodziny co wydawało się dziwne, przecież pracował w Muzeum. Wszelkie pamiątki z pewnością natychmiast by tam przekazał, a pan Horacy chciał zmusić Huberta do przeżycia, odczucia, do wczucia się w ludzi z czasu przeszłego dawno dokonanego przekazując mu zapis wspomnień, najdroższe sercu pamiątki i fotografie. Potem niech się dzieje co chce. Może zanieść do Muzeum, może zachować dla siebie, albo… no nie, nie ma żadnego innego „albo”!

Najbardziej szokujące było odkrycie, którego dokonał przez przypadek, przeglądając po raz pierwszy od dawna schowane głęboko pudełko. Znalazł mianowicie fotografię na której był jego ojciec  Hieronim oraz młodziutka, ciemnowłosa kobieta i jakieś niemowlę trzymane  na rękach przez ojca. Fotografia została wykonana w nieistniejącym zakładzie fotograficznym w  Krakowie w marcu 1924 roku. W pierwszej chwili pomyślał, że może ojciec trzymał jakieś dziecko do chrztu lecz odrzucił tę myśl jako mylną. Para widoczna  na fotografii sprawiała wrażenie bliskich sobie ludzi, nawet bardzo bliskich…

Od tej pory starszy pan zastanawiał się nad rozwiązaniem zagadki, na którą niespodziewanie się natknął. Czuł, że właśnie on musi odkryć prawdę. Myśl ta stała się nieomal obsesją. Kiedy poznał Bognę i jej córeczki wyczuł intuicyjnie, że muszą mieć coś wspólnego z dręczącą go tajemnicą. Na trop naprowadziło go imię pradziadka dziewczynek, jakby zapaliło mu się w głowie czerwone ostrzegawcze światełko. Kiedy zobaczył oczy mamy i starszej córki, tak charakterystyczne dla członków jego rodu, miał wrażenie, że zbliża się do odkrycia tajemnicy i rozwikłania zagadki. Wierzył, że nie ma przypadków, ale wszystko jest po coś i z jakiegoś powodu. Po namyśle postanowił wtajemniczyć wnuka i podzielić się z nim swoimi domysłami z obawy, że może nie zdążyć, a bardzo chciałby rozwiązać tę niezwykłą szaradę. Czas przecież pędzi naprzód nie oglądając się na ludzkie plany i zamierzenia, to ludzie muszą dostosować się do jego tempa.      

Podczas wielokrotnego wysłuchiwania wrażeń Bogny z pobytu w Szczawnicy podczas ferii, w głowie Marysi zrodził się pewien pomysł. Intuicyjnie wychwytywała słowa, wątki, tematy, które mogłaby wykorzystać w pisanym cyklu artykułów na temat wpływu wielkich wydarzeń historycznych na losy zwykłych ludzi.  Zainteresowała ją historia starego leśnika, imiona zaczynające się na tę samą literę i pomyślała, że będąc w Szczawnicy mogłaby skorzystać z okazji i spotkać się ze starszym panem. Jej dziennikarski nos mówił, że warto. Może wyniknie coś interesującego z rozmowy? A jeśli nawet nie, to nie ma sprawy, lubiła poznawać  nowych, ciekawych, prawdziwych ludzi – jak to określała. Od Bogny dostała numer telefonu pana Horacego, za jego zgodą oczywiście. Staruszek serdecznie zaprosił Bognę z dziewczynkami do odwiedzin w swoim domu kiedy następnym razem przyjadą do Szczawnicy. Pewnego dnia Bogna zadzwoniła z pytaniem, czy może dać numer jego telefonu  przyjaciółce, która jest dziennikarką i bardzo chciałaby się z nim spotkać ponieważ właśnie wybiera się do Szczawnicy. Pan Horacy nie mógł usiedzieć na miejscu wielce przejęty perspektywą rozmowy. Podskórnie czuł, że będzie to ważne wydarzenie, jeszcze dokładnie nie wiedział z jakiego powodu lecz był spokojny, wiedział, że w swoim czasie wszystko się wyjaśni. Ufał swojej intuicji, niejednokrotnie podsuwała mu rozwiązania problemów, podpowiadała najlepszą opcję w danej sytuacji, pomagała w podjęciu wielu trafnych decyzji.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 6 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 34

Wiosna rozgościła się na dobre. Tegoroczna zima niespecjalnie dała się ludziom we znaki, o czym świadczyły widoczne obok domów spore ilości zaoszczędzonego, nie spalonego drewna przygotowanego na opał w sezonie zimowym. Zakwitły roślinki w ogródkach, w parkach, wzdłuż dróg. Żółciły się forsycje, różowiły ozdobne drzewka, których nazwy nie pamiętał nikt, kto się nie zajmował roślinami zawodowo, co jednak nie przeszkadzało przechodzącym ludziom zachwycać się urodą drobnych, różowych kwiatuszków oblepiających gałązki. Pojawiały się pierwsze zielone listeczki na drzewach i krzewach, na łąkach zaś mlecze wabiły do siebie rozbudzone owady. Ptaki uwijały się szukając miejsca do gniazdowania i głośno wyrażały radość życia. Świat przyjmował wiosnę z radością i szeroko otwartymi ramionami. Była to pora miłości, miłości owadów, ptaków i wszelkiej zwierzyny. Wszystko co żyje starało się o przedłużenie gatunku, o założenie rodziny.

Marysia pełna energii i radości jechała do Krakowa. Jej natura potrzebowała ruchu, „przewietrzenia się” od czasu do czasu, lekkiej przebieżki, wdrapania się na Palenicę, spaceru pod Bereśnik, odwiedzin  Muzycznej Owczarni. Miała w sobie taką potrzebę, taką wypełniającą jej duszę tęsknotę i musiała ją zaspokoić, żeby móc funkcjonować normalnie przez jakiś czas. Potem znów musiała, po prostu musiała wziąć plecak i znów przejść swoje ukochane góry. Pomagały zregenerować siły, uspokoić umysł, podrzucić pomysły na konkretne projekty, dawały impuls do działania. Lubiła wtedy być sama, nie znosiła żadnego towarzystwa w pobliżu. Taka była i już. Wychowana przez ojca i ciotki nauczyła się samodzielności od najmłodszych lat, rozwijała odziedziczone po Winicjuszu upodobanie do urozmaiconego trybu życia z pewną dawką adrenaliny i nie mogła usiedzieć w jednym miejscu zbyt długo. To znaczy – musiała mieć swoje miejsce takie, do którego wracała myślą będąc daleko, zaś fizycznie wracała z kolejnej wyprawy przywożąc materiał na następną wystawę fotografii czy na reportaż. Dzięki małemu wydawnictwu założonemu kiedyś przez przyjaciół ojca, a konkretnie przez Teresę Olszyńską-Zacharską i jej męża Juranda, wydała pierwsze swoje prace. Teraz była już „okrzepniętą” na życiowych drogach, uznaną fotografką i reportażystką. Nie wiązała się na stałe z żadnym pracodawcą, sama wolała być „sterem, żeglarzem, okrętem” na co mogła sobie pozwolić mając wsparcie ojca i jego nowej, „przyszytej” rodziny. Poza tym była dziedziczką połowy „Filiżanki”, miała więc byt zabezpieczony pod względem finansowym, mogła żyć zgodnie z własnymi zainteresowaniami i pragnieniami. Jednym słowem uważała się za szczęściarę.

Przez chwilę rozważała możliwość pozostawienia samochodu w Warszawie i pojechania pociągiem. No tak, gdyby miała w planie podróż tylko do Krakowa to rzeczywiście byłoby rozsądne. Magistralą pociąg jedzie szybko, miasto znała bardzo dobrze i w potrzebne miejsca potrafiła dotrzeć bez problemu, zresztą od czego są taksówki? Skoro jednak myślała o wypadzie do Szczawnicy – bez auta nie mogła się obejść. W pociągu mogłaby poczytać i popracować, to prawda, ale potem co? Tłuc się autobusem przez dwie godziny na trasie Kraków – Szczawnica? Może jeszcze na stojąco? Przecież nigdy nie wiadomo co się może przytrafić. Zdecydowała się pojechać samochodem. Jej ukochana toyota była wozem terenowym, z napędem na cztery koła, z metalową ramą z przodu, z progami po bokach. Dostała ją od taty gdy zobaczył jak się Marysi oczy świeciły na widok auta, które kupił  kiedyś dla siebie. Jednak reakcja ukochanej jedynaczki na samochód sprawiła, iż powziął myśl sprezentowania córce na urodziny kluczyków wraz z przypisanym do nich pojazdem. To nie był zwykły samochód, ale prawdziwa przyjaciółka z duszą. Marysia ją kochała, dała jej na imię Fruzia  i  kochała Fruzię łącznie z jej samochodową duszą.

Spotkanie w mieście Kraka odbyło się punktualnie, zgodnie z planem i zadowalająco dla wszystkich zainteresowanych. Wpadła jeszcze do Muzeum Historii Fotografii gdzie w Dziale Konserwacji i Przechowywania Zbiorów pracował jej dobry kolega ze studiów Karol Januszko. Miała od niego odebrać jakąś paczkę dla taty. Wypili szybką kawę, na rozmowy o znajomych nie było czasu, chciała możliwie prędko wyruszyć w drogę, żeby jak najkrócej jechać po ciemku. Wprawdzie dni są coraz dłuższe, jednak jeszcze zbyt krótkie na tak długą jazdę wymagającą wytężonej uwagi w warunkach panujących na drodze o tej porze roku. Wychodząc – a dokładniej: wybiegając – zderzyła się w drzwiach z kimś dużo wyższym od siebie. Ten ktoś z pewnością był rodzaju męskiego.

– Marysiu, poczekaj – zawołał Karol, – chciałem ci przedstawić Huberta,  mojego….

– Sorry, spieszy mi się, następnym razem, wybaczcie – i już jej nie było.

– Co to za tajfun? – spytał  Hubert Klonowski wychyliwszy się, aby zobaczyć ów „tajfun” przetaczający się przez korytarz, zlatujący w dół po schodach w zawrotnym tempie i znikający za drzwiami, pozostawiający mu w oczach obraz masy bujnych, czarnych loków zakrywających część właścicielki.

– Koleżanka ze studiów, iście włoski temperament – uśmiechnął się Karol. – Miała matkę włoskiego pochodzenia, nic więc dziwnego w tym nie ma. Sam rozumiesz, geny.

– Jak się nazywa?

– Marysia Bartecka, córka Winicjusza, znasz go, tego od konserwacji papieru.

– Aaa, to taki tajfun – skinął ze zrozumieniem głową. – Wiem, słyszałem, oglądałem i czytałem. No no, nie przypuszczałem, że się tutaj mogę na Marię natknąć… To mówiłeś, że gdzie ona tak pędziła?

– Nic nie mówiłem – zarechotał Karol – Ciebie co nagle trafiło? Strzała Amora? Nie za szybko?

– Nie tak szybko jak myślisz, kotku – zaśmiał się Hubert parafrazując reklamowy slogan. – Mów  dokąd poleciała, potem ci resztę wyjaśnię.

– Do Szczawnicy. Trzymam cię za słowo, pamiętaj.

– Konkretniej możesz?

– Najczęściej w „Budowlanych” się zatrzymuje. Może teraz też. Czasem była w „Marcie”.

– Masz jej telefon? Numer mam na myśli oczywiście.

– Mam, lecz wybacz, bez upoważnienia nie udostępnię obcym

– Jaki ja obcy? Na głowę upadłeś?

– Hubert, słuchaj, jeśli masz coś na myśli to działaj i sobie radź, na mnie więcej nie licz. W tej materii oczywiście. Kombinuj bracie, ojca znasz,  prawdopodobne miejsce pobytu znasz i wystarczy. No co tak stoisz? Goń ją, masz przecież urlop podpisany, do dziadka miałeś jechać.

Karol uśmiechał się pod nosem widząc minę przyjaciela. Znając Marysię był pewien, że szybko utemperuje niespodziewanego wielbiciela i odpowiednio potraktuje nagłe zaloty nie patyczkując się nic a nic.

Z Winicjuszem Barteckim od lat łączyły go sprawy zawodowe. Karol był starszy od Marysi o ładnych kilka lat, poznali się gdy robił drugi fakultet w Warszawie na ASP, bywał wtedy częstym gościem „Filiżanki” jak wielu młodych ludzi mających artystyczne aspiracje. Karol pięknie malował, poza tym pasją obu panów była konserwacja papieru, szybko więc doszli do porozumienia u podstaw którego stała sympatia starszego kolegi do młodszego adepta tej samej dziedziny rzemiosła oraz oczywiście interesy związane między innymi z ratowaniem zabytkowych, papierowych dzieł sztuki.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 6 komentarzy

Koniec wakacji 2024 😢

Dzieci poszły do szkoły po wakacjach. Zawsze nachodzą mnie wspomnienia związane z tym okresem. Nie ze szkołą, bo szkoły nie lubiłam. Żadnej, żeby nie było wątpliwości.  Natomiast koniec wakacji to dziwny jakiś smutek egzystencjalny wypełniający całą Anię bez względu na wiek 😊 bo czy to 7 lat czy 70 – Ania jest w  głębi duszy ta sama i takie same ma odczucia. Koniec wakacji to była konieczność wyjazdu z Tenczynka, pożegnania z ukochanymi miejscami. Szła Ania na Skałki, na Styrek, raz nawet rzuciła ze Styrku pierścionek w gęstą trawę… Patrzyła na pola częściowo zaorane, na nieliczne już ścierniska, na sylwetki kobiet kopiących ziemniaki, na człowieka idącego za koniem ciągnącym pług albo bronę… Patrzyła na dymy z palących się ziemniaczanych badyli snujące się nad polami, wdychała  niepowtarzalny zapach napływający od pól…  Żegnała te miejsca na rok, aż do następnych wakacji. Miała pewność, że wróci tu gdy jaśminy w babcinym ogródku będą oszałamiająco pachnąć. W ich krzakach robiła sobie szałas gdy była mała, przesiadywała w nim godzinami puszczając wodzy wyobraźni.  Na dwóch wiśniach dziadek zawiesił huśtawkę, na której huśtała się wyśpiewując własne „utwory” słowno-muzyczne (podobne śpiewały dziewczynki siedząc na schodach Domku w Piasecznie, najpierw Wercia, a ostatnio Calineczka).  Potem przychodziła pora pożegnania z babcią i dziadkiem. Zostawali sami w ciszy i spokoju po pełnych ruchu, radości, rozgardiaszu wakacyjnych miesiącach. Zawsze babcia płakała, dziadek się niby trzymał dzielnie, ale oczy miał wilgotne… babcia łez nie kryła… Teraz Ania ich nie kryje pisząc te słowa… Tak bardzo chciałaby ich przytulić i powiedzieć o swej ogromnej do nich miłości…Stali oboje przy bramce i machali dopóki nie zniknął im z oczu samochód uwożący wnuczkę… Ania po otarciu łez przestawiała się na „miastowe”, szkolne życie…

Szczawnica rekompensuje brak Tenczynka. Wszystko jest takie samo tylko w innym wymiarze. Zamiast wzgórz są góry, zamiast pól (których i tak już nie ma, zostały pokawałkowane i przerobione na działki) są łąki, na których czasem pasą się owieczki. Ale mgły są takie same, rośliny jakie Ania pamięta z Tenczynka ze Skałek, z Maciejowskiej Drogi (która teraz ma jakąś „cywilizowaną” nazwę), zapach tej roślinności różnorodnej, właściwie bukiet zapachów utworzony ze wszystkich możliwych zapachów polnych, leśnych – też taki sam… I smutek, melancholia, nostalgia taka sama związana z końcem wakacji…

Pora wracać do domu, wakacje się skończyły. Wera ma jeszcze wolne jako studentka. Calineczka poszła do pierwszej klasy – kiedy to zleciało? Nie wiem. W każdym razie większej wagi nie przywiązała do tak ważnego dnia, była znudzona… 😃 Myślę, że rodzice na nudę narzekać nie będą podczas jej szkolnej kariery 😊 Najbardziej się ucieszyła z nowego domownika, czteromiesięcznej kotki 😺

🌞🌞🌞🌞🌞

O Tenczynku jest też tu –  http://annapisze.art/?p=3251

http://annapisze.art/?p=1715

http://annapisze.art/?p=2743

I jeszcze w innych wpisach w kategorii Tenczynek...

Zrobiło się wrześniowo, wspomnieniowo, lecz jeszcze ciepło i można spędzać czas wolny na sposób wakacyjny 🙂🌼💗

Pozdrowienia od szumiącego Grajcarka i życzenia wspaniałego września dla wszystkich zaglądających 🌞💗🍀

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie, Szczawnica, Tenczynek | 16 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 33

Od pierwszego pobytu w „Filiżance” Jagna czuła się oczarowana miejscem, atmosferą, klimatem, a także ludźmi, których tam spotykała. Potrafili sprawić, że nie czuło się między obecnymi żadnego dystansu, wręcz przeciwnie, sympatię i życzliwość, zupełnie jakby się weszło w sam środek komedii romantycznej. Zaprzyjaźniła się z Marysią podczas wielokrotnych odwiedzin, nasłuchała się ciekawych historii życiowych członków ursynowskiej „mafii”, którzy choć w wieku dojrzałym, nawet bardzo, wciąż mieli błysk w oku, a w sercu zachłanność na jeszcze więcej życia. Jakoś tak samo wyszło, że kilka razy stanęła za barkiem obok Marysi, czasem obok jej ciotek bliźniaczek i poczuła się jak właściwy człowiek na właściwym miejscu. Sprawiało jej to ogromną przyjemność, dawało radość oraz… zwiększało możliwość rozmawiania o Alanie ze znającymi go osobami, dzięki czemu wiedziała coraz więcej na jego temat…

