„Widocznie tak miało być” – 73

Oszołomiony  niespodziewanymi wiadomościami, z nadmiaru emocji wciąż nie do końca  rozumiejąc co się dzieje wokół, Sergiusz stał pod drzwiami Aldony dzierżąc w ręce wielki bukiet czerwonych róż. Wszedł na klatkę, drzwi były otwarte na oścież i podparte metalową podpórką. Ktoś pewnie coś dużego przenosił i nie zamknął za sobą, pomyślał. Pokonał z dziwnym trudem kilka stopni dzielących go od drzwi mieszkania. Stanął i nie mógł się zdobyć na zadzwonienie, nie, zastukanie… bo… malutka może spać. Nie chciał jej obudzić. Ale już tak bardzo chciałby ją zobaczyć. I Aldonę oczywiście. Matka zmusiła go, by odświeżył się po podróży, żeby dziecka czymś nie zaraził, bo chciał od razu pędzić do swojej nowej, zaskakująco nieoczekiwanej niespodzianki. To matka dała Monice pieniądze na kwiaty, o których zresztą Biedroneczka pierwsza pomyślała i pobiegła do pobliskiej kwiaciarni w czasie, gdy on brał prysznic i przebierał się. A teraz stał jak osioł nie mogąc podnieść ręki do góry, by nacisnąć dzwonek, nie, raczej zastukać,  jakby każda ręka ważyła co najmniej tonę.

Po drugiej stronie drzwi coś zaszurało i zamruczało, zawarczało może… Stuknęła cichutko klapka od judasza, czyjeś oko obejrzało go przez wizjer najwyraźniej uznając za godnego wpuszczenia, bo dał się słyszeć odgłos otwieranego zamka. Drzwi się uchyliły.

– Wujek, to ty? – wyjrzała Linka trzymająca za kark piszczącą Tinę, kręcącą młynka ogonem z radości i wyrywającą się do niego.

– Puść ją, przywitamy się na korytarzu, będzie mniej hałasu. Tak, to ja.

– Fajnie, że przyjechałeś. Nareszcie.

Pojawiła się Inka z palcem na ustach.

– Cicho, mama usypia krasnala – wysunęła się na korytarz za siostrą. – Zdziwiłeś się chyba, co? Masz dziwną minę – zaśmiała się

– Też byś taką miała, gdybyś się nagle dowiedziała, że masz już nowe, urodzone dziecko –  odpowiedział z miną bezradnego szczeniaka, tak przynajmniej pomyślała dziewczynka.

Przytulił dziewczynki na powitanie, wytarmosił Tinę. Wtedy drzwi się cichutko uchyliły i wyjrzała Aldona.

– Usnęła – szepnęła. – A co wy tak na korytarz uciekłyście, co… – zamilkła nie wierząc własnym oczom.

To niemożliwe, myślała gorączkowo. Jakieś zwidy mam… Albo ktoś żarty sobie stroi…  Ze zmęczenia zwariowałam… Igunia dała mi popalić przez kilka ostatnich nocy, więc na pewno ze zmęczenia…

– Mamusiu, co ty, wujka nie poznajesz? – zdziwiła się Inka.

– No zmienił się trochę, fakt, ale nie aż tak, żeby go nie poznać – dodała Linka.

– My go poznałyśmy od razu.

– Ja od pierwszego spojrzenia przez wizjer – puszyła się Linka.

– Może wejdziemy do domu, co? – zniecierpliwiła się Inka.

– Będziemy tak stać na korytarzu aż te róże zwiędną? – zachichotała siostra.

– Co? Jakie róże? Do domu? Tak, do domu, dziecko śpi…

Aldona nie wiedziała co mówi, co robi, cała mądrość i opanowanie odpłynęły w siną dal. Nie była przygotowana na taki szok. Dorota mówiła, że niedługo Sergiusz wraca, ale nie powiedziała, że już, zaraz, teraz! Małpa jedna! Byłaby przygotowana, opanowana, spokojna… Weszli do mieszkania. Tina wciąż z głową uniesioną ku niemu, uśmiechniętą mordką i zawzięcie merdającym ogonem.

– Kwiaty są dla ciebie, wiesz o tym, prawda? – wręczył bukiet Aldonie, która próbowała doprowadzić się do przytomności w tempie ekspresowym.

– Piękne, dziękuję – przyjęła.

– Wzięła – szepnęła Inka do siostry. – Możemy spłynąć na chwilę.

– Nie lepiej mieć na nich oko, żeby znowu głupot nie narobili?

– Przecież nie możemy tak stać i się na nich gapić!

– Fakt, chodźmy do siebie – zniknęły w swoim pokoiku zostawiając jednakże nieznacznie uchylone drzwi.

Tymczasem Aldona i Sergiusz wciąż stali w przedpokoju. Ona trzymała bukiet róż, on usiłował wydobyć z siebie głos przełykając kilkakrotnie ślinę.

– Kochanie, ja chciałbym się wytłumaczyć – zaczął.

– Nie ma takiej potrzeby.

– Jest. Tak to właśnie odczuwam. Czuję się… właściwie nie wiem jak się czuję. Głupio na pewno. Niezręcznie też. Nie mogę zrozumieć dlaczego tak się zachowywałem, jak kompletny, beznadziejny dureń, dlaczego cię nie wysłuchałem – usiadł na pufie służącym do siadania podczas zakładania butów i objął głowę rękami – Co ja mam teraz zrobić? Powiedz, Wiewióreczko, jak mogę naprawić to wszystko co spieprzyłem? Jak teraz mogę żyć mając wiedzę, której nie miałem przez tak długi czas? Pozwolisz mi chociaż zobaczyć maleńką?

Milczała przez chwilę, wreszcie powoli położyła mu rękę na ramieniu. Odetchnął głęboko, poczuł ogromną ulgę. Podniósł się. Wziął jej rękę, przytulił do swojego policzka. Podniosła głowę, ich oczy spotkały się, oboje mieli wrażenie, że nie rozstawali się nigdy, że zaledwie wczoraj widzieli się po raz ostatni, że są sobie przeznaczeni i należą do siebie na zawsze. Aldona poczuła, że to, co do tej pory siedziało w niej głęboko, jakiś nieokreślony strach, jakaś obawa, które chciała uśpić na wieki, ale które jednak jej nie opuszczały, tym razem zdecydowanie zmieniły miejsce pobytu i zniknęły. Po prostu nie było ich, zdematerializowały się, przestały ją dusić. W zamian odczuła ogarniającą ją radość. Położyła mu głowę na piersi tak zwyczajnie, jakby robiła to codziennie od wieków. Przygarnął ją, objął obiema rękami, przytulił i tak stali kołysząc się w rytmie wystukiwanym przez ich serca.

– Co było to było, przyszło nam przeżyć ciężką próbę – powiedziała po chwili cichym głosem.

– Wybaczysz mi moją głupotę?

– Już dawno ci wybaczyłam, co z kolei z mojej strony może okazać się głupotą – zajrzała mu w oczy już całkiem „zrównoważona”, z szelmowskim uśmieszkiem w oczach.

– Nie mów tak. Obiecuję, że nigdy więcej cię nie zawiodę, nie zrobię niczego …

– Nigdy nie mów nigdy mój drogi – weszła mu w słowo.

– Wiewióreczko, chcę cię poprosić o rękę…

– O co? Zwariowałeś? Matko jedyna, zawału zaraz dostanę…

– Nie dostaniesz, nie ma obawy, obojgu nam nie grozi. Miłość wyklucza zawał, a ja cię kocham i dziewczynki też kocham – wciąż trzymał ją w objęciach i oboje nie widzieli wokół siebie niczego i nikogo, tym bardziej bliźniaczek, które zerkały przez uchylone drzwi swojego pokoju i nie posiadały się z radości, że wszystko zaczyna się układać po ich myśli.

– I kogo jeszcze? – zerknęła z uśmieszkiem, który tak kochał.

– I jeszcze psy, koty i cały piękny świat…

– Nie rozpędzaj się aż tak bardzo, nie rób zbyt długiej listy obietnic, bo możesz ich nie dotrzymać…

Z dużego pokoju rozległ się głosik, na dźwięk którego Aldona natychmiast wyrwała się Sergiuszowi z objęć i weszła do pokoju. Zbliżyła się do łóżeczka, w którym maleńka istotka z wielką uwagą oglądała swoją rączkę, na widok matki uśmiech rozjaśnił jej buźkę.

