„Babie lato i kropla deszczu” – 45

Inga usiadła w fotelu koło kominka. Nie posiadała się z radości, że wreszcie mąż  zmobilizował się na tyle, żeby powiesić na ścianie półkę. Tylko jedną wprawdzie, lecz Inga sama zrezygnowała z pozostałych, aby choć jedna zawisła nad wersalką. Oprócz tego na ścianie znalazły się dwa obrazy. Jeden namalowany przez wujka Stefana przedstawiający krakowiaka nocą przed chatą krytą strzechą. Na drugim był widoczny fragment zielonej gęstwiny drzew prześwietlanej miejscami promieniami słońca padającymi na zieloną trawę. W oddali jaśniał skrawek nieba za drzewami. Widok był dla Ingi cudownie kojący, wpatrywała się weń i przenosiła myślami do miejsca wyglądającego podobnie.

Owych dwóch obrazów nie udało się powiesić wcześniej. Przed zimowymi  świętami Feliks był nie do wytrzymania. Inga nie miała mu tego za złe, rozumiała przecież przyczynę, było jej jednak bardzo przykro. Teraz – choć powinna być przed nią chwila spokoju – w dalszym ciągu przeżywała strach związany z przyszłością. Bardzo starała się odsuwać od siebie wszelkie obawy, strachy, negatywne myśli. Wiedziała przecież, że to nic nie pomoże, osłabi jedynie siły. które są jej potrzebne za dwoje, za siebie i za męża.

Patrzyła na „zagospodarowaną” ścianę i czuła wewnętrzną radość. Nareszcie wygląda jak w domu, a nie jak w poczekalni dworcowej. Musiała na to czekać od Bożego Narodzenia do  samej wiosny. Doczekała się wreszcie. Nawet teściową udało się „wyprowadzić” na spacer pierwszy raz w tym roku. Przez całe miesiące starsza pani nie ruszała się z domu.

– Nie chce mi się – taka była jedyna odpowiedź na wszystkie propozycje.

Wprawdzie bardzo się zmęczyła, jednak kawałek drogi przeszła. Każdy by się zmęczył po kilkumiesięcznym bezruchu. Mięśnie, stawy, ścięgna – wszystko zesztywniałe przez brak ćwiczeń. Inga jednak cieszyła się, pełna była ciepłych uczuć względem staruszki. Tym bardziej, że pod wpływem nowych leków zaczęła więcej jeść i na razie ustały ataki agresji. Siedziała z kubkiem kawy w ręku, zadowolona chwilowo z życia, patrzyła jak teściowa kroi obierki ziemniaczane i marchewkowe, żeby wysypać pod iglaki. No… nie może być idealnie… to niemożliwe przecież. Nie pod iglaki wsypała lecz na grządkę przy uliczce… Trudno, przysypie się ziemią potem… Ale…

– Mamo! Dlaczego dajesz Zorce jedzenie?

– Nie daję!

Kłamstwo jest dla niej jak oddychanie albo nawet łatwiejsze, pomyślała Inga.

– Widziałam! Tyle razy cię prosiłam,  żebyś jej niczego nie dawała. Chcesz, żeby umarła? Już jest chora. Potem będziesz płakać jak sunia będzie wyła z bólu na podłodze!

No i miły nastrój cholera wzięła.

Ale nic to, Baśka, nic to. Pojechali na cmentarz, z psami oczywiście. Zorka, która przedtem lubiła jeździć samochodem, teraz już nie pałała chęcią do jazdy.

– Pewnie dlatego, że tusza jej przeszkadza. Zdecydowanie trzeba ją odchudzić. Może być, że z powodu nadwagi bolą ją stawy i stąd problem z wchodzeniem po schodach – powiedziała Inga do męża, który brał sunię na ręce, żeby ulokować ją w aucie.

Siedząc obok męża w samochodzie Inga uświadomiła sobie, że od dłuższego czasu czuła się uwiązana. Nie mogła wyjść kiedy potrzebowała albo chciała, a Feliksa akurat  nie było w domu. Bała się teściową zostawić samą nie wiedząc co starsza pani może za chwilę zrobić gdy  tylko zorientuje się, że nikogo nie ma w domu oprócz niej. Na przykład szybko wtedy biegła do kuchni i przekładała rzeczy, zmywała, choć mówiło jej się tysiąc razy, że do tego jest zmywarka, która na dodatek nie marnuje wody więc nie zwiększa się rachunek za wodę. Często zostawiała odkręcony kran i woda sobie płynęła i płynęła… Poza tym i tak trzeba było po niej – czyli po teściowej – poprawiać. Doszło do tego, że kiedy  z mężem szli z psami na dłuższy spacer – co przecież było niezbędne dla zdrowia fizycznego i psychicznego – i usłyszeli sygnał jadącego wozu pożarniczego, obojgu przychodziła do głowy jedna myśl: czy to nie matka podpaliła mieszkanie. Patrzyli w którą stronę jedzie wóz, jeśli w kierunku domu – przyspieszali kroku.

Siedziała tak sobie Inga w fotelu, patrzyła na wreszcie żyjącą ścianę i myślała. Majówka zbliżała się szybkimi krokami jakby założyła siedmiomilowe buty. Teściowa jeszcze nie jadła śniadania, przecież jak zwykle „nie spała całą noc i jeszcze sobie poleży”. Dobrze, niech leży. Tylko jak przyjdzie do kuchni, a Ingi nie będzie w pobliżu, znowu nakarmi psy nie wiadomo czym, na przykład wafelkami w czekoladzie. Dlatego Inga bezustannie musiała mieć oko na staruszkę. Albo postawi czajnik bez gwizdka i nie usłyszy, że woda się gotuje, nawet nie poczuje smrodu spalenizny, bo z niczym jej się nie skojarzy. Już kilka spaliła. Albo otworzy drzwi wejściowe i nie zamknie, albo ciężkie balkonowe okno spróbuje uchylić, nie dociśnie klamki i znowu się urwą, albo znów pozrywa żaluzje usiłując listewki podnieść do góry, albo nie domknie lodówki, albo nie zakręci wody… Tych „albo” była nieskończona ilość, co doprowadzało Ingę do chronicznego stanu nieustającej czujności i podejrzliwości.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 4 komentarze

Radość o poranku 😃 14 listopada 2024 🐶

Nie macie pojęcia jaka radość mnie spotkała z samego rana. Mówiłam nieraz o Fundacji Duch Leona, o psiakach skrzywdzonych przez ludzi, o tzw. nieobsługiwalnych i skazanych na śmierć. O psiakach, które cudem zostały uratowane i miały szczęście trafić do psiego raju na ziemi czyli do Duchowej fundacji. Niewiele mogę, lecz myślałam, szukałam sposobu w jaki mogłabym wesprzeć Ducha poza rozsyłaniem filmików, klikaniem serduszek w komentarzach pod filmikami dla zwiększenia zasięgu i oglądalności na YT.

Otóż okazuje się, że można też wspomóc przekazując różne różności na bazarek Duchowy. Środki pozyskane ze sprzedaży służą psiakom na jedzenie, leczenie i zaspokojenie innych życiowych potrzeb. Jak już mówiłam zrobiłam przegląd ciuchów, których nie noszę i nosić nie będę, a które są w dobrym stanie i można im dać nowe życie. W końcu sama kupuję w ciuchlandach/szmateksach (czy jak jeszcze te sklepy nazwać można). Uwielbiam „grzebać w szmatach”, więc mam nadzieję, że coś z tych moich rzeczy psiakom się przyda. To znaczy pośrednio oczywiście😀 I właśnie dziś rano dostałam takie zdjęcie (poniżej), na którym prezentuje się w całej krasie sweter własnoręcznie zrobiony w czasach, kiedy jeszcze robiłam na drutach.