– Wiesz, to naprawdę jest smutna historia – powiedziała kiedyś Marysia. – Alan nie miał okazji poznać własnego ojca. Ja chociaż mam wspomnienie mojej mamy, kilka wspomnień… – zamyśliła się, a jej oczy z rozczuleniem patrzyły przez chwilę w dal. – On nie ma i tego, musiał sobie sam stworzyć jego obraz na własny użytek, żeby go mieć. Na szczęście trafił mu się fajny dziadek i przyszywana babcia, więc jakby pewne braki się zrównoważyły.

– Możesz powiedzieć co takiego się stało, czy to tajemnica? – spytała Jagna starając się zachować obojętność, jednak głos ją zdradzał lekkim drżeniem a rumieniec na twarzy nie umknął bystremu spojrzeniu Marysi.

– Nie, żadna tajemnica, wszyscy o tym wiedzą. Jego tata zginął w wypadku razem ze swoją mamą, czyli rzeczywistą babcią Alana. To pech prawdziwy, bo mama Alana była wtedy w ciąży i czekała na narzeczonego w Irlandii, mieli tam wziąć ślub i zamieszkać.

– To bardzo przykre – zamyśliła się Jagna kontynuując jednakże wykonywanie czynności.

– Dobrze się czujesz za barem – powiedziała Marysia obserwując zręczne, precyzyjne ruchy przyjaciółki. – Jakbyś nic innego przez całe życie nie robiła.

– Szczerze mówiąc poczułam się jak ryba w wodzie – odpowiedziała z szerokim uśmiechem. – Kiedy byłam bardzo młoda marzyło mi się takie stanie za barem jak na Dzikim Zachodzie, wtedy uwielbiałam westerny i muzykę country. Muzykę country dalej lubię, ale kocham irlandzką. Westernów zaś nie lubię, bo tam zwierzęta są traktowane jak przedmioty użytkowe. Nie lubię i już.

– Jagna – zaczęła Marysia i zawahała się, spojrzała spod oka na towarzyszkę, po chwili na twarzy pojawił się charakterystyczny dla niej wesoły uśmiech i figlarny błysk w oczach. –  Słuchaj, a mogłabyś przez kilka dni zastąpić mnie tutaj?

– Znaczy gdzie? Tu, za barkiem?

– Właśnie. Mam w przyszłym tygodniu umówione spotkanie w Krakowie, robię reportaż, a… a potem podskoczyłabym na dwa, trzy dni do Szczawnicy. Już mnie tak ciągnie jak nie wiem co. Po twoich opowiadaniach o feriach aż mnie skręca z tęsknoty. Żadna pogoda mi nie przeszkadza, przelecę się do schroniska pod Bereśnikiem, zrobię kilka fotek i zaraz wrócę.

– Mówisz jakbyś miała pojechać na Ursynów i z powrotem – spojrzała Jagna zdziwiona propozycją. – Zaskoczyłaś mnie, nie wiem czy podołam…

– Przecież nie będziesz sama, któraś z ciotek zawsze tutaj jest. Ferie się skończyły, dużego ruchu nie będzie, druga salka jest wyłączona, czeka na mały remont przed latem. No, zgódź się, Jagienka, proooszę…

– Maryśka, w co ty mnie wrabiasz? – Jagna uśmiechnęła się pod nosem.

– W nic cię nie wrabiam tylko pomagam spełnić marzenie z młodości. Nawet mogę ci pożyczyć spódnicę z falbanami i kowbojki, żebyś całkiem weszła w klimat. No jak, zgodzisz się? Baaardzo proooszę…

– Cóż… brzmi kusząco… takie wyzwanie, na które mogę sobie pozwolić…- zaczęła. – Potem już nigdy może się taka szansa nie powtórzyć. Jak znowu zacznę normalną pracę to się nie da…. Ale ja nie chcę normalnej pracy!

– Nie rozumiem – niepewnie spojrzała Marysia, a czarne loki zafalowały z powodu gwałtownego  ruchu głowy

– W normalnej pracy to ja już byłam lata całe. Teraz nie chcę normalnej tylko taką, która będzie mi sprawiać radość, dawać przyjemność i szczęście. Oprócz pieniędzy oczywiście, z czegoś przecież trzeba żyć – odpowiedziała tłumacząc Marysi własny punkt widzenia.

– Czy to znaczy, że się zgadzasz? – uśmiechnęła się Marysia prezentując w całej krasie swoje urocze dołeczki.

– Zgadzam się, niech się dzieje co chce. Kiedy jak nie teraz? Ale słuchaj, w razie awarii pomoże mi Bogna, dobrze? Załatw to jakoś z nią, żeby dzieci zostawiła mamie  pod opieką a sama przyjechała tutaj, dobrze? Nie możesz mnie zostawić bez wsparcia.

– OK. Załatwione, biorę to na siebie i biorę to na klatę, nie myśl sobie, że nie dam rady – odpowiedziała uszczęśliwiona Marysia.

– O mamo kochana, zostałam barmanką – zaśmiała się głośno Jagna. – Jednak marzenia się spełniają!

– Nie podniecaj się aż tak bardzo – ostudziła przyjaciółkę Marysia. – Nie wszystkie, tylko niektóre.

Niektóre, może i tak, ale cóż, dobre i to. Jagna była podniecona, w pozytywnym znaczeniu słowa, przygodą barową – jak określiła w myślach ów epizod. Przynajmniej myślała o owym zdarzeniu jak o epizodzie w okresie wolnym, przeznaczonym na odpoczynek, różnorakie doświadczenia i wybór dalszej drogi życiowej. Najlepszej z możliwych oczywiście, przecież wszystko co złe zostawiła za sobą.

Wieczorem, po powrocie do domu napisała do Alana.

   @ Cześć, wyobraź sobie, że zostałam barmanką! Nie, nie na zawsze, nie myśl sobie. Na trochę tylko, bo Marysia wyjeżdża do Krakowa i Szczawnicy na kilka dni,  a ja spróbuję ją godnie zastąpić. Nie wiem czy to „godnie” wyjdzie,  ale cóż, jeśli nie –  sama sobie będzie winna. To był jej pomysł. Uprzedzałam ją lojalnie, że nie mam praktyki za barkiem 😉

Przyznam się, że jako młodziutka dziewczyna marzyłam o pracy w saloonie na Dzikim Zachodzie, śmieszne, prawda?

Odpowiedź przyszła niebawem.

   @ Wyobraź sobie, że ja w dzieciństwie chciałem być kowbojem. Odnajdę Cię w tym saloonie 😉

   @ Jesteś pewien? Hi hi, już może skończę tę pracę i wylecę z hukiem z powodu braku kompetencji i wrodzonych zdolności 😉

   @ Jestem pewien, że zdolności Tobie nie brakuje w żadnej dziedzinie.

   @ Człowiekiem renesansu nie jestem, zarozumiała aż do tego stopnia, by wierzyć bez zastrzeżeń Twoim słowom – również. Ale miło, że we mnie wierzysz 🙂

   @ Za kilka dni odwiedzę Warszawę, przyjdę do tego saloonu i porwę Cię na wycieczkę. Co Ty na to?

   @ No nie wiem, konkretnie powiedz kiedy, to zobaczę czy dam  się porwać 🙂

   @ A jak Cię ładnie poproszę? Na przykład tak: Jagienko najśliczniejsza, czy zgodzisz się pójść ze mną na koncert?

   @ Zależy na jaki 😉

   @ Oj, czy to nie wszystko jedno? Liczy się przecież towarzystwo…

   @ Nie bądź zarozumiały…

   @ Nigdy nie byłem, nie mam tego w genach 🙂

   @ Hi hi 🙂 Mama mnie woła, ktoś chyba przyszedł. Na razie, pa.

   @ Na razie, Jagienka 🙂

Na myśl, że niedługo zobaczy Alana, Jagna poczuła się lekka, wesoła i miała wrażenie, że fruwa nad ziemią. Do Jagny w lustrze puściła oko.

– Czy ty rozumiesz, że jak najszybciej musisz się zdecydować na kupno mieszkania? – zapytała swoje odbicie.. – Nie wiem czy zdajesz sobie sprawę z powagi sytuacji i czy wiesz po co ci mieszkanie? Za stara jesteś, żeby się plątać po obcych kątach, może… kto wie…kto wie co komu przeznaczone zanim tego nie przeżyje?

 cdn. 

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 6 komentarzy