– Cześć skarbie, wyspałaś się już? Tak szybko? – wyjęła córeczkę z łóżeczka, podniosła do góry, ucałowała kilka razy w każdy policzek wywołując głośny śmiech maleństwa.

Sergiusz stał jak zaczarowany obserwując scenę tak normalną dla większości rodzin. Pomyślał, że Agata nigdy tak nie tuliła Moniki, trzymała ją na dystans, jakby się brzydziła niemowlęcia. Właściwie on wszystko robił przy dziecku… Przypomniały mu się różne sceny z tamtego okresu i łzy spłynęły po policzkach. Wcale ich nie krył. To były łzy żalu nad Biedroneczką. Nie zdawał sobie do tej pory sprawy, jak biedna była jego córeczka, pozbawiona prawdziwej matczynej miłości. Aldona kątem oka widziała reakcję Sergiusza, udawała, że niczego nie dostrzega. Dalej szczebiotała do dziecka jednocześnie zbliżając się do niego coraz bardziej. Oparła się o niego ramieniem trzymając Igunię tak, żeby mogła dokładnie obejrzeć nową dla niej twarz. Drobineczka wcale się nie bała, gaworzyła coś po swojemu, wyciągała rączki, których dotknął delikatnie. Wzruszenie ścisnęło mu gardło, słowa nie mógł wykrztusić. Pogłaskał główkę pokrytą miękkim puszkiem, spojrzał na Aldonę z niemym pytaniem w oczach. Zrozumiała i podała mu malutką, która nie zgłosiła sprzeciwu, lecz od razu złapała go za ucho próbując je do siebie przyciągnąć w celu wpakowania do buzi, bowiem na takim etapie poznawania świata aktualnie się znajdowała.

– Jaka ty jesteś silna – uśmiechnął się i przytulił maleństwo. – Boże, jaka ty jesteś cudowna, najwspanialsza na świecie!

Iga śmiała się, najwyraźniej miała dobry humor i jeszcze nie była głodna. Aldona jednak znała dobrze humorki córeczki.

– Potrzymaj ją – powiedziała, – pójdę po mleko, bo jak się panienka rozkrzyczy, to nam uszy zwiędną. Głos ma jak dzwon. Muszę przygotować butelkę z jedzeniem.

koniec części trzeciej

Zaszufladkowano do kategorii Powieści, Widocznie tak miało być | 8 komentarzy

„Widocznie tak miało być” – 72

Pól roku później

Sergiusz wchodził po schodach na pokład samolotu. Gdyby mógł, poleciałby na własnych skrzydłach, byle tylko prędzej znaleźć się na miejscu. Tak było mu lekko jak nie pamiętał kiedy, może jak jeszcze nigdy. Nareszcie mógł wrócić do domu, do ukochanej Biedroneczki, wyściskać, wyprzytulać córeczkę za wszystkie chwile rozłąki. Oczywiście kontaktował się z nią tak samo jak z mamą, u której mieszkała podczas jego pobytu w Szwajcarii, był więc na bieżąco wprowadzony we wszystkie sprawy. Tak przynajmniej myślał. Mógł wrócić spokojny o przyszłość, o los Moniki, której mu nikt nie odbierze i nigdzie nie wywiezie. Spłaci cały kredyt zaciągnięty przez nieuczciwego wspólnika, potem będzie mógł dochodzić rekompensaty na drodze sądowej, ale ma na to czas. Agatę też już ma z głowy. Przyjaciele prawnicy sprytnie rozegrali rzecz całą, w zamian za nie postawienie jej zarzutu współudziału w oszustwach wspólnika, który trafił za kratki, zgodziła się na rozwód oraz formalne przekazanie opieki nad dzieckiem byłemu już mężowi.

Pierwsze kroki po przylocie skierował jednak nie do mamy lecz do swojego mieszkania. Nie wiedział czego może się spodziewać, a raczej wiedział, że wszystkiego mógł się spodziewać po Agacie. Chciał sprawdzić co tam jest, jak wygląda wnętrze, czy będzie mógł od razu wprowadzić dziecko, czy nie. Dręczył go też niepokój o to, czy w ogóle uda mu się dostać do środka, bo może Agata wymieniła zamki już po wizycie mamy w  domu? Targany wieloma wątpliwościami stanął wreszcie przed drzwiami. Śladów wymiany zamków nie było, więc odetchnął z ulgą. No nie, przecież mama wchodziła do środka… Wyjął klucze, bez problemu otworzył, wszedł do przedpokoju i znieruchomiał. Właściwie powinien być przygotowany, bo matka uprzedziła go co zastanie i zapowiedziała, ze palcem nie ruszy dlatego, żeby na własne oczy zobaczył jak jest. Mieszkanie wyglądało jak po tatarskim najeździe, albo jak po przeszukaniu przez bandę gangsterów. Pootwierane szafy, wysunięte szuflady, mnóstwo ciuchów i różnych szpargałów plączących się pod nogami przywodziło myśl, że osoba, która była winna owemu bałaganowi pakowała się w pośpiechu, będąc nie do końca zdecydowaną co chce ze sobą zabrać. Zimny pot go oblał, gdy zobaczył wyjęte z półek na tapczan ubranka córki, przygotowane do spakowania w olbrzymią walizkę. Z jakichś powodów zostało wszystko na łóżku, jakby osoba pakująca nagle i z wielkim pośpiechem opuszczała mieszkanie.

Dobrze, że chociaż drzwi zamknęła na klucz – przemknęło mu przez myśl. Usiadł na tapczaniku Moniki i z przerażeniem myślał, co by się stało, gdyby Agata zdążyła zabrać córeczkę. Dorocie i mamie zawdzięczał, iż zawczasu przewidziały zamiary Agaty, przestrzegły go przed nią i ustrzegły dziecko przed porwaniem. Zobaczył to wyraźnie, z ogromną ostrością – gdyby nie one, mógłby stracić Biedroneczkę na zawsze! Mało to się zdarzało takich przypadków?

Obszedł całe mieszkanie. Jego biurko było zarzucone różnorakimi przedmiotami, szufladki leżały na podłodze, wokół walała się ich zawartość wytrząśnięta z nich z wyraźną niecierpliwością. I znów błogosławił w duszy siostrę za to, że kazała mu wszystkie ważne dokumenty i cenne przedmioty zawieźć do matki na przechowanie. Z dystansem już patrząc w przeszłość myślał nad przyczyną własnej głupoty, której nie mógł sobie darować. Co spowodowało, że miał klapki na oczach i zachowywał się jak idiota?

Z tym pytaniem w duszy zjawił się u matki. Nie zdążył go jednak zadać, w ogóle nic nie zdążył powiedzieć, bowiem został zaatakowany przez własną córkę, która zawisła mu na szyi ściskając z siłą niedźwiedzia.

– Tatuś, mój kochany tatuś wrócił!

Poczuł wilgoć pod powiekami, zamrugał szybko, żeby ukryć wzruszenie.

– Monisiu, nie uduś taty – uspokajała pani Mela. – Pozwól mu złapać oddech.

– Ale ja się tak strasznie cieszę, że tatuś przyjechał! Tak okropnie się stęskniłam!

– Ja za tobą też, moja Biedroneczko, ja też – tulił córeczkę stwierdzając, że urosła od ostatniego spotkania. – Ale ty się duża zrobiłaś, nie do wiary.

– Prawda? Jestem tylko trochę mniejsza od babci – zadowolona stanęła obok pani Meli.

– Takie większe „trochę” – uśmiechnął się do uradowanej dziewczynki.

– Tatusiu, czy wiesz, jaka malutka jest moja siostrzyczka? – paplała dalej

– Kto?

– No Igunia przecież, moja siostrzyczka – uśmiechnęła się uszczęśliwiona. – Moja, Inki i Linki. Teraz już wszystkie jesteśmy siostrami! Ja się tak cieszę…

Sergiusz stał słuchając Moniki. Słuchał, ale niczego nie rozumiał. O co jej chodzi? Jakie siostry? Aaa, pewnie jakaś nowa zabawa, dzieciaki co chwilę wymyślają coś nowego. Potrafiły zaczarować nawet takiego zatwardziałego kawalera jak Miłosz. Zakochał się jednocześnie w matce i córce. O nikim innym nie mówił po powrocie z Woli Filipowskiej, tylko Martyna to, Milenka tamto… zaprojektuję, wyburzę, postawię – zupełnie jakby poza nimi i ich domem świat się skończył.

– To jakaś nowa zabawa jest? Taka w siostry? – spróbował uściślić.

– No co ty, tatusiu – Monika spojrzała z dezaprobatą. – Jak zabawa? To ty nie wiesz…

– Chciałam cię najpierw przygotować – wybąkała pani Mela, – ale jakoś…tak… zeszło…

– Przygotować? Na co? – postąpił dwa kroki w stronę matki. – Mamo, o co chodzi? Co się dzieje? Coś się stało?

– A stało, stało syneczku, coś cudownego – szczęście bijące z twarzy matki uspokoiło go co do jednej sprawy: cokolwiek tu zaszło, nie jest to nic złego. Mama wyglądałaby zupełnie inaczej.

cdn.

Zaszufladkowano do kategorii Powieści, Widocznie tak miało być | 7 komentarzy

„Widocznie tak miało być” – 71

Aldona ze wzruszeniem patrzyła na maleńką główkę, drobniutkie rączki i paluszki cieniutkie jak zapałki, na tę istotkę, która pojawiła się w jej życiu i na zawsze zmieniła rzeczywistość.

Powinien jej w tej chwili towarzyszyć Sergiusz, powinien…ale… ona przecież tego nie chciała. Ona tego nie chciała…nie, to rozum nie chciał, serce pragnie jego obecności bezustannie, bez przerwy, tylko rozum sercu tłumaczy, żeby się uspokoiło, bo jeszcze nie czas… Pogłaskała delikatnie jednym palcem maleńką główkę córeczki.

– Iga, moja Igunia – szepnęła. – Tatusiowi bardzo się to imię podobało, mnie też. A tobie, skarbie mój? Podoba się?

Bliźniaczki niezwykle przejęte były pierwszym spotkaniem z siostrzyczką.

– Jaka ona maleńka! My też takie byłyśmy?

– Oczywiście, nawet jeszcze mniejsze, przecież byłyście dwie – uśmiechnęła się Aldona patrząc na swoje trzy dziewczynki, najdroższe, najukochańsze, najcudowniejsze na całym świecie.

Do pokoju zajrzała rozpromieniona Monika, a po chwili pojawiła się obok niej zdyszana pani Mela.

– Jak się czujecie, dziewczynki? – wysapała. – Monisia mnie pospieszała i zmęczyłam się.

– To jest Iga? Moja prawdziwa siostrzyczka? Czy ona śpi? – szeptem spytała Biedroneczka przyglądając się malutkiej. – Ona wygląda zupełnie jak moja lalka.

– Jest prześliczna – wzruszona babcia Mela otarła łzę spływającą po policzku. – Nie myślałam, że jeszcze doczekam takiej radości – wpatrywała się w malutką twarzyczkę swojej nowej wnusi.

– Czy ona wie, że jestem jej siostrą? – Monika wciąż nie mogła oderwać oczu od maleństwa.

– Na razie jeszcze niczego nie wie, ale z każdym dniem będzie wiedziała coraz więcej. Dzieciaczki szybko się rozwijają

– A teraz ona nic nie umie, nic nie wie, jest jak czysta kartka papieru?

– Różne są teorie na ten temat. Ja uznaję tę, która mówi, że wcale czysta nie jest. Są odziedziczone po przodkach geny, cechy charakteru, wyglądu. Z czasem się okazuje, ze ktoś jest podobny do babci albo pradziadka, lubi potrawy takie same jak wujek, a nie znosi tych samych co siostra cioteczna.

– Mogę ją potrzymać?

– Teraz nie, śpi maleństwo.

– Jak się obudzi przecież!

– Cicho, nie krzycz, zbudzisz ją – szeptem upomniały Monikę bliźniaczki.

– Na razie jeszcze nie – odpowiedziała Aldona. – Takie maleństwo jest bardzo delikatne. Łatwo je można skrzywdzić…

– Ja nie skrzywdzę mojej siostrzyczki! – oburzyła się dziewczynka.

– Kochanie, oczywiście, że nie skrzywdzisz – pospieszyła z pomocą babcia Mela widząc łezki w oczach Moniki.

– Skarbie, chodź do mnie – Aldona wyciągnęła ręce do dziewczynki i przytuliła ją do siebie. – Babcia ma rację, oczywiście, że nie zrobisz krzywdy świadomie. Chciałam tylko powiedzieć, że jest zbyt drobna, żebyście ją teraz nosiły, którakolwiek z was. Ale za trochę będziecie musiały się nią zajmować, bo sama sobie bez was nie poradzę. W żaden sposób bez was nie dam rady. No, dobrze już?

Monika skinęła główką, już uśmiechnięta, zadowolona, że została potraktowana na równi z bliźniaczkami.

– To kiedy wychodzicie do domu? Wiadomo już? – pani Mela wciąż nie mogła się napatrzeć na śpiącą kruszynkę, która zaciśniętą piąstkę trzymała przy samej buzi i zabawnie marszczyła nosek. – Moje śliczności, moje cudo najdroższe, moja ty królewno, ty … największa niespodzianko w życiu…

– Babciu, a mnie też tak lubiłaś? – spytała Monika.

– A jakby inaczej? Przecież moja jesteś.

– A Inkę i Linkę?

– Nie znałam ich kiedy były niemowlętami, ale od kiedy mówią do mnie: babciu, to tak. Przecież jakże mogłabym dzielić wnuczki, kiedyście wszystkie moje?

– Dziękuję, pani Melu – z rozczuleniem spojrzała Aldona na starszą panią. – Nawet pani nie wie, jaka to dla mnie radość. To, że pani tak się rozumie z moimi Stokrotkami, że zaopiekowała się pani nimi teraz, kiedy jestem tutaj.

– Oj, mamusiu, przecież to chyba normalne, że babcie się opiekują wnuczkami – stwierdziła Inka.

– I odwrotnie w razie potrzeby, prawda? – dodała Linka.

– No właśnie – przytaknęła Monika.

– Ciągle się dziwię, że te dzieciaki są takie mądre i uważają za oczywiste sprawy, które nas, dorosłych nieraz wprawiają w zakłopotanie – zauważyła Aldona. – Sama nie wiem czemu, ale jeszcze ciągle się dziwię.

– Przyznam ci się, że ja też – uśmiechnęła się pani Mela. – Nie powiedziałaś kiedy was wypuszczą do domu.

– Prawdopodobnie za dwa dni, jeśli nic się nie będzie działo niepokojącego.

– Masz jakieś życzenia, coś ci przynieść, przygotować?

– Dziękuję, już wszystko przygotowałam wcześniej licząc się z tym, że w każdej chwili mogę trafić na porodówkę. W razie czego będę dzwonić, tu jest automat na korytarzu. Przezornie zaopatrzyłam się też w monety do telefonu. Dziękuję.

Minęły trzy dni i Aldona wróciła z Igą do domu. To znaczy matka wróciła a córeczka przybyła. Okazała się spokojnym dzieckiem, co właściwie było niezwykłe biorąc pod uwagę skalę przeżyć emocjonalnych matki podczas ciąży. Płakała wtedy, kiedy musiała, czyli kiedy męczyła ją kolka i bolał brzuszek. Poza tym zdawało się, że z dnia na dzień się zmienia, rozglądała się wodząc oczkami za każdym poruszającym się przedmiotem wyraźnie zainteresowana. Te oczka zdawały się kryć wiedzę głębszą, niż komukolwiek mogłoby się zdawać. Aldona miała czasami wrażenie, że spogląda na nią nie maleńkie dziecko, lecz niezwykle mądra istota znająca tajemnice niedostępne dla zwykłych śmiertelników.

– Tylko nie myśl, że bredzę. Tak ci tylko powiedziałam co mi chodzi po głowie – podzieliła się spostrzeżeniem z Teresą.

– Wcale tak nie myślę – odpowiedziała przyjaciółka uważnie przyglądając się Iguni zajętej kolorową karuzelą kręcącą się nad łóżeczkiem. – Wiesz, że teoria reinkarnacji jest bliska memu sercu… Ty, czy ona nie dostanie kręćka wpatrując się w to diabelstwo? Ja bym dostała.

– Bo ty, ciocia, już nie jesteś taka młoda, to nie rozumiesz – powiedziała Monika usłyszawszy ostatnią uwagę. – Dzieci lubią takie rzeczy.

– Biedroneczko, droga dzieweczko, dlaczego mi wymyślasz od staroci – zaśmiała się „staruszka”.

– To nie jest wymyślanie – ruszyła Monice w sukurs Inka, – tylko stwierdzenie faktu.

– Zaraz, zaraz, przecież ja mam tyle samo lat co wasza mama – obruszyła się Teresa.

– Ale mama ma małe dziecko, to znaczy, że jest młodą mamą – włączyła się Linka. – A ty masz samych dużych chłopaków. Po nich nie widać, że są w swoim wieku, bo okropnie urośli przez wakacje.

– Urośli, to fakt. No to co ja mam zrobić? Nie przyznawać się do własnych dzieci i mówić, że to moi młodsi bracia?

– No nie, to byłoby śmieszne – zamyśliła się Linka. – Ale… już wiem. Mogłabyś czasem z wózkiem pójść na spacer i udawać młodą mamę, od razu byś młodziej wyglądała.

– Oczywiście wtedy, gdy my będziemy musiały iść do szkoły i nie będzie nas w domu. Albo gdy pójdziemy do kina – dodała Inka.

– Nie wytrzymam, ależ to są mądrale. Wszystkie trzy.

– Prawda? Musisz przyznać, że mam mądre córki. Wszystkie – zachichotała Aldona.

cdn.

Zaszufladkowano do kategorii Powieści, Widocznie tak miało być | 7 komentarzy

„Widocznie tak miało być” – 70

Listopad

Aldona spędzała weekend sama i w spokoju. Dziewczynki zabrał teść, mieli pojechać zwiedzić zamek w Czersku. Dawno już obiecał im taką wycieczkę i nareszcie udało się zamiar zrealizować. Snuła się po domu w zwolnionym tempie, czując się wielka i gruba niczym wieloryb. Wyjęła torbę podróżną, włożyła do niej rzeczy, które będą przydatne w szpitalu. Nie ma się co oszukiwać, niedługo przyjdzie jej tam się udać, innego wyjścia nie ma, nie można z porodu zrezygnować, odłożyć na potem, schować, zapomnieć. Uśmiechnęła się na wspomnienie swoich obaw podczas pierwszej ciąży. Mimo upływu czasu doskonale wszystko pamiętała, zupełnie jakby to było wczoraj. Tym razem wiedziała, że to nie jest ciąża bliźniacza, że córeczka jest w dobrej formie, co można było wyraźnie zobaczyć na USG.

Wyjęła z szafki ubranka kupione dla malutkiej, przeznaczone do założenia zaraz na początku oraz na drogę powrotną do domu. Z rozczuleniem brała do ręki każdą maleńką koszulkę, kaftanik, wszystko wyprane, wyprasowane, gotowe do użycia. Dokładnie złożyła, spakowała, sprawdziła z listą spisaną na kartce czy na pewno o niczym nie zapomniała i zamknęła torbę. Podniosła ją w celu przeniesienia do przedpokoju i poczuła ból. Oj, chyba nie powinna była dźwigać nic ciężkiego…przecież jeszcze tydzień do terminu… ojejej… telefon do Doroty… że też akurat Magda musiała w ten weekend pojechać do ciotki…

– Halo, Dorota…ojejku…

– Co ty, rodzisz? – krzyknęła Dorota

– Nie wiem, jadę sprawdzić – jęknęła -. Muszę wezwać taksówkę…

– Matko jedyna! Czekaj, już do ciebie lecę, po co ci obca taksówka jak masz swoją!

W tempie ekspresowym „nowa ciocia” wpadła dwa piętra niżej do zaprzyjaźnionego taksówkarza Stefana. Leciała w ciemno, bo przez okno widziała go wracającego do domu. Siłą odciągnęła biedaka od stołu przy którym spożywał obiad, o mało nie urwała ciężkich drzwi od windy, bo zbyt wolno się otwierały. Przy akompaniamencie dobrych życzeń żony Stefana i jego trójki potomstwa zjechali na dół. Połykając resztki kotleta, którego zdążył złapać z talerza już będąc w locie wciągnięty w wir przez turbinę imieniem Dorota, Stefan otworzył drzwi samochodu. „Turbina szybkoobrotowa” umieściła Aldonę wewnątrz pojazdu wydając rozkaz natychmiastowego nie tylko ruszenia, ale również znalezienia się przed budynkiem szpitala.

– Dorcia, opanuj się trochę – jęknęła przyszła mama. – W końcu to ja rodzę czy ty? Chciałabym w jednym kawałku dojechać do szpitala, więc może byś się trochę uspokoiła?

Kilka godzin później Dorota dotarła do Teresy.

– Mówię ci, Tereska, myślałam, że umrę ze strachu jeśli ona zacznie rodzić w aucie.

Dorota zdjęła mokrą kurtkę i powiesiła na wieszaku, ociekającą parasolkę włożyła do parasolnika, po czym weszła za przyjaciółką do kuchni. Przy stole siedział Kubuś nad talerzem z sałatką.

– Głupi ten, co wymyślił szkołę i paprykę – mamrotał pod nosem.

– Co do szkoły się zgadzam – wtrącił stojący we wnęce obok lodówki Maciek, którego Dorota wcześniej nie zauważyła. – Co do papryki nie.

– Podsłuchują – krzyknął Kuba. – Człowiek już sam ze sobą nie może spokojnie porozmawiać!

– Jak chcesz rozmawiać sam ze sobą, musisz sobie znaleźć jakieś miejsce odosobnienia – poradziła Dorota.

– Ciotka, ty też podsłuchujesz?

– Musiałabym być kompletnie głucha, żeby cię nie usłyszeć. Przecież się wydarłeś jak stare prześcieradło.

– O, i jeszcze mnie ciotka przezywasz! To co z ciebie za ciotka?

– Chcesz porozmawiać?

– Ja chciałem z kimś mądrym porozmawiać, dlatego mówiłem do siebie…

– Kuba! Zamorduję cię zaraz!

– Tylko tak obiecujesz – roześmiał się na głos. – Ciotka, ja cię tylko chciałem rozweselić, bo jakaś zdenerwowana przyszłaś.

– Och ty gadzie jeden, chyba naprawdę cię uduszę i to zaraz!

– Aha, czyli to będzie morderstwo przez uduszenie. Słuchajcie wszyscy – zawołał. – Jak mnie ktoś udusi, wiedzcie, że to ta konkretna ciotka!

Wpadł do kuchni Marek słysząc jakiś hałas, chcąc sprawdzić co się dzieje oraz czy go coś ciekawego nie ominie.

– Wiecie co, idźcie wy sobie gdzieś, bo ja chcę spokojnie z tą konkretną ciotką pogadać – powiedziała Teresa płucząc pod kranem dwie ulubione filiżanki na kawę dla Doroty i dla siebie.

Maciek w tej samej chwili otworzył drzwi szafki wiszącej nad zlewozmywakiem i matka dostała w głowę.

– Kuba się ze mną ciągle kłóci a ty mnie musisz bić? – poskarżyła się rozcierając bolące miejsce.

– Bo ja nie jestem taki elokwentny jak on – spokojnie odpowiedział wywołując huragan śmiechu, ponieważ Dorota i Dziadek, którzy słyszeli tę wymianę zdań, zwyczajnie nie wytrzymali.

– Paskudy – jęknęła Teresa. – Oni się śmieją, a ja będę miała śliwę na głowie.

– Weź ten duży, szeroki nóż i przyłóż – poradził córce Dziadek.

– Mogę ci podać – zaoferował się Maciek. – Chcesz?

– O nie, trzymajcie wy się wszyscy ode mnie z daleka, zaraz mi znowu jakąś krzywdę zrobicie. Weźcie sobie ciasto i już was nie ma, wszystkich!

– Córcia, mnie też wyrzucasz? – spytał Dziadek.

– Nie sądzę, żeby cię babskie pogaduchy zajęły, tato

– Andrzejku, chodź mi pomóc – dał się słyszeć głos babci Basi.

– Ot, i wszystko jasne. Zostawiam was więc, dziewczyny i idę do wyższej instancji – powiedział wychodząc z kuchni.

cdn.

Zaszufladkowano do kategorii Powieści, Widocznie tak miało być | 11 komentarzy

„Widocznie tak miało być” – 69

 Październik                                             

Kasia weszła do pokoju Aldony podczas nieobecności Grety, która wykorzystywała ostatnie chwile zwolnienia na dziecko, bo niebawem kończyło 14 lat i koniec ze zwolnieniami, podczas których mogła kursować po całym mieście niczego się nie obawiając.

– Jak tu u ciebie miło, kiedy tej lampucery nie ma – zauważyła.

– Przede wszystkim cicho, nikt się nie drze i wreszcie można usłyszeć własne myśli – odpowiedziała Aldona.

– A wiesz, że widziałam ją na przystanku? Wyglądała jak…

– Wszystko mi jedno jak wyglądała, pies jej mordę lizał – skrzywiła się Aldona dając dobitnie do zrozumienia jaki ma stosunek do wyglądu „ulubionej” koleżanki.

– O, właśnie tak wyglądała! Właśnie tak, jakby pies jej mordę wylizał – ucieszyła się Kasia. – A w ogóle jak się czujesz?

– Jak lokomotywa co to jest ciężka, ogromna i pot z niej spływa – ponuro spojrzała. – Coraz bardziej jestem zirytowana, przestraszona i zła. Ale to przejdzie, nie martw się Katarynko. Niedługo będę jak skowronek, jak tylko przestanę być lokomotywą. Według planu jeszcze trzy tygodnie. Chcesz kawy? Woda się zagotowała.

– Chętnie, jeśli można. A tobie wolno, lekarz ci nie zabronił? – spytała widząc, że koleżanka przygotowuje dwa kubki.

– Nie zabronił, mogę pić kawę, tylko nie taką siekierę jak dawniej, słabszą. Oj, słyszysz? Co to za hałas? Jakby ktoś walił czymś ciężkim – znieruchomiała Aldona nasłuchując.

– Na dole była dezynsekcja.

– I co z tego?

– A to, że teraz prusaki młotkami dobijają…

– A idźże ty – wzdrygnęła się Aldona z obrzydzenia.

– Tutaj nie masz się co wzdrygać – uspokoiła ją Kasia. – Wyobraź sobie to paskudztwo w domu.

–  O nie, za żadne skarby świata.

– A jeśli? To co? Do mnie kiedyś przelazły, pewnie z piwnicy, bo skąd? Chyba, że przyniosłam jakichś drani z psią karmą na wagę i się rozlazły. Teraz kupuję już tylko w szczelnych opakowaniach, tak na wszelki wypadek. Boże, ile czasu nie mogłam się tego okropieństwa pozbyć, brzydziłam się dotykać rzeczy we własnym domu, po kilka razy wszystko myłam przed użyciem. Wreszcie podczas remontu kuchni pozatykali mi wszystkie możliwe otwory i szczeliny i skończyło się. Już od dawna ich nie ma.

– O matko i córko – jęknęła Aldona, – tylko tego brakuje do kompletu. Brzydzę się robali, okropnie.

Coś zaczęło dziwnie stukać. Zamilkły obydwie rozglądając się wokół.

– Co to? Wiatr w wentylatorze?

– Oby jarzeniówka nie pękła nam nad głowami.

Szukały, szukały aż znalazły przyczynę. Dopatrzyły się, że to mucha obijała się o żarówkę wygrywając melodyjkę. Zlokalizowawszy nareszcie źródło niepokojących dźwięków  roześmiały się głośno zagłuszając pukanie do drzwi. Toteż zdziwienie ich było niepomierne kiedy drzwi się otworzyły i stanął w nich wysoki, szczupły mężczyzna w zielonym swetrze.

– Przyszedłem zgodnie z instrukcją wypisaną na kartce przyklejonej do drzwi biblioteki – powiedział. – Jestem Mikołaj Wroński i szukam Kasi Zaremby. Potrzebne mi są  pozycje z tej listy – pokazał spory spis trzymany w ręce.

– Cześć, to ja – odpowiedziała Kasia spoglądając w oczy przybyłego, które w romantycznej powieści określono by jako „aksamitne”. – A sprawdziłeś wcześniej w katalogu czy je mamy?

– Przyznam się, że nie – odpowiedział, a w tych oczach migały mu takie ciepłe iskierki…

– To ci pomogę – Kasia czuła, że koniecznie musi się przekonać, czy te iskierki są w oczach Mikołaja naprawdę, czy jej się tylko zdawało… – Doniczko, wpadnę później, dobrze?

– Oczywiście, praca z czytelnikiem przede wszystkim – uśmiechnęła się dając gestem znak, że Mikołaj jest OK.

Miała wrażenie, że poczuła coś jakby iskry przeskakujące między Kasią i Mikołajem. Może stała się mimowolnym świadkiem narodzin uczucia od pierwszego wejrzenia? Któż to może wiedzieć? Kasia swoją część osobistego koszmaru odpracowała, więc może już przyszedł czas na jej nową, szczęśliwszą część życia?

Sięgnęła po segregator z aktualnymi sprawami do załatwienia na już.

Mając głowę zajętą wieloma myślami jednocześnie tym razem nie przejęła się chodzącymi słuchami o kolejnej reorganizacji. W poprzedniej życiowej sytuacji umierałaby ze strachu. Teraz – maleńka istotka dodała jej siły i Aldona wcale nie martwiła się nadchodzącymi zmianami. Ważne były, na pewno, jak zwykle, niemniej jednak dla niej największe, najważniejsze zmiany miały zajść już niebawem i nie znała dnia ani godziny, kiedy to się stanie, ponieważ akurat w tym przypadku niczego nie można przewidzieć.

Tymczasem Kasia została zaangażowana w pracowe zmiany bardziej niż kiedykolwiek. Okazało się bowiem, że nowym naczelnikiem został mianowany ktoś dobrze znany, ktoś, kto z pasją podchodził do pracy i miał mnóstwo dobrych pomysłów. Tak więc Kasia relacjonowała Aldonie wydarzenia zachodzące w firmie, ponieważ „lokomotywa” Aldona na ostatnich nogach – jak to się mówi – nie chciała już nigdzie chodzić, źle się czuła i zajmowała się głównie papierkową robotą, byle nie musiała opuszczać pokoju. A Kasia piała z radości, ponieważ znalazły się pieniądze na zakup nowych książek. Oprócz tego biblioteka miała wzbogacić się o komputer, który przybędzie razem z przypisaną do niego dziewczyną, albo odwrotnie, dziewczyna z przypisanym sobie komputerem, przeszkolona w zakresie wprowadzania elektronicznego programu dla bibliotek.

– Wiesz, Doniczko, ona się zajmie katalogowaniem zbiorów, czyli przerzucaniem do komputera papierowych katalogów. Poza tym taki program ułatwi mi zarządzanie  biblioteką  poprzez utworzenie elektronicznej bazy czytelników, rejestrację wypożyczeń i udostępnień zasobów oraz statystykę. Do tej pory liczyłam wszystko na piechotę.

– Oby tylko nie przypominała mojej „ulubionej” koleżanki, bo będziesz miała przechlapane – zatroskała się Aldona.

Na szczęście obawy okazały się płonne. Wiola okazała się przemiłą, życzliwą, ciepłą osóbką. Trudno byłoby powiedzieć o niej: osoba, ponieważ była drobniutka, zgrabniutka jak dziewczynka z podstawówki i zupełnie nie wyglądała na mamę dwójki dzieci w wieku szkolnym.

cdn.

Zaszufladkowano do kategorii Powieści, Widocznie tak miało być | 9 komentarzy

I kto to widział!

I kto to widział! Śnieg był zaskoczeniem. Owszem, jakieś drobne opady w kwietniu  są przewidziane, ale takie?!!! Od razu od pierwszego dnia?!!!  Nie da się ukryć, że świat stał się bajkowo piękny i przez jakiś czas tak trwał, jakby  duszek 👻 śniegowy czar rzucił, żeby móc jeszcze spotkać bałwanka ⛄ 🙂 🙂 🙂   No dobrze, było ładnie, ale już czas na Wiosnę. Zdecydowanie 🌞🌞🌞

Wieczorem (w piątek) nie wierzyłam, że naprawdę sypie. Uwieczniłam, żebym rano nie myślała, że miałam zwidy.

Rano w sobotę nie miałam zwidów. Za to uwierzyć nie mogłam wyszedłszy z psiepsiołami.  Na łące była śnieżna pustynia, ani śladu nikogo. Zbyt wcześnie na wyjścia sąsiadów z psami. Zresztą w sobotę czy niedzielę kto może śpi dłużej wypuszczając psiaki do ogródka. Też bym tak chciała, lecz –  o ile Skitkowi to nie przeszkadza – Szilunia musi wyjść na zewnątrz, bo ona jest prawdziwą kobietą, nie nabrudzi u siebie i już. Mogę ją prosić – bez rezultatu, muszę z nią wyjść i koniec 🙂  Jak już się wybiorę to i leniuszka Skituśka  zabieram, niech się porusza choć trochę.

… jak sceneria z „Ogniem i mieczem” …

… kto widział tyle śniegu, żeby psy musiały w nim grzęznąć, nawet taki duży Skitek  …

... ja już idę do domu, nie bawię się, chcesz to sobie zostań Skitulku

... no coś ty, ja też wracam, tylko niech nam Anka bramkę otworzy

tu też nasypało, coś podobnego, idziemy na śniadanie

… zupełnie jak gdzieś na odludziu …

Bajka, nie da się ukryć, bajka. Takie zdjęcia można oglądać podczas upałów, żeby się ochłodzić i pomyśleć, że zima też potrafi być piękna 🙂 😀

Po południu już się zmieniła aura, śnieg połączył się z deszczem i zaspy poczęły topnieć. Zrobiło się to, czego najbardziej wszyscy nie lubią – chlapa i błoto pośniegowe. Spod śniegu zaczęły wyglądać zwiastuny Wiosny.

… bez wysokich kaloszy ani rusz, nawet Skitek w płaszczyku, o tyle mniej wycierania …

W niedzielę sytuacja się poprawiła o tyle, że sypać przestało. Nawet wyjrzało słoneczko. Rozpuściło część śniegu, po drodze do lasku przemoczyłam buty i skarpetki, nieopatrznie nie założyłam kaloszy.  Trudno, spacer był udany dla psiepsiołków i to ważne.

… na psiej polance spotkaliśmy takiego jegomościa 🙂 …

Wieczorem było mroźnie, dziś rano – (poniedziałek) też, bez opadów i słonecznie. Tak więc zrobiłam weekendowy przegląd pogody.

… taki świt zobaczyłam nad laskiem …

O wyborach u „bratanków” nie wspomnę, nie tylko słuchać, ale myśleć hadko – jak mawiał pan Longin Podbipięta…

Drodzy moi, życzę spokojnego – w miarę możliwości – oraz bezpiecznego tygodnia. Trzymajcie się zdrowo!

💙💛

 

 

Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie, Piaseczno | 34 komentarze

„Widocznie tak miało być” – 68

Kajtuś złamał rękę. Szalał na rowerze, nie sam oczywiście, przecież nie popisywałby się sam przed sobą. Dziewczynki grając na podwórku w gumę zerkały i podziwiały jego wyczyny, czyli jazdę bez trzymanki, skakanie  na jednym kole, siedzenie tyłem do przodu, ósemki,  slalom między nimi. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nagle Filip nie wyskoczył mu pod koła. Jak przysłowiowy Filip z konopi. Upadli obaj, w wyniku zderzenia Filip miał liczne stłuczenia i podbite oko, a Kajtuś podrapane kolano i  rękę złamaną w nadgarstku. Ręka go bolała, napisał więc na gipsie niezdarnymi kulfonami „auuu”. Stwierdził, że po co ma ciągle wyć, napisał i wystarczy. Ponieważ złamana była ręka prawa, a Kajtuś jako osoba praworęczna lewą pisać nie umiał, wyłgał się  przez pewien czas od chodzenia do szkoły. Bardzo odpowiadała mu taka sytuacja i współczuł Filipowi, który mimo kontuzji do szkoły chodzić musiał.

– Mamo, dostanę odskodowanie? – zainteresował się słysząc matkę rozmawiającą z Magdą o ubezpieczeniu.

– Myślę, że tak, po to właśnie cię ubezpieczyłam. Wszystkich, nie tylko ciebie.

– To wies co? Tseba Filipowi odpalić jakiś procent, bo to on mi rękę złamał – oświadczył z całą powagą.

– Popatrz jakie to dziecko mądre – skomentowała Magda. – I nie jest pazerne, jak ty to zrobiłaś?

– Żadna moja zasługa, on tak sam z siebie – odpowiedziała matka dumna z synka.

Rozmowa toczyła się przed drzwiami mieszkania Magdy. Słysząc hałas Aldona wyjrzała na korytarz.

– Chodźcie do mnie na chwilę, chcę wam coś pokazać – powiedziała.

– Co znowu wymyśliłaś? – zainteresowała się Dorota.

– Niczego nie wymyśliłam tylko kupiłam trochę dziecięcych ubranek. Są niesamowite, takie maleńkie.

– O, to idę zobaczyć.

– Ja też – obydwie „ciotki” równocześnie skręciły od drzwi Magdy w stronę przeciwną i znalazły się u Aldony.

– Pokazuj Donico – zaczęła Dorota.

– O matko, jakie cudne – zawołała Magda. – To niemożliwe, żeby te nasze gałgany kiedyś też takie maleńkie były. Niemożliwe!

– Trudno uwierzyć, prawda?

– A Filipek był taki malutki, miał takie śmieszne włoski, taki loczek…

– Mamooo! – dał się słyszeć głos oburzonego Filipa. – Musisz obgadywać własne dziecko przed ciotkami?

– A co ty tu robisz? Domu nie masz? Poza tym ja nie obgaduję – sprostowała Magda. – Mówię jak było.

– Bo gramy w grę. I po co tak mówisz? Żeby się ze mnie śmiali i zaczęli mnie przezywać Loczek?

– Jakbyś sam takiego pomysłu nie podsunął, to nikt by na to nie wpadł – skwitowała Filipowa mama.

– Nikt przecież nie słyszał, a my nikomu nie powiemy – uspokoiła chłopca Aldona.

– Słowo, ciocia? – upewnił się.

– Słowo, możesz być spokojny.

Uspokojony wrócił do dzieci, które grały w jakąś grę podłączoną do telewizora. Kiedy rozległo się energiczne stukanie do drzwi, Linka pobiegła otworzyć. Okazało się, że to Marcin.

– Pożycz mi pięć papierów – powiedział do dziewczynki.

– Dopiero wujek pożyczał dwie rolki i już zużył? –  otworzyła szeroko oczy.

– Do pisania – parsknął śmiechem.

– Aa, takich – odpowiedziała rozbawiona.

– A ty co, nie wiesz gdzie w domu jest papier do pisania? – zawołała do męża Magda.

– Leżał na wierzchu, a teraz go nie ma – tłumaczył się.

– Bo nie leży na wierzchu tylko na swoim miejscu – odpowiedziała. – Choroba, sami bałaganiarze, wyjąć wyjmą, ale schować to już nie ma kto. Kiedy ja schowam to krzyk, że nie ma. O matko, ja z nimi nie wytrzymam. Idę do domu.

– Ja też się ruszam – podniosła się Dorota z krzesła.

– Filipku – zawołała Magda, – idź synku na podwórko.

– Nie chce mi się – krzyknął Filip z pokoju.

– Nie marudź  tylko idź. Najlepiej wszyscy idźcie na powietrze – dodała Aldona. – Niedługo zrobi się zimno i całymi dniami będziecie siedzieć w domu.

– Nie całymi – sprostowała Inka wychylając się zza drzwi od pokoiku. – Przecież do szkoły trzeba chodzić.

– No właśnie – przytaknęła Justysia. – A nie wiesz ciociu kto wymyślił prace domowe?

– Na pewno ktoś bez serca – odpowiedział Filip uprzedzając Aldonę.

– Nie kombinuj, zbieraj się na podwórko– zarządziła Magda.

– Pójdę jak zjem kurczaka – po krótkim namyśle odpowiedział.

– Ale ja go dopiero przyrządzę – Magda skierowała się w stronę wyjścia.

– Ale będę dzisiaj jadł? – upewniał się chłopiec.

– Właściwie to nie wiem – spojrzała spod oka na synka. – Kiedyś jak dzieci były niegrzeczne, nie dostawały za karę kolacji i szły spać głodne…

– Ciocia, to ty jesteś bez serca? Tak byś zrobiła własnemu dziecku? – z dezaprobatą w głosie spytała Inka.

– Nie, nigdy w życiu, nigdy – zaprzeczyła Magda.

– To dobrze, bo ktoś musiałby zgłosić na policję, że się znęcasz nad dzieckiem – oświadczyła poważnie Linka.

– Popatrz jakie to teraz jajo mądrzejsze od kury – zauważyła Dorota.

 cdn.

Zaszufladkowano do kategorii Powieści, Widocznie tak miało być | 8 komentarzy

Już kwiecień 2022

Już prima aprilis – czy ktoś jeszcze robi żarty w tym dniu? Dawniej było wesoło, dużo śmiechu i zabawy przy robieniu psikusów, teraz nie wiem. Może młodzież żyje tym, muszę Wery spytać. Znaczy obecna młodzież, bo ZMP czyli Związek Młodzieży Podstarzałej 😁😁😁 już raczej tradycji nie pielęgnuje. Nazwa mi się spodobała i kupiłam 😀 Usłyszałam na psim spacerze od pary w podobnym przedziale wiekowym jak my z MS i  uśmialiśmy się 🙂 🙂🙂 Póki humor w narodzie póty my żyjemy 🦋

Poranki były piękne przez kilka dni. Słońce wstawało tworząc zachwycający widok, który próbowałam uchwycić z mizernym skutkiem. Na wieeele zrobionych zdjęć w zasadzie jedno jako tako się udało.

…szczególnie smugi świetlne na niebie pięknie wyglądają, na szczęście pochodzenia są naturalnego, to nie ślady po samolotach …

Spacery ratują, kontakt z przyrodą budzącą się do życia regeneruje. No, z tym budzeniem to nie wiem jak będzie, bo mnie zbudził rano śnieg 🙁  Wcale mi się to nie podoba.  Jednak nie można mieć wszystkiego, przecież przez kilka ostatnich dni było ciepło , prawdziwie wiosennie. Wiadomo, że w marcu jak w garncu, zaś kwiecień plecień, bo przeplata trochę zimy trochę lata. I tak w rzeczy samej jest .

… rozczulające jest przywiązanie jakim siebie darzą psiepsiołki kochane …

Powinnam coś mądrzejszego napisać, ale nie mam weny, werwy też. Z jednej strony sytuacja zewnętrzno-wewnętrzna – jakby można ją określić nie wdając się w szczegóły – jest dołująca. Z drugiej babcia D. też spokoju nie daje, nie ma jednego spokojnego dnia ani nocy, bezustannie w chorej głowie lęgną się jakieś historie rodem z horroru, co się przekłada na wykańczające sytuacje na co dzień.  Odtrutkę znalazłam na YT, medytacje, ciekawe, budujące rozmowy itp. Oczywiście na bieżące tematy też słuchamy wypowiedzi i oglądamy, lecz – jak już wspominałam – to nie denerwuje mnie tak, jak bezpośrednie transmisje, kłótnie, obrzucanie się… czym popadnie itd…

Witamy więc nowy miesiąc. Niech będzie inny, niech przyniesie zmiany na lepsze, ulgę cierpiącym, pociechę nieszczęśliwym, zdrowie chorym.  I… zapłatę odpowiednią do postępowania… każdemu bez wyjątku.

… kiedy przejdzie pierwszy szok wywołany śniegiem za oknem, można znów dostrzec urok każdej odsłony Matki Natury 🙂 …

Jest i dobra wiadomość! Wynik  30.Finału WOŚP to 224 376 706,35 zł. !!!  Potrafimy wspólnie działać dla dobrej sprawy, wbrew i na przekór przeciwnikom 🙂

Trzymajcie się zdrowo i bezpiecznie!

💙💛

 

Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie, Piaseczno | 27 komentarzy

„Widocznie tak miało być” – 67

– Cholera jasna – zaklęła Dorota potykając się na bazarku i wpadając wprost na Kasię.

– Nic ci się nie stało? Ja przed pracą, to znaczy przed budynkiem, o mało kostki nie skręciłam, nie zauważyłam dziury w asfalcie. Nie wiem skąd się wzięła, bo wcześniej jej tam nie było. Na szczęście tylko naciągnęłam ścięgno, ale bolało okropnie – podtrzymała Kasia sąsiadkę.

– Nie, chyba nie skręciłam, już mi lepiej.

– Zajrzyj do mnie, przyniosłam książki, które chciałaś.

– Oo, super – ucieszyła się Dorota. – Ogarnę tylko moje towarzystwo całe, pogonię do lekcji i przylecę do ciebie.

Po wykonaniu zamierzonych czynności zastukała do Kasi. Domofon nie działał, znowu coś się w nim popsuło i drzwi na klatkę były otwarte. Weszła więc bez dzwonienia zapowiadającego jej nadejście. Zastukała do Kasinych drzwi. Gdyby Ciapek nie dał znać swojej pani, że ciotka stoi pod drzwiami, stałaby tak jeszcze długo, ponieważ dzwonek przy drzwiach mieszkania również nie działał.

– O, jesteś – ucieszyła się pani domu. – Wchodź, chłopaków nie ma, poszli grać w piłkę, więc mamy chwilę świętego spokoju. Siadaj, przyniosę kawę.

– Niech ci bozia w tłustych dzieciach wynagrodzi – ucieszyła się Dorota. – Właśnie się zastanawiałam, co tak za mną chodzi, a to kawa przecież!

– Wyszło na to, że chodziła, chodziła aż cię wreszcie dopadła – zaśmiała się Kasia. – Popatrz na komódkę. Te wszystkie książki są dla ciebie, tyle ci znalazłam.

– Niech ci…

– O żadnych tłustych dzieciach więcej nie chcę słyszeć – przerwała Kasia.

– No dobrze, to niech ci bozia da zdrowie – zgodziła się Dorota. – A co ty robiłaś zanim przyszłam?

– A wiesz co, złapałam Orzeszkową i mnie wciągnęła. Bo jej język  to czysta uczta po wulgaryzmach dzisiejszych powieści i ludzkich odzywek. Jakiż piękny jest. Chciałoby się go słuchać i słuchać, i słuchać – rozmarzyła się Kasia zapatrzona w łyżeczkę, którą równomiernie, jednostajnie poruszała na boki.

– Hej, przestań, słyszysz? Przestań, bo się sama zahipnotyzujesz.

– Nie wyrywaj mnie z tak błogiego stanu – powiedziała Kasia żałosnym głosem. – Ogólnie to chandrę mam. Nie widać? Mickiewicz chciał, żeby książki trafiły pod strzechy. Były i co? Teraz ciągle słyszę, że biblioteka niepotrzebna. Już ileś razy ten durny pomysł wracał, żeby ją zlikwidować, rozumiesz? Zli-kwi-do-wać! Powinnam się przyzwyczaić, ale nie mogę i szlag mnie trafia. A dawniej, choć też ciągle robili reorganizacje i zmieniali nazwy biur, to bibliotekę każdy dyrektor chciał mieć u siebie, bo zawsze porządnie działała i można się nią było przed szefostwem wykazać, pochwalić…

– Nie myśl o tym, to są idioci niegodni wzmianki, ci co mają takie kretyńskie pomysły. W domu teraz jesteś. Oddziel pracę od życia.

– A w życiu! A w życiu… to mi będą rury wymieniać, wyobrażasz sobie, co tu się będzie działo?

– Wyobrażam sobie, nawet bardzo dokładnie, bo u nas już wymieniali. Nie zazdroszczę ci tego bałaganu. Ale było też i śmiesznie. Posłuchaj. Podczas wymiany zrobili dziurę między łazienką a kuchnią. Przygotowałam obiad, zawołałam chłopaków i usłyszałam jak zwykle: zaraz. Kilkakrotnie.

– Skąd ja to znam – westchnęła Kasia.

– Zamknęłam więc drzwi do kuchni zostawiając jedzenie na stole. Po chwili Kajtek krzyczy z pretensją: dlaczego znowu zamknęłaś kota w kuchni! Jakiego kota? Zdziwiłam się, bo sama widziałam jak wchodził do łazienki… O rety! Wrzasnęłam i wpadłam do kuchni, a tam kotuś oblizywał pyszczek, cały szczęśliwy, że wyżarł połowę klusek i gulasz z kurczaka.

– Słuchaj, a gdzie był Kajtek tyle czasu, dwa dni temu, kiedy go szukałaś?

– Powiedział, że poszedł, aby znaleźć złoto.

– Gdzie szukał? – parsknęła śmiechem Kasia.

– Na giełdzie. Wrócił jak zmarzł. Powiedziałam mu: pobiegaj to się rozgrzejesz. A mój synek mi na to: nie mogę, bo mi się szkielet kostny rozsypie.

– Cudne – śmiała się dalej Kasia. – Z twoim Kajtusiem mało kto się może równać.

– Chwilami się martwię jak on sobie poradzi w późniejszym życiu.

– Skąd takie myśli?

– Bo wiesz, on nie znosi podporządkowania, pracy w grupie, jest takim indywidualistą, że aż się o niego boję.

– Oho, to tak jak mój Kamil – westchnęła Kasia. – Kurczę, ile ja się muszę nakombinować, żeby mu coś wytłumaczyć, zanim on da się do czegoś przekonać. A najczęściej się nie da, tylko musi przyjąć do wiadomości, że on to coś wymyślił i on tego czegoś chce.

Na zewnątrz dały się słyszeć uderzenia kropli deszczu w szybę. Do domu wpadli chłopcy wraz z Olkiem Danusi, który stwierdził, że tu ma bliżej niż do siebie, to mniej zmoknie.

– No popatrz, Katarynko, Przyszłam do ciebie jak świeciło słońce, teraz deszcz zaczął padać, a ja nie zmokłam. Widzisz jakie mam szczęście?

– Głupi zawsze ma szczęście – zaśmiała się Kasia.

– Widzisz, ciocia, jak to dobrze być głupim? – zadał pytanie Łukasz z bezpiecznej odległości, poza zasięgiem rąk ciotczynych i matczynych.

Kamil stał w przedpokoju i kaszlał.

– O rany, co ci się stało? – zaniepokoiła się matka.

– Chyba połknąłem muchę, cały czas mnie drapie w gardle!

– Bo połykasz tę muchę, a ona próbuje się wydostać i gardłem wyłazi do góry. Nic dziwnego, że cię drapie…- wyjaśnił bratu Łukasz.

– Idź do kuchni, synku, napij się soku, dzbanek stoi na stole.

– No, napij się to ją utopisz, nie będzie ci łaziła po gardle – przytaknął Olek.

cdn.

Zaszufladkowano do kategorii Powieści, Widocznie tak miało być | 10 komentarzy

23 marca 2022

Nie chce mi się. Dalej mi się nic nie chce. Wcale mi nie przeszło. Jest to wkurzające. Jednocześnie nie do przeskoczenia mimo prób. Może bardzo nie widać na zewnątrz. Ale jest. Żre, gryzie od środka. Strach i bezsilność. Nadzieja i zwątpienie. Jakby dotychczasowe życie zostało zakryte tiulem. Jakby mgła zatarła kontury świata. Jakby wszystko było nierealne, oniryczne. Z pragnieniem, by się z tego koszmarnego snu obudzić…

Wiosna przyszła jakby chciała trochę nas pocieszyć. „Zawsze niech będzie słońce, zawsze niech będzie niebo, zawsze niech będzie mama, zawsze niech będę ja…” Ktoś to pamięta? Wieki temu na festiwalu w Sopocie śpiewała Tamara Miansarowa, Rosjanka – dziś jak na ironię – te słowa powtarzają ukraińskie dzieci, do których Rosjanie strzelają… Właściwie powinno się mówić putinowcy, przecież nie wszyscy Rosjanie są mordercami. Tak jak nie wszyscy Ukraińcy zamordowali mojego dziadka.  Nasza historia, naszych dwóch narodów jest wspólna i trudna. Życie jest trudne. Życie wymaga wyborów, podejmowania decyzji.  Ja podejmuje decyzję kierowania się dobrem, człowieczeństwem, sprawiedliwością, tolerancją, empatią… właściwie nie teraz podejmuję, nie w tej chwili lecz zawsze te wartości były bliskie memu sercu, mojej duszy. Podejmuję decyzję myślenia o przyszłości. Decyzję pozostawienia przeszłości tam, gdzie jej miejsce, w historii. Niech tam zostanie. Niech więcej nie bruździ. Niech nie miesza się do życia tu i teraz. Jej czas minął.

Teraz jest wiosna.

Nawet w moim miniaturowym ogródeczku ją widać.

Jeść trzeba bez względu na nastrój. Piekłam drożdżowe, z tego Wera się ucieszyła, bo akurat to lubi. Przyznała się do tego lubienia w niedzielę, czym babci Ani sprawiła przyjemność. Calineczka dalej jeść nie lubi, nie ma na to czasu, przecież tyle innych ciekawych rzeczy jest na świecie. Na słowa babci: „przecież powiedziałaś, że zjesz”-  odpowiedziała: „cioś ty, babciu, psieśłysiało ci siem” 😀😀😀 Uwielbiam jej sposób mówienia, choć już coraz mniej zdrabnia, mówi bardziej „po dorosłemu”, ale na szczęście jeszcze jej się zdrabniać zdarza.

Robiłam kotlety w skład których weszła gotowana kasza gryczana, pokrojone drobno i usmażone pieczarki, ser żółty, cebulka, bułka tarta, mąka ziemniaczana, jajka.  Inne kotlety miały w składzie ugotowany ryż, utarte tofu, cebulkę, jajka, tartą bułkę. Proporcji nie ma żadnych, wszystko co jest w lodówce ląduje w misce, wrzucam co mi przyjdzie do głowy i daję dużo przypraw, ostatnio tymianek, cząber, estragon poza solą, pieprzem i czosnkiem. Wychodzą naprawdę smaczne i MS jest w stanie je konsumować 🙂 Dwa razy nie chciało mi się lepić kotletów, wrzuciłam w keksówkę i wyszedł pasztet, albo pieczeń – jeśli plastry na maśle klarowanym podsmażyłam do obiadu. Nauczyłam się robić smaczne te bezmięsne potrawy i mam z tego radość. Dziś na przykład usmażyłam kotlety z ziemniaków i marchewki gotowanej, które zostały z niedzielnego obiadu. Usmażyłam cebulkę, drugą pokroiłam i surową wrzuciłam, dałam jajka, mąki ziemniaczanej trochę i pszennej odrobinę, bułki tartej  tyle, żeby się dały ulepić i na obiad były idealne razem z pieczenią ryżową i kolorową surówką. Surówki już mi wszystkie wychodzą smaczne (uwaga- chwalę się 😁 ), MS nawet twierdzi, że są wspaniałe, co też mi radość sprawia 🙂

Pogoda piękna pozwala wreszcie iść do lasku z psiepsiołami, tam sobie luzem mogą pochodzić i nawąchać się do woli najróżniejszych zapachów, spotkać psich znajomych. Skitek się na starość towarzyski zrobił, przestał się bać i sam idzie w kierunku napotkanych piesków. Dla odmiany Szilka woli stać koło nas i wybiera kogo zaszczyci swoim zainteresowaniem, a kogo zignoruje.

… piękne słońce i moje pieski kochane …

… Szilka, Skitek i pełnia księżyca …

… śpiący Franuś …

Ponieważ wiosna dotarła, zmieniłam wianek w oknie kuchennym z zimowego na wiosenny i mam nową dekorację (zrobiony wianeczek własnoręcznie przez Magdę ).

… cudny, prawda? 🌺🌹🌷 …

Co więcej mogę powiedzieć skoro nic mądrego mi na myśl nie przychodzi? Przetrwajmy ten trudny czas. Uważajcie na siebie, wprawdzie covida nie ma w mediach, ale nie zniknął. Nie jest już tak jadowity jak na początku, lecz nie można znowu po raz kolejny  powtarzać, że „jego już nie ma”. Jest i doszły inne zarazy, oby do nas nie dotarły…

Trzymajcie się zdrowo i bezpiecznie!

💙💛

Zaszufladkowano do kategorii Kuchennie i smacznie, Myślę sobie | 26 komentarzy