Jeśli chodzi o działalność Duchowej Fundacji to sobie pomyślałam, że po prostu skopiuję informacje ze strony Ducha, będą najwłaściwsze.

O Fundacji

„Fundacja „Duch Leona” od 2013 roku stara się realizować pewną śmiałą utopię: zapewniać dom będącym w potrzebie psom ras dużych i olbrzymich, uznanym za agresywne lub trudne – „nieobsługiwalne” w schroniskach, ale też starszym i chorym. Często jest to działanie na zasadzie hospicjum, gdy nic więcej nie da się zrobić. Najczęściej jednak dążymy do tego, by psom zagrożonym wykluczeniem umożliwić powrót do życia w społeczeństwie. By odzyskały zdrowie, ale też wiarę w człowieka i kompetencje społeczne, by umiały zachować się kulturalnie w stosunku do innych zwierząt i spotykanych ludzi. Aktualnie mamy pod opieką kilkadziesiąt psów, w większości owczarków środkowoazjatyckich. Dużą wagę przykładamy do edukacji, żeby dziesiątki tysięcy psów nie wypełniały schronisk, nie były wyrzucane, skazywane na śmierć, ale też nie cierpiały w tzw. domowym zaciszu z powodu niewiedzy opiekunów. Wierzymy, że wiedza w połączeniu z empatią pozwoli ludziom zrozumieć zachowania psów i ich potrzeby, a to poprawi znacznie jakość naszego wspólnego życia.”

Jeszcze tu warto zajrzeć – https://www.ratujemyzwierzaki.pl/fundacjaduchleona

Dziś jest Dzień Seniora 🙂 więc dwunożnym Seniorom składam najlepsze życzenia 💐 W Duchu jest najwięcej czworonożnych seniorów, więc może z tej okazji temat wskoczył, tak sam z siebie, wywołany zdjęciem od Ducha?

Dla Sylwii mój najwyższy szacunek, podziw, sympatia i najlepsze życzenia 💗


Utwór jest tak piękny, że słucham wiele razy i zawsze się wzruszam 💗

Dziękuję za odwiedziny 🙂 W imieniu psiaków proszę o wysyłanie dobrych myśli (i nie tylko) w stronę  Mazur, aby dotarły wprost do Ducha 💗 Pięknych listopadowych dni życzę każdemu, kto tutaj zajrzy/zaglądnie 😃💗🍀

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie | 14 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 44

Inga z Kasią spotkały się idąc do sklepu. Inga z wózkiem za zakupy, Kasia tylko z torbą.

– Zapomniałam, że jajek mam za mało. Jeszcze jabłka muszę kupić. Klarcia się zapowiedziała więc obowiązkowo musi być szarlotka – oznajmiła Kasia.

– U mnie sernik na razie trzyma palmę pierwszeństwa. Odkąd Feliks ubija pianę wychodzi doskonały.

– Przecież wiem, próbowałam i muszę przyznać, że jest naprawdę rewelacyjny. A jak tam teściowa? Widziałam ją w ogródku.

– Trudno chwilami się z nią porozumieć, choć i tak jest o  niebo lepiej niż przed rozpoczęciem leczenia. Dzięki tobie, Kasiu.

– E tam, prędzej czy później jakiś lekarz by cię pokierował.

– Ona do żadnego nie poszłaby sama. Nie wiem co by było do tej pory. Teraz zdarzają się dni, w których wszystko dzieje się prawie normalnie, ale przychodzi znów taki dzień jak wczoraj i słów brak. O siłach nie wspomnę. Przez pół dnia usiłowała przemycić do siebie wiadro z ogródka, takie do trawy, ziemi, chwastów, no wiesz, takie stojące w drewutni, stare już i z dziurą w dnie. Wychodziliśmy za nią ileś razy aby ją powstrzymać tłumacząc do czego owo wiadro służy. A ona we łzach, roztrzęsiona jakby ktoś umarł. Wreszcie okazało się, że zniknął z jej łazienki zielony kubełek na śmieci.

– Na pewno sama gdzieś schowała albo wyrzuciła – dopowiedziała Kasia.

– Przeszukałam każde możliwe miejsce, które mi przyszło do głowy, łącznie z dużym pojemnikiem na śmieci przed domem. Już kilka razy wyciągałam stamtąd różne przedmioty wyrzucane przez nią, miedzy innymi świecznik i przykrycie od zaginionego właśnie zielonego kubełka. Całe popołudnie minęło nam „w stanie czuwania”, bo  przemykała się po cichutku na dwór niczym duch, którego nie widać i nie słychać. Dałam jej do łazienki zastępczo duży pojemnik po kapuście, takie wiadereczko tłumacząc, że kupi się nowy, że nie ma się czym przejmować i tak dalej.

– Ale ona jak w transie niczego nie rozumiała, nie słuchała, nie potrafiła się skoncentrować na tym co mówisz – dodała Kasia .

– Tak właśnie było, dokładnie tak jak mówisz.   Wychodziła co chwilę do ogródka, zaglądała pod iglaki, patrzyła, chodziła, chodziła i patrzyła. Myślałam, że normalnie jajko zniosę, już się wszystko we mnie trzęsło.  A ona cap za drugie ogródkowe wiaderko i do pokoju. Tłumaczę, że to nie jej, że inny kolor, że też ma dziurę na spodzie. Nie chciała dać za wygraną. Wreszcie  Felek poszedł do kuchni wyrzucić woreczek ze zużytymi chusteczkami higienicznymi i zbaraniał. Zobaczył, że w kuchennej szafce stoi jej zielony kubełek z workiem ze śmieciami przełożonymi z normalnego naszego żółtego kuchennego kubła, a on sam, ten żółty, został wciśnięty w szafkę, głęboko z tyłu. Cud, że nie zerwała przy tym rurek od wody.

– Całe szczęście, dopiero narobiłaby kłopotu – przyznała Kasia.

– Do tego obok leżała miotełka do zamiatania podwórka. Wyobrażasz sobie? Oczywiście to nie ona, ona nic o tym nie wie, nie wie kto, na pewno ja i teraz ją wrabiam. No dobra, w porządku, jest ok. Ledwo to się wreszcie wyjaśniło usłyszałam płacz, że zginęły okulary. Leżały tuż przy niej, ale ona wpadła w histerię.

–  Zmiany pogody, skoki ciśnienia powodują czasem takie perturbacje. Przypomina mi się problem z cukrzycą podczas pełni, o czym niedawno czytałam. Czy nam się podoba czy nie, jesteśmy częścią natury i tego powiązania nic nie zmieni, choćbyśmy mieli o sobie nie wiadomo jakie mniemanie – pokiwała głową Kasia

– Dużo już wiem i rozumiem, nie mogę się tylko pogodzić, że my musieliśmy własne życie zawiesić na kołku. Wszystko jest podporządkowane jej. Nie przejmowałabym się tym tak bardzo gdyby nie inny problem, wiesz jaki, z kredytem. Wciąż siedzę jak na rozżarzonych węglach, nasz komornik nic do tej pory  nie załatwił w kwestii odzyskania pieniędzy od Budowlańczyka,  a czas płynie. I co będzie dalej? Na co dzień staram się o tym nie myśleć, wykonywać co do mnie należy. Zajęć mi nie brakuje, z przyjemnością wróciłabym do robótek, wzięłabym druty, poprzerabiałabym stare bluzki na nowe dla siebie i teściowej też lecz nic z tego. Od razu pojawia się myśl – po co? Mniej rzeczy – łatwiej będzie się wyprowadzać pod most…

– Inga! Przestań! Wiesz co to jest samospełniająca się przepowiednia? Już lepiej sobie wyobrażaj, że winni twojej krzywdy poniosą karę. Ale najlepiej, że już wszystko się ułożyło a komornik wreszcie odzyskał pieniądze. I wasze i nasze też.

– I Sabiny – dodała Inga wycierając ukradkiem łzy, żeby nikt nie zauważył w sklepie, że ma mokre oczy.

Zrobiły zakupy. Inga zajrzała do wózka.

– Czekaj, muszę sprawdzić czy wzięłam wszystko co mam na kartce, nie będę ganiać po raz drugi do sklepu. O, cukierków nie mam. Poczekaj chwilę.

– Po co ci cukierki? – spytała Kasia gdy przyjaciółka wróciła z torebką kolorowych kulek.

– Mnie po nic, nie jadam. To dla teściowej, wciąż szuka cukierków. Mówię, żeby ciasta wzięła albo wafelka, ale ona tylko cukierki. Trudno, niech ma póki może…

.  – I temat wraca. Jak nas coś gryzie  nie potrafimy się od tego odciąć nawet po to, żeby odsapnąć – zamyśliła się Kasia.

– Bo to jest bardzo trudne. Chwilami nie wiem skąd brać siły, a nie potrafię, jak mówisz, odciąć się i przestać myśleć. Czasem nie wiem już co robić, jak się zachować. W ciągu kilku minut potrafi jej się zmienić humor, nastrój i stosunek głównie do mnie.

– Słuchając cię mam wrażenie, że się cofam w przeszłość.

– Teraz już wiem, że nikt nie zrozumie, jeśli nie przeżył podobnych sytuacji – Inga westchnęła ciężko.

– Nigdy w życiu – przytaknęła Kasia.

– Dziś na przykład zeszła na dół gdy Feliks pojechał po wyniki badań. Wracając miał się w innym miejscu zapisać na wizytę.  Zaniósł matce rano lekarstwa, była jeszcze w łóżku. Usłyszał, że sobie poleży bo nie spała całą noc.

– To już chyba codziennie na dzień dobry słyszy?

– Tak. Ja już na to nie zwracam uwagi, ale Felek się denerwuje. Powiedział jej, że po co o ósmej wieczorem idzie spać skoro po dwóch godzinach zapala światło i nie śpi. Co ja mu się natłumaczę, żeby dał spokój. Bez skutku…

– Nie dziw się, to jego matka, nie twoja.

– Wiem, rozumiem, ale jest mi go żal. Gryzie się bezustannie…

– To samo miałam z Mikołajem – wtrąciła Kasia.

– Tak, tylko Feliks jest po zawale i bardzo się o niego martwię. Stres jest dla niego śmiertelnym zagrożeniem. A jak się stresu pozbyć? Przecież sama wiesz, teściowa to raz, kredyt dwa, a podłość najgorsza w postaci kradzieży emerytury i to w majestacie pieprzonego prawa ustalonego przez pieprzonych rządzicieli to trzy. Niech ich szlag trafi co do jednej sztuki! Przepraszam cię, ale nie jestem w stanie się pohamować. I to ostatnie jest najgorsze, Felek nie może przeboleć takiego potraktowania po całym przepracowanym uczciwie życiu. Tym bardziej gdy spojrzy w telewizor na te gadające mordy… Niech ich zaraza wydusi!

– Ciii, uspokój się, żadna zaraza ich nie ruszy, swój swojego rozpozna i nie skrzywdzi. Może się jeszcze coś odmieni – westchnęła Kasia.

Inga też westchnęła, jej mina dowodziła, że nie wierzy już w żadne dobre zmiany.

– Słuchaj dalej – kontynuowała. – Feliks wrócił, położył na stole recepty, rozmawialiśmy o wynikach, o wizycie, o lekarzach i w ogóle o służbie zdrowia specjalnie długo, żeby było dużo na temat, żeby dać jej możliwość skoncentrowania się i zrozumienia czegokolwiek. I nic. Żadnej reakcji.

– Może nie słyszy?

– Słyszy. Felek wcześniej normalnym głosem spytał co jadła na śniadanie i odpowiedziała, czyli słyszała. A to o czym mówię było podczas obiadu. Nie odzywając się szybko zjadła i uciekła na górę. Normalnie zbiera swój talerz i sztućce ze stołu choć my mówimy, żeby zostawiła. Tym razem nic, wstała i uciekła. Rozumiesz coś z tego?

– Być może nie rozumie o czym mówicie. Może nie daje rady skupić uwagi na tyle długo, żeby pojąć sens kilku zdań ? Nie chcąc się przyznać woli uciec, żebyście tego nie spostrzegli.

– Może tak być. I dlatego, na przykład, reaguje agresją gdy Feliks ją przyłapie na kłamstwie, a kłamie jak z nut bezustannie. Wtedy się wścieka i potrafi z rękami do niego skoczyć. Wyglądałoby to śmiesznie, jak mucha atakująca słonia, gdyby nie było takie smutne. – westchnęła znowu Inga.

– Kiedy ma następną wizytę w poradni?

– Musiałabym spojrzeć w kalendarz, żeby ci dokładnie powiedzieć, ale jakoś niedługo, coś około dwóch tygodni będzie.

– Niech Feliks wypisze sobie na kartce wszystko co chce powiedzieć i pytania też niech zanotuje jakie ma do lekarki

– Już mu to mówiłam – skinęła Inga głową. – Najpierw się żachnął, jednak potem przyznał mi rację. Przecież w nerwach się połowy nie pamięta z tego co się chciało powiedzieć.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 8 komentarzy

Zapiski domowe 6.11.2024 🍁

Mamy za sobą „świeczkowe święta” – to określenie mi się spodobało, nie ma w sobie fałszu, udawania, że trzeba się światu pokazać. Pokazać w ilości wiązanek, zniczy, nowych ciuchów, futra wyjętego z szafy akurat na tę okazję, na dodatek pachnącego naftaliną… No dobra, teraz już tak nie jest, ale dawniej było… Tegoroczna aura nic wspólnego nie miała z „zadumą, szarą osmętnicą”. Było kolorowo, słonecznie i ciepło. Liście ubarwione tak pięknie, że nie potrafię nazwać kolorów, szeleściły i podskakiwały na wietrze nie mając w sobie żadnego smutku jak wówczas,  gdy stają się mokre, oślizłe i niemiłe pod wpływem deszczu, gdy nawet wiatr ich nie rusza, bo stają się tak ciężkie, nasączone wilgocią.

… w Wilanowie kaplica w słońcu pięknie wyglądała …

W Halloween dzieciaki przychodziły grupkami, najfajniejsze były maluszki, słodkie, zawstydzone, czasem chowające się za mamy, ale chętnie wyciągające łapki, koszyczki czy inne pojemniczki po łakocie. Starsze wykazywały się ogromną inwencją w kwestii strojów. Najśmieszniejszy był olbrzymi dinozaur (nadmuchany), za którym ciągnął się długi ogon. W parze z nim snuł się duch (też nadmuchany) trzymający w objęciach swego „nosiciela” 😃 Dzieciaki dzwonią tylko do tych domów, które są oznaczone, że chętnie przyjmą małych przebierańców, ugoszczą i podziwią kostium. Doczekałam się też pochwały mojej dekoracji, którą stanowiła zawieszona na bramce maska kupiona w Kik-u za niecałe 5 zł.

Rozumiem, że z różnych powodów nie wszyscy chcą brać udział w takiej zabawie. Za to zupełnie nie rozumiem co to za łotry, bydlaki, kanalie (i najgorsze określenia jakie tylko są) – wtykały gwoździe, szpilki, nawet żyletek kawałki  w słodycze, o czym informowały media. Co za naród! W głowie się nie mieści, że można coś takiego robić! Cóż, po zastanowieniu – czego się spodziewać po takich (i im podobnych) co potrafią zaszczuwać rodziny ludzi myślących inaczej niż oni sami doprowadzając dziecko do samobójstwa, albo z premedytacją naciągać zrozpaczone  rodziny śmiertelnie chorych dzieci na wydawanie ostatnich pieniędzy za nadzieję uleczenia, oni to robią  ze świadomością, że nie pomoże tym chorym nic, że oszukują i bezczelnie kłamią. Jak mogą spojrzeć w lustro – nie wiem.  A jak  nie parzą ich te pieniądze zdobyte przez śmierć dzieci? To przekracza moją zdolność pojmowania.

Babcia D. skończyła 92 lata. Byłby piękny wiek gdyby…no, gdyby… Gdyby nie codzienny koszmar związany z kompletnie odjechanym człowiekiem, przy którym należy mieć oczy na słupkach obracające się wokół głowy…

… Szila łypie okiem i myśli czy warto się podnieść, czy jeszcze poczekać aż się Baba ubierze i będzie gotowa do wyjścia 😃 …

Nic to, Baśka, nic to… Życie jest piękne 🙂😺🐶 umilają je futrzaczki kochane. Szilunia patrzy kochającymi ślepkami, Franek całkiem się do nas przeniósł, przesypia nawet spokojnie całe noce. Odbyliśmy z MS swoje wizyty u pulmonologa, pan doktor stwierdził, że się nie pogorszyło, więc jest szczęście 😍 A co to jest szczęście? Myślę sobie, że zależy od okoliczności. Od dnia i godziny. Od ilości przeżytych wiosen. Od fazy księżyca też 😊 W szkolnych czasach np. dla mnie szczęściem było „trzy na szynach” (czyli trójka z dwoma minusami, czego młode pokolenie nie zna) na klasówce z matematyki 😃 Potem – np. oczekiwanie na randkę z ukochanym 💗 Teraz – największe szczęście odczuwałam gdy MS wrócił cały i zdrowy z Radomia, gdzie na cmentarzu odwiedzał swoją rodzinę 💗 Szczęście odczuwam rankiem, gdy wracam z Szilką ze spaceru i mam chwilę spokoju dla siebie 🍀 Oddech łapię i odczuwam szczęście, gdy w ciągu dnia babcia D. pójdzie do siebie i przestanie za mną wodzić oczami, w których ani cienia sympatii… Wiem, wiem, choroba… ale oddycham z ulgą gdy przestanie.  Przeogromne szczęście odczuwam gdy Calineczka nocuje u nas, uśnie i mogę patrzeć na śpiącą…no, już nie taką kruszynkę 💗🌞 na takie słoneczko najukochańsze na świecie 💗 Już się cieszę, bo Duży pytał, czy ją przyjmiemy za tydzień na weekend 😃💗 Pójdziemy do Biedronki, znowu mi się uzbierały naklejki na maskotki, więc sobie wybierze jakie zechce. I oczywiście znowu Duży będzie utyskiwał, że za dużo tego „badziewia” 😂 Ale Calineczka będzie miała chwilę radości więc  niech sobie Duży gdera do woli 😃

… na kominku palę świeczki wszystkim, którzy są Po Drugiej Stronie Tęczy czyli za Tęczowym Mostem 💗💗💗 …

Jest środa, godz. 7.47. Zamykam Lapka. Pójdę po szybkie zakupy, może wypróbuję nowy przepis na ciasto, spodobał mi się jeden. Jak wyjdzie to pokażę. Dziękuję za odwiedziny, za pozostawione słowa, życzę tylko tego, co dobre 🍀💗

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie | 11 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 43

Zgodnie z poleceniem Marysi Bogna z Jagną stawiły się w „Filiżance” wielce zaciekawione zagadkowymi słowami przyjaciółki.

– Słuchajcie dziewczyny – zaczęła Marysia z tajemniczą miną, – zdarzyło się coś niesamowitego. Normalnie w głowie się nie mieści.

– Komu? – od razu spytała Jagna.

– W czyjej? – Bogna okazała się równie dokładna.

– W mojej się nie chciało zmieścić. Przynajmniej na początku – Marysia usiadła przy stoliku obok przyjaciółek.

– Może masz za mało miejsca tam gdzie rozum mieszka – rzuciła Jagna z niewinną minką.

– A może ci usnął? – dorzuciła Bogna.

– Kto usnął? – rzuciła z kolei Marysia co było połączone z rzuceniem zdziwionego spojrzenia na Bognę.

–  Boginka, chyba masz rację z tym uśnięciem – Jagna nie zadała sobie tyle trudu ile wymagało powstrzymanie śmiechu. – Przecież wyraźnie widać, że ona nie rozumie, bo on śpi.

– Który on… Wariatki – skwitowała przyszła dziedziczka połowy „Filiżanki”. – Jak nie chcecie wiedzieć to nie, łaski bez. Napiszę o tym reportaż. Albo nie, napiszę powieść. Tak, to będzie światowy bestseller tłumaczony na wszystkie języki świata…

– Oho, rozmarzyła się – Bogna pogłaskała Marysię po głowie. – Już dobrze, dziecko, pomogę ci tłumaczyć na eskimoski, znam kogoś. Chcesz? A teraz mów,  bo już dłużej nie wytrzymam. Co takiego znalazłaś?

– Teraz lepiej, szczególnie, że ciebie dotyczy bezpośrednio. Jagny dotyczy o tyle, że gdyby się nie zgodziła mnie zastąpić, nie miałabym tyle czasu aby… – zawiesiła głos dla większego efektu.

– Aby co? Wydukasz to wreszcie?

– Żeby odkryć tajemnicę rodu…

– Zamorduję ją zaraz, dzieci nie ma to sierotami nie zostaną…

– Tajemnicę rodu Balickich.

– Balickich? – zdziwiła się Bogna. – Dlaczego miałoby to mnie dotyczyć?

– Prędzej jej, samej Maryśki osobiście, przecież mówiła o jakimś przystojnym wnuku – zauważyła Jagna zwracając się do Bogny.

– Aha, czyli to będzie historia romansowa – ucieszyła się Bogna. – Lubię takie. Pasjami, jakby powiedziała moja prababcia Hermina.

– I tym sposobem, moje drogie, same doszłyście do sedna sprawy – oświadczyła Marysia.

Jagna spojrzała na Bognę, Bogna na Jagnę, obydwie pytająco.

– Ktoś tu mówił o śpiącym rozumku – kpiła przyszła dziedziczka połowy „Filiżanki”.

– Poddaję się – oświadczyła Bogna. – Już nie chce mi się myśleć i zgadywać. Mów o co chodzi.

– Zgadłaś przecież, że chodzi o romansową historię twojej prababci Herminy!

– Maryśka, proszę cię nie pleć, prababcia i romanse!

– Przecież nie była prababcią od urodzenia – prychnęła Jagna.

– No chyba, była  bardzo ładną dziewczyną  – szeroko uśmiechnęła się Marysia.

– A ty skąd możesz wiedzieć?

– A przypadkiem nie przysłałaś mi fotografii?

– Faktycznie –  wykrzyknęła Bogna. – Po co ci była? Mówiłaś, że powiesz.

– Nareszcie widzę cień zainteresowania w twoich oczach – droczyła się z przyjaciółką. – Więc mogę zdradzić co odkryliśmy z Hubertem.

– A jednak będzie romans – szepnęła Jagna do Bogny.

– Ja myślę, że już jest, tylko ona może o tym nie wiedzieć – „odszepnęła” Bogna równie teatralnym szeptem.

– Przymknijcie się i słuchajcie – zaczęła poważnie „ona”. – Na tej fotografii jest mężczyzna…

– Przecież to widać na pierwszy rzut oka – Bogna wyjęła komórkę i odszukała zdjęcie. – Jest.

– I mówisz, że nie wiesz kto to taki.

– Bo nie wiem, nikt nie wie – z żalem stwierdziła.

– Mylisz się. Ja wiem – tryumfalnie obwieściła Marysia.

– Wiesz? No to mów – Jagna wyraziła zainteresowanie, Bogna niczego nie wyraziła, patrzyła jak skamieniała nie wykonując  żadnego ruchu.

– To jest ojciec pana Horacego, Hieronim  Balicki – oświadczyła Marysia.

Przez chwilę panowała cisza. Przyjaciółki próbowały zrozumieć słowa Marysi. Szczególnie przez głowę Bogny przelatywały myśli liczne i najprzeróżniejszej treści. Jak to ojciec pana Horacego? Co on robi koło prababci? Dlaczego patrzy spojrzeniem pełnym miłości? Na kogo? Na Herminę czy na dziecko? Co on ma wspólnego z moim dziadkiem Lidkiem?!!! Jak to było w pamiętniku? Baby mówiły, że Lidek  jest podobny do swojego ojca. Babcia Hala Baberkówna podobieństwa nie widziała żadnego do pana Czesława, bo… bo… bo pradziadek Czesio nie był rodzonym ojcem  dziadka Lidka! Oczy! Mówiły o oczach!

– Matko jedyna, te baby mówiły o oczach! – powiedziała głośno.

– Jakie baby o jakich oczach ? – Jagna wyszła z osłupienia.

– Tamte baby, co to je babcia Hala podsłuchała za drzwiami od stodoły jak sobie poprawiała pończochę  – wyjaśniła pospiesznie Marysia. – To było o oczach pana Czesława.

– Twoja babcia? – zdumiona Jagna szeroko otworzyła oczy.

– Nie, Bogny przecież.

– Ja nic nie rozumiem! Dlaczego oczy pana Czesława? Kim jest pan Czesław?!!!

– Pradziadkiem Bogny!

– I ty znasz jego oczy? – oczy Jagny patrzyły na przyjaciółki zupełnie bezrozumnie. –  Przecież on nie żyje… chyba…

– Nawet na pewno – Marysia przyjrzała się bezrozumnej minie przyjaciółki. – Czekajcie, musze wam coś na rozjaśnienie umysłu przynieść.

Po chwili przyniosła tacę z filiżankami mocnej, pachnącej cudownie kawy z ekspresu.

– Zaraz  oprzytomniejecie. Obydwie – postawiła przed nimi filiżanki, sama usiadła wygodnie biorąc swoją do ręki. – Mniam, przepyszna kawa. Mam rację?

Pozostałe panie najpierw nic nie odpowiedziały, potem spróbowały, westchnęły, znowu podniosły filiżanki do ust jakby kierował nimi ukryty automat. Kiedy dno w filiżankach ukazało się w całej okazałości, odstawiły na spodeczki delikatne porcelanowe cacka, westchnęły i spojrzały na przyglądającą im się Marysię zupełnie przytomnie.

– Marysiu – zaczęła Bogna. – Czy mnie się śniło, czy ty przed chwilą powiedziałaś, że na fotce jest ojciec pana Horacego obok prababci Herminy i malutkiego dziadka Lidka.

– Tak powiedziałam – przytaknęła przyszła  „Filiżankowa” dziedziczka.

– Ale heca – z zachwytem westchnęła Jagna.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 6 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 42

Jagna i Bogna siedziały w ogródku Sabiny. Ewelinka bawiła się z Zadrą, która w stosunku do dziecka była niezwykle uważna i delikatna, zwykle nieco zwariowana i nadpobudliwa, pozwalała Ewelince głaskać się,  tarmosić, wreszcie znieruchomiała kiedy maleńka dziewczynka położyła główkę na gęstym futerku i usnęła. Przyglądała się temu przez siatkę Kasia.

– Mój Kamil identycznie spał pod stołem, przytulał się do Ciapka, kładł mu głowę na futerku i usypiał – powiedziała z rozczuleniem patrząc na ten widok. – Czasem szukałam dziecka, a oni spali smacznie na dywanie. Matko, kiedy to było…

– U rodziców szkrabusia tak się przytula do Zorki – wyjaśniła Bogna.

– Dzieci, które mają w domu zwierzaki wyrastają na lepszych ludzi, zawsze to mówię. Cześć dziewczynki – pomachała Kasia i weszła do domu.

– To prawda, też tak uważam – stwierdziła Jagna. – Mało tego, uważam, że sama stałam się lepsza odkąd Zadra z nami mieszka .

– Coś w tym jest na pewno. Tylko czasem nie można sobie pozwolić na psa, bo jeśli się chodzi na wiele godzin do pracy, to zwyczajnie nie da się.

– O właśnie, praca. Kiedy jechałyśmy do „Filiżanki” na koncert Alana mówiłaś o pracy … – zaczęła Jagna.

– Pamiętam – przytaknęła Bogna.

– Właśnie wtedy wspomniałaś, że nie masz ochoty wracać do poprzedniej pracy i właściwie Ewelinka stała się dla ciebie wybawieniem.

– Tak było. Jesteś pewnie ciekawa szczegółów, co? Przyznaj się, aż cię skręca w środku, żeby się dowiedzieć – zaśmiała się Bogna.

– Pewnie, że jestem ciekawa, lecz jak nie chcesz to nie mów, żebyś potem nie opowiadała, że jestem wścibska baba…

– Zobaczę co powiem… Ostatecznie mogę ci zdradzić to i owo….

– Nic nie mówię, żeby potem nie było na mnie –  zerknęła Jagna spod oka.

– Wiesz co? Powiem ci, a co mi tam – uśmiechnęła się do swoich myśli i do przyjaciółki. – Było tak. Miałam szczęście i zaraz po studiach znalazłam pracę w dużej firmie. Byłam zestresowana, rozumiesz, pierwsza praca, sami starsi ode mnie ludzie. W pokoju miałam sympatycznego pana Stasia, ale już panie pracujące obok takie miłe nie były. Nic to, wytłumaczyłam sobie, że jestem młoda i nie powinnam się odzywać, muszę się dostosować do zwyczajów tutaj panujących i tyle.

– Naprawdę? Ty? Ale… – Jagna się zastanowiła, – w sumie… przecież tak nas wychowywali, że mamy być grzeczne, ciche i bezwonne. No i młoda byłaś, jeszcze nie nauczyłaś się sprzeciwiać starszym, to by przecież świadczyło o braku wychowania i było naganne.

– Nie na dzisiejsze czasy takie wychowanie – skinęła głową Bogna. – Po kilku miesiącach przywykłam, do mnie się chyba też przyzwyczaili i jakoś było. Do czasu, kiedy rozeszła się wieść, że odchodzi stary dyrektor. Wszędzie dawało się wyczuć zaniepokojenie, znów potworzyły się jakieś grupki, obozy jak w polityce, wszyscy się zastanawiali co będzie, że na pewno zwolnią część pracowników i zrobią reorganizację, bo zawsze tak było. Mnie to mało obchodziło, byłam pewna, że wylecę  pierwsza, przecież najkrócej pracowałam. Już myślałam nad dalszymi krokami, myślałam o szukaniu nowej posady.

– I co, zaczęłaś szukać?

– Nie zdążyłam. Świeżo mianowany dyrektor zwołał zebranie i przy okazji przedstawił zmienionych szefów działów.  Kiedy zobaczyłam nowego informatyka natychmiast przestałam myśleć o zmianie pracy…

– Niech zgadnę – zaśmiała się Jagna. – Czy to był Doman?

– Jak na to wpadłaś – puściła oko do przyjaciółki. – Pewnie, że on. Nie tylko mnie wpadł w oko…

– Nie dziwne – wtrąciła Jagna. – Twojemu mężowi niczego nie brakuje…

– A skąd ty to wiesz?

– Bo mam oczy, moja droga, mam oczy i widzę. I co dalej?

– Tak się stało, że ja też mu wpadłam w oko w tym samym momencie. Wprawdzie nie mam pojęcia dlaczego, ale tak się stało. Doman zaczął często przychodzić do mojego pokoju, pretekstem był oczywiście komputer i wkrótce oboje z panem Stasiem mieliśmy najlepiej działający sprzęt w biurze, ciągle coś przy nim majstrował… – z rozczuleniem uśmiechnęła się do wspomnień. –  Niektóre osoby płci żeńskiej bardzo były tym zniesmaczone, zaczęliśmy więc spotykać się poza pracą.

– A czym tak konkretnie go oczarowałaś? – Jagna z łobuzerskim uśmiechem zerknęła na przyjaciółkę.

– A powiem ci, bo to żadna tajemnica. Przecież droga do serca wybranego mężczyzny prowadzi przez żołądek. Nieprawdaż?

– Prawdaż. Więc czym go tak ugościłaś, że postanowił zakotwiczyć na zawsze?

– Nie uwierzysz.

– Jak nie powiesz to nie będę wiedziała czy uwierzę.

– Potrawą, na którą przepis dostałam od Łukasza, syna pani Kasi.

– Skąd go wtedy znałaś? – wykrzyknęła zdumiona Jagna.

– Jak to skąd? Z Ursynowa – spojrzała z politowaniem Bogna. – Przecież niedaleko mieszkamy. Chodziliśmy do tej samej podstawówki przez pierwsze cztery lata.

– Zapomniałam, że należysz do „mafii” – mruknęła Jagna. – Wiesz co? Zazdroszczę ci tego, fajnie jest żyć wśród zaprzyjaźnionych ludzi.

– Żebyś wiedziała. Ubaw miałam, że hej, kiedy się okazało, że mama i pani Kasia zostały sąsiadkami. Wcale się nie kojarzyły i dopiero ja oświeciłam je, że powinny się pamiętać z zebrań szkolnych w podstawówce. Na co pani Kasia powiedziała, że to było bardzo dawno i  nieprawda, a ona tak nienawidzi czasów, kiedy chłopcy chodzili do szkoły i wszystkiego związanego ze szkołą, że wyrzuciła to z pamięci i nie pamięta kompletnie nic, i nie chce sobie niczego przypominać. Z mamą się zaprzyjaźniły „na nowo” i tak ma zostać.

–  Co za historia – uśmiała się Jagna.  – Hej, ale  odbiegłaś od tematu.  Mówiłaś o potrawie, która trafiła do serca Domana.

– Do żołądka najpierw – uściśliła Bogna. – Do serca dopiero po żołądku.

– No więc? Mówże wreszcie, bo mnie ciekawość zżera.

– Łukasz dostał przepis od Maćka, syna pani Teresy,  a on od swojej ciotki Majki się tego nauczył. Ona tym zawsze przyjmowała gości na działce w Cięciwie.

– Może mi jeszcze o pradziadkach zaczniesz opowiadać? Mogłabyś wreszcie przejść do sedna?

– Oni to nazywają „bef ciotki Majki”. W sumie proste. Tyle samo cebuli co kiełbasy i przecier pomidorowy plus przyprawy. I wszystko.

– Co się z tym robi? – zdziwiła się Jagna.

– Dusi się

– Uduszę to ja ciebie za chwilę, jak całkiem stracę cierpliwość!

– Kroi się w kostkę jedno i drugie, tak mniej więcej centymetr na centymetr, wrzuca do garnka, dodaje trochę oleju, przecier pomidorowy i stawia na ogniu. Trzeba mieszać od czasu do czasu sprawdzając czy się nie przypala, ewentualnie dolać odrobinę wody. Jeszcze pieprzu i trochę soli w razie potrzeby.

– I już?

– Jeszcze ci mało? Ważne, że skuteczne było – zaśmiała się

– Ciekawe czy będę miała okazję kiedykolwiek wypróbować skuteczność przepisu – zastanowiła się Jagna

– W razie czego dzwoń, zawsze wesprę – zaoferowała Bogna pomoc.

– Będę pamiętać. I co było dalej?

– Zaczęliśmy się spotykać, potem wzięliśmy ślub, urodziła się Honoratka, wróciłam do pracy po urlopie wychowawczym. Szefową została ciotka dziewczyny, która sobie zęby ostrzyła na Domana.

– Ojojoj – jęknęła Jagna. – No to miałaś przechlapane. Współczuję.

– Na początku starałam się babie schodzić z oczu, potrafiła we mnie wzbudzić jakieś irracjonalne poczucie winy. Brałam na siebie za dużo pracy, padałam na twarz, ale wyrabiałam się ze wszystkim, mimo to żadnej nagrody nie dostałam, żadnej podwyżki i słyszałam bezustanną krytykę. Jeszcze dopóki Doman pracował jakoś dawałam radę, ale kiedy znalazł inną pracę i odszedł, baba się rozhulała bez hamulców żadnych. Już zaczęłam mieć dość i  kilka razy powiedziałam co myślę, przestawałam być cichą myszką czym doprowadzałam ją do szewskiej pasji. Kiedy się okazało, że jestem w ciąży uznałam to za wybawienie. Zaczęłam chodzić na zwolnienia nie przewidując już potem powrotu do tej firmy. Ot i wszystko.

– Nigdy nie jest tak, jakby się chciało – powiedziała zamyślona Jagna. – Życie pisze własne scenariusze często zupełnie odmienne niż nasze oczekiwania.

– Ja się wtedy nauczyłam bardzo dużo, co okazało się ważniejsze od wszystkich nauk szkolnych, no, prawie wszystkich.

– Czyli?

– Uświadomiłam sobie po różnych przejściach pracowych, już będąc z Ewelinką w domu, że wobec siebie stosowałam autosabotaż.

– W jaki sposób? – zdumiała się Jagna.

– Sama sobie podcinałam skrzydła.

– Ale w jaki sposób? – powtórzyła Jagna.

– Stresowałam się bezustannie myśląc, że nic nie potrafię, a przynajmniej za mało. Nawet gdy zrobiłam wszystko co do mnie należało, nigdy nie byłam zadowolona z wyniku, nie potrafiłam sobie przypomnieć żadnego mojego sukcesu, widziałam tylko porażki. Nie potrafiłam przyjmować pochwał ani komplementów, od razu tłumaczyłam, że mi się nie należą. I wiesz co? W domu ukrywałam to wszystko bojąc się, że jak Doman zobaczy jaka naprawdę jestem to przestanie mnie kochać.

– Ty naprawdę zwariowałaś – z niedowierzaniem słuchała Jagna słów przyjaciółki.

– Nie, nie zwariowałam, miałam depresję.

– Bogna…- jęknęła Jagna, – przepraszam…

– Ależ nie ma za co – szeroko się uśmiechnęła patrząc na zasmuconą minę swojej rozmówczyni. – Wszystko jest dla ludzi i do przejścia jeśli masz wokół siebie życzliwe osoby. Ja na szczęście takie miałam. Wsparli mnie rodzice i Doman. Oczywiście dziewczynki były największym bodźcem do odzyskania zdrowia. Miałam też świadomość, że już nie wrócę do firmy i z tą wredną babą nie będę miała żadnego kontaktu.

– Przecież to był typowy mobbing – oburzyła się Jagna.

– Owszem, po czasie zdałam sobie z tego sprawę.

– I nic z tym nie zrobiłaś? Nie zażądałaś sądu pracy, nie wiem, nie poszłaś z tym wyżej, do jej zwierzchnika bezpośredniego?

– Nie. Nie chciałam więcej mieć z nią do czynienia.

– Tak po prostu odpuściłaś jej te wszystkie świństwa?

– Wiesz co? Za dużo kosztowałoby mnie przeżywanie tych sytuacji od początku. Musiałabym o tym opowiadać obcym ludziom, przekonywać, że było dla mnie krzywdzące i tak dalej. O nie, nie na moje nerwy. Wolę być szczęśliwa niż mieć rację. Gdzieś przeczytałam takie zdanie i wzięłam za swoje. Poszłam na terapię za namową mamy i Maryśki.

– Naszej Maryśki?

– Tak. Pani Ela, żona jej taty ma przyjaciółkę psycholożkę, która jej samej bardzo pomogła w problemach. Skorzystałam z rady i dziękuję jej za to przy każdej okazji.

– Popatrz Bogna, na pierwszy, drugi, nawet dziesiąty rzut oka nie przewidzisz co siedzi w człowieku, jakie przeżycia ma za sobą… – w zamyśleniu powiedziała Jagna.

– Dzięki niej dowiedziałam się i zapamiętałam, że poczucie własnej wartości decyduje o moich osiągnięciach, że byłam dla siebie największym wrogiem odrzucając pochwały i  krytykując siebie na każdym kroku. Wciąż sobie powtarzałam, że jestem beznadziejna, niczego  nie potrafię i do niczego się nie nadaję. Uczyłam się zauważać swój pozytywny dorobek, swoje plusy, atuty, być obiektywną w stosunku do siebie, a nie wiecznie krytyczną. Pomału pozbywałam się negatywnych wyobrażeń na własny temat, stawałam się odważniejsza, przestałam bać się wyrażać swoje zdanie, swoje pragnienia, być sobą po prostu.

– Bogna, jesteś wielka – oświadczyła poważnie Jagna. – Nie żartuję, mówię całkiem serio. Osiągnęłaś ogromnie dużo i podziwiam cię za to. Znając cię już tyle czasu w życiu nie pomyślałabym, że masz za sobą takie przejścia. Szacun wielki, naprawdę.

– Dajże spokój, udało się, bo miałam chęci i motywację, i tyle. Przecież i ty nie miałaś życia usłanego różami, swoje też przeszłaś z byłym mężem.

– Taaak…- zamyśliła się Jagna. – Swoje przebolałam. Teraz mi coraz jaśniej w duszy, w miarę upływającego czasu.

– Czas najlepszym lekarstwem – podpowiedziała Bogna.

– Wiesz, przez chwilę miałam wrażenie, że moje życie się skończyło. Teraz już tego tak nie odczuwam, minęło. Mam świadomość, że powinnam wyciągnąć wnioski z popełnionych błędów aby więcej nie przechodzić przez podobny koszmar. Mało tego, wiem, że mogę, a nawet powinnam skorzystać z rozwoju emocjonalnego, który dokonywał się we mnie poprzez to, co przeszłam. Nie oszukujmy się, przez takie przeżycia człowiek się zmienia i zupełnie inaczej patrzy na świat.

– Nie każdy…

– Mówimy o normalnych ludziach, nie o patologii. O matko, jak ja się wymądrzam – zamilkła nagle zdziwiona własnymi słowami.

– Nie wymądrzasz się tylko dobrze mówisz, bo ty mądra dziewczynka jesteś – ciepło powiedziała Bogna.

– Może uda mi się jeszcze coś fajnego przeżyć, trafić na kogoś, z kim uda się stworzyć związek pełen harmonii, dający spełnienie…

– Właśnie powiedziałam, że mądra z ciebie dziewczynka, zauważyłaś? – Bogna przerwała zamyślenie przyjaciółki.

– Nie, poważnie mówisz? Nie uwierzę, coś pewnie chcesz ode mnie.

– Jasne, zgadłaś – szeroko uśmiechnęła się Bogna. – Musisz ze mną pojechać do „Filiżanki” za dwa dni.

– Dlaczego za dwa dni? – zdziwiła się Jagna. – Przecież ja tam jestem codziennie. Zastępuję Maryśkę, zapomniałaś?

– Nie, nie zapomniałam. Tylko Maryśka ma jakieś sensacyjne wiadomości, ale nie chciała niczego zdradzić przez telefon. Mamy przyjechać obydwie. Powiedziała, że pojedynczo żadna z nas nie zrozumie o co chodzi.

– Bogna, ona nas wyraźnie uważa za dwa półgłówki – oburzyła się Jagienka.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 6 komentarzy

Zapiski domowe 25.10.2024 🐶

Wstałam po piątej. Ciemno, mgła spowiła całe osiedle. Franek przesypia noce u nas 😺 wcale nie idzie do siebie. Przestał domagać się wypuszczania na zewnątrz o różnych nieludzkich nocnych porach próbując po chwili wrócić. Wyraźnie Franulkowi koci pesel daje się już we znaki. Na ulicy ruch niczym na przysłowiowej Marszałkowskiej. Ludzie przemieszczają się pojedynczo i grupkami, zapewne zmierzają do pracy piechotą albo jadą autami. Autokary Julianowską w stronę lasu wiozą na poranną zmianę pracowników do zakładu, który nie wiem jak się nazywa, kiedyś to był Polcolor, Technicolor czy jakoś tak…  Szłyśmy z Szilunią we mgle, światła aut nam towarzyszyły tworząc ruchome aureole. Termometr pokazywał zaledwie 2 stopnie lecz bez wiatru wydawało się,  że jest cieplej. Przed wyjściem z Szilką wypuściłam Franusia. Kiedy wróciłyśmy okazało się, że już siedzi na fotelu. MS zamontował w telefonie takie coś, co daje sygnał, że jest ruch przy tarasowym oknie. Dałam śniadanie czarnulkom, napiłam się barszczu z buraków, zakwasu właściwie, który wyszedł tak pyszny, że szok 😊 Zrobiłam wg przepisu z Silver TV (jeśli chcecie to odszukam odcinek i podam link). Po odlaniu pierwszego nastawu zalałam ponownie solanką buraki z dodatkami. Taki pyszny nie będzie, ale zawsze jakąś wartość zachowa.

Założyłam słuchawki, poszukałam czego mam ochotę akurat w tej chwili posłuchać. Pozwala mi to przypomnieć sobie pewne treści, ułożyć w głowie różne sprawy, przemyśleć – bez czytania i zaglądania w leżące na półkach książki (ślepia coraz bardziej się męczą i nawet nowe okulary nie pomagają za bardzo). Mogę więc wykonywać poranne czynności słuchając ciekawych podcastów. Odkryłam kanał  dr Agnieszki Kozak, sympatycznej psycholożki, która np. pomaga zrozumieć pewne dawne sprawy patrząc na nie pod nowym kątem.

Lubię kanał Green Canoe, na  inne wnętrzarskie też zerkam z przyjemnością. Od powrotu ze Szczawnicy próbuję uporządkować moją przestrzeń i odgracić … hihi, chomik i odgracenie 😃 Ale… udało mi się ogarnąć kwestię ciuchów. Naprawdę 😊 Ze strychu zdjęłam całą masę spodni, bluzek, koszul, które wcześniej włożyłam do dużych plastikowych pojemników i wyniosłam na strych z myślą, że przydadzą się i do nich wrócę, kiedy zrzucę kilka kilogramów i zmieszczę się znowu w rozmiar 36…  Oczywiście jest to niemożliwe, takich cudów na świecie nie ma.  Mając swój pesel wyglądałabym – jak mawiała moja babcia – niczym „śmierć na chorągwi”. Nie wiem dlaczego, ale tak mawiała. Zastanowiłam się w tej chwili, że może to związane z epidemią cholery, jaka szalała w Tenczynku (i nie tylko przecież). Poszukam informacji na ten temat.  Wera przejrzała całe stosy ciuchów i wzięła… zaledwie dwie pary spodni. No cóż, przyszła pora na pożegnanie się z ciuchową przeszłością. Poza tym gdy nie chodzę do pracy zupełnie zmieniły się moje potrzeby ubraniowe – tak mogę to określić. Podzieliłam rzeczy na kupki, jedna do pojemników PCK (wyniesione), druga przygotowana do sklepu charytatywnego Sue Ryder. Znalazłam w necie, że taki funkcjonuje na Stępińskiej, dodzwoniłam się, działa i MS podjedzie aby zawieźć ciepłe ubrania (przyjmują sezonowe) oraz zbyteczne kieliszki i filiżanki. Jeszcze inne przedmioty, które są nowe, często nieużywane (bezmyślne zakupy pod wpływem nagłego impulsu), torebki, biżuteria, trochę ciuchów w bdb stanie pojechały do Ducha Leona na kiermasz. Może się uda coś sprzedać i będzie z korzyścią dla piesków. Patrzę na wszystkie filmiki prezentowane na kanale Fundacji Duch Leona, to takie chwile relaksu na wirtualnym spacerze ze stadem cudnych olbrzymów  uratowanych przed śmiercią.

Dostałam od Magdy  –  https://pomiedzypatrzeawidze.home.blog/   –  śliczne dekoracje jesienne. Na zdjęciu widać „Misję”, którą napisał albo spisał Michel Desmarquet, opublikowaną pierwszy raz w 1993 w Australii. O „Misji” muszę napisać osobno, po prostu muszę. Zdecydowanie pora wrócić do świata żywych ludzi z głębin czarnych myśli.

… kot jest ze Szczawnicy 😺 zobaczyłam go na stoisku z pamiątkami i mnie zauroczył 😺

Kolory złotej jesieni są przecudne, póki nie leje i nie wieje można się cieszyć spacerami. Październik bywa najpiękniejszym jesiennym miesiącem jeśli oczywiście dopisuje aura. Na razie jest łaskawa więc korzystajmy póki można 🍂🍁

Dziękuję za odwiedziny, za pozostawione słowa 🙂 Pięknego, szczęśliwego tygodnia życzę wszystkim, którzy tu zaglądną 💗🍀🌞

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie | 15 komentarzy

„Babie lato i kropla deszczu” – 41

Nazajutrz przed południem Marysia zgodnie z umową zjawiła się w domu pana Horacego. Stary leśnik jak na swoje lata trzymał się świetnie. Receptę miał prostą, nie krył jej przed nikim lecz przeciwnie, dzielił się z każdym, kto tylko chciał słuchać. Czy ten słuchający  rozumiał i potrafił zastosować rady u siebie – to już była zupełnie inna kwestia.

– Panno Marysiu, nie ma żadnej tajemnicy – mówił pokazując stare fotografie. – Trzeba lubić ludzi, kochać ten piękny świat, podziwiać przyrodę i być przyzwoitym człowiekiem. Przyjąłem do siebie maksymę „nie czyń drugiemu co tobie niemiłe” i tego się trzymam.

– Bardzo piękne jest to, co pan mówi. Mało tego, pan nie tylko mówi lecz wprowadza w życie, realizuje przesłanie zawarte w słowach. Jest pan chodzącym przykładem po prostu.

– To jest właśnie cały dziadek. W przeciwieństwie do takich, co to mają gęby pełne frazesów i  na tym się kończy, bo ich postępowanie ze słowami nic nie ma wspólnego – z dumą powiedział Hubert.

– Chłopcze drogi, ciebie jakaś wróżka odmieniła – pan Horacy znacząco spojrzał na Marysię. – Odkąd panna Marysia przyszła do nas pierwszy raz to ja się nadziwić nie mogę.

– Oj, dziadku. Zawsze twierdziłeś, że powinienem dojrzeć – uśmiechnął się łobuzersko. – Może właśnie przyszedł ten czas?

– Daj Boże, daj Boże – powtórzył staruszek. – Czas najwyższy, bo mnie sił zaczyna brakować i muszę się spieszyć.

– Panie Horacy, drogi panie Horacy – serdecznie uśmiechnęła się Marysia biorąc go za rękę. – Jeszcze przed panem kilka niespodzianek, musi być pan w dobrej formie, bo kto wie, co jeszcze może się zdarzyć.

– Mam wrażenie, że ty coś wiesz, drogie dziecko, czego ja nie wiem – uśmiechnął się staruszek. – W przeciwnym razie nie wspominałabyś o  niespodziankach.

– Z pewnością podzielę się z panem jeśli coś ciekawego będę miała do powiedzenia – obiecała. – A teraz proszę powiedzieć kto jest na fotografiach i gdzie były zrobione.

Stary leśnik myślami poszybował w czas gdy jego matka wspominała dom, osadę zagubioną w borach,  szczęśliwe chwile młodej małżonki trwające tak krótko i tak straszliwie, tragicznie zakończone.  Kochała tamte bory głębokie, niezmierzone, w pierwszej chwili wydające się być cichymi, a potem wkrótce wypełnione gwarem ptasim, szelestem liści poruszanych wiatrem albo trąconych przez leśne zwierzątko, sarnę płochliwą czy wiewióreczkę figlarkę. Opowiadała o niepowtarzalnym kolorycie nieba nad lasami, o igrających promykach słonecznych przedostających się z rzadka do samego poszycia, najczęściej zatrzymujących się pośród drżącego listowia w gęstwinie, czasem przeskakujących na kształt iskier do polanki by tam ozłocić rosnące poziomki dodając im słodyczy…

Słuchał maleńki Horacy tych opowieści matczynych przepełnionych tęsknotą, słuchał i starszy Horacy, a gdy przyszło mu wybrać drogę życiową bez wahania podążył w ślady ojca swojego, Hieronima Balickiego, którego właściwie nie pamiętał i wykształcił się na leśnika.  Kiedy dostał pierwszą posadę zabrał matkę ze sobą do leśniczówki gdzie wreszcie poczuła się spokojna i zadowolona. Potem spotkał swoją ukochaną  Anetkę, przyszedł czas na żeniaczkę, poznał smak bycia szczęśliwym mężem i ojcem. Wtedy przeniesiono go w Pieniny i tutaj pracował do emerytury. Zbudował dom, wychował córkę Hortensję, pożegnał matkę i ukochaną żonę. Teraz był uspokojony, pogodzony z losem. Wybaczył córce, że opuściła kraj szukając swego nowego szczęścia za oceanem, bo zostawiła mu Huberta, oczko w głowie dziadka, radość, oparcie i powód do życia. Martwił się bardzo, że chłopak (inaczej o nim nie myślał) nie chce przyswoić jego wspomnień aby przekazać dalej, aby przetrwały dla przyszłych pokoleń. Rozumiał przeżycia wnuka po śmierci przyjaciela zastrzelonego podczas dziennikarskiej misji. Wiedział dlaczego dystansