„Opowieść Marianny” 4

Na korytarzu powitała mnie Bożenka stojąca między dwoma mieszkaniami, czyli swoim i moim.

– Co ty sobie w ogóle wyobrażasz? Zabrałaś mi sukę i wcięło cię. Co to za porządki? Ja o mało nie umarłam pilnując moich i twoich dzieci, a ty się gdzieś szwendasz po nocy! Twoje cholery wysmarowały się pastą do zębów od stóp do głów a moje poszły za ich przykładem. Sama ich sobie myj, ja mam dosyć swoich.

– Coś ty ze mnie zrobiła? – skorzystałam, że przerwała tyradę dla zaczerpnięcia tchu.

– Co ja z ciebie zrobiłam? – zdziwiła się.

– Koszmarną jędzę zrobiłaś!

– Naprawdę? – zdziwiła się jeszcze bardziej. – Kiedy?

– Wtedy, kiedy napadł na ciebie obcy szczeniak.

– Aha, wtedy – przejechała ręka po krótkich, ciemnych włosach, mrużąc niesamowicie jasnoniebieskie oczy. – Ale, czyż musiałam robić? Przecież jesteś. Jak mogłaś zostawić mnie przez pół nocy z taką hałastrą? Przecież moje huncwoty we wszystkim naśladują twoje. Jasiek, jeszcze rozumiem, jest w końcu młodszy o całe dwa lata, ale Baśka? Też zgłupiała, chociaż prawie taka stara jak te twoje diabły. I jeszcze na tak długo zabrałaś mi Hondę! Wiesz, że się boję bez niej być w domu kiedy Łukasza nie ma. I dobrze wiesz, że znów musiał wyjechać.

– Twoja Honda, być może, uratowała mi dzisiaj życie albo co innego – stwierdziłam.

– Jak to? – Bożenka od razu spoważniała.

Opowiedziałam wszystko do momentu pojawienia się Gałgana, całą zasługę przypisując dzielnej suczce.

– Coś podobnego – pokręciła głową moja sąsiadka, pogłaskała Hondę a na mnie groźnie spojrzała. – Jesteś nie tylko koszmarna ale i beznadziejnie głupia jędza. Czy wiesz, co by się mogło stać…

Przerwała, zmarszczyła czoło myśląc nad czymś intensywnie, badawczo mi się przyglądała przez dłuższą chwilę.

– Skąd wiesz, że taka jesteś? – spytała.

– Słucham? – nie zrozumiałam pytania.

– Chyba mówię wyraźnie! Kto ci powiedział, że jesteś koszmarna jędza?

Nic nie zdołało umknąć przenikliwości Bożenki. Zająknęłam się, coś wybełkotałam, ale nie ustąpiła i dokładnie zeznałam co i jak. Na szczęście nie musiałam się wdawać w dyskusję nad zbiegiem okoliczności, ponieważ z pokoju chłopców dobiegły straszne krzyki i szczekanie Alfy. Momentalnie się tam znalazłam. Okazało się, że Piotruś przyniósł Kuleczce mleko na spodeczku i postawił obok swojego tapczanu. Koteczka wszystko wylała i na podłodze utworzyła się biała kałuża.

– Kuleczka myśli, że jest w kosmosie i zrobiła Drogę Mleczną – tłumaczył Piotruś kociaka w obawie przed burą.

Wygoniłam dzieci do łazienki. Wytarłam mleko, poprawiłam skotłowaną pościel. W głowie miałam kompletny mętlik wynikający z nadmiaru wrażeń. Mimo niebezpiecznej przygody nie były to wrażenia niemiłe. Czułam się jakoś tak dziwnie, jak – nie pamiętam kiedy – ale bardzo, chyba nawet bardzo dawno temu. Chciało mi się skakać, śpiewać i śmiać się. Oczywiście bez żadnego istotnego powodu, tak sobie.

Uporałam się wreszcie ze wszystkim, to znaczy wyszorowałam do czysta moje słodkie pociechy, sprzątnęłam kuchnię i dałam zwierzakom kolację. Jacuś z Piotrusiem usnęli, wycałowani i wytarmoszeni jak co wieczór. Kuleczka i Alfunia z pełnymi brzuszkami oddały się błogiemu lenistwu a ja mogłam się zająć sobą.

Poczytałam chwilę w wannie, ale oczy mi się kleiły i szybciutko wskoczyłam do łóżka. Kuleczka natychmiast ulokowała się na poduszce, Alfa zajęła swój ulubiony fotel. We śnie przeżywałam napad wilkołaków, nietoperzy z twarzami pijaków, ratowali mnie Indianie na pstrokatych mustangach, przyplątał się nawet jakiś bizon, na dodatek stojący na tylnych nogach i miauczący. Okropieństwo. W tym skomplikowanym treściowo śnie nagle pojawiał się niemożliwie przystojny mężczyzna o szarych oczach…

Rano obudziłam się zmęczona, niewyspana i zła. Popędziłam do redakcji po swoją porcję materiałów zanosząc jednocześnie gotowe już „dzieła”. Dowiedziałam się przy okazji, że grupka przyjaciół postanowiła założyć własne pismo i proponują mi pracę. Aha, usłyszałam też, że nowy szef – rewelacyjny podobno, bo normalny jak żaden dotąd – za jakiś czas wyjedzie na miesiąc do Francji.

Drugą wiadomość puściłam mimo uszu, bo co mnie to mogło obchodzić? Nad pierwszą zastanowiłam się, lecz ponieważ wszystko było jeszcze patykiem na wodzie pisane, machnęłam ręką. Przywiązuję się do miejsc i ludzi, nie znoszę jakichkolwiek zmian, więc zdecydowanie wolałabym, żeby wszystko zostało po staremu.

W domu zajęłam się pracą, dziećmi, a właściwie to one zajęły się mną zmuszając do głośnego czytania książki, którą dostały od babci, czyli mojej byłej teściowej. Dopiero późnym popołudniem wyskoczyłam do sklepu kupić kocie żarełko dla Kuleczki.

Przed sklepem Gałgan, przywiązany do drewnianego płotka, robił hałas na pół osiedla. Patrzył tęsknym wzrokiem w stronę sklepowych drzwi i płakał, to znaczy szczekał, a każde szczeknięcie przechodziło w żałosną skargę. Na widok Alfy i mnie ucieszył się, jakby nas znał od stu lat. Wytarmosiłam go, wygłaskałam i przywiązałam Alfunię koło niego.

– Pilnuj Alfy, Gałganku, żeby jej nikt nie porwał, dobrze? – powiedziałam.

Weszłam do sklepu, włożyłam do koszyka jedzenie dla kotki, przy okazji rzuciło mi się w oczy parę drobiazgów, których wcale nie miałam teraz kupować: olej kukurydziany, mrożone pyzy, pierogi z kapustą, zielona gąbka do łazienki i ręczniki tego samego koloru. Przy oszklonej szafce z mrożonkami stał mój „obcy chłop” i zastanawiał się czy ma skusić się na mrożoną pizzę czy nie.

– Radzę ci wziąć. Jest naprawdę pyszna i nic nie trzeba z nią robić, wkładasz do piecyka i z głowy – poradziłam.

– O, Marianna – wyraźnie się ucieszył. – Radzisz mi ją kupić?

– Radzę.

– I jesteś pewna, że się tym nie otruję?

– Ja kupuję dość często i jeszcze żyję – posłałam mu uśmiech.

– Mówisz, że tylko do pieca i już?

– Należy także włączyć piekarnik, nie wiem czy na to wpadłeś – zauważyłam złośliwie.

– Skoro tak mówisz, wezmę – zlekceważył uwagę. – Samotny mężczyzna musi szukać potraw smacznych, a jednocześnie nie wymagających skomplikowanych czynności przygotowawczych. Biorę na twoją odpowiedzialność. Jeśli Gałgan zawyje:”co ty mi znowu Herbercie dałeś” – to odeślę go do ciebie, zgoda?

– Zgoda – uśmiechnęłam się promiennie. – Tylko przypadkiem psu nie dawaj jedzenia z przyprawami – zauważyłam przytomnie.

Pomyślałam, że chyba mam dzisiaj wyjątkowo pomyślny dzień. Dwie arcyważne informacje w jednej wypowiedzi: samotny i do tego Herbert. No tak, przecież od pierwszej chwili wiedziałam, że nie może mieć na imię Franciszek albo Antoni, a już Józef to w ogóle niedopuszczalne.

Wracaliśmy razem. Przy okazji dowiedziałam się, w którym bloku mieszka. Rozmawiało nam się cudownie jakbyśmy znali się od lat i od dawna mieli uzgodnione poglądy na różne sprawy, sposób widzenia rzeczywistości, podejście do życia, gust, upodobania.

1.04.2017

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Opowieść Marianny, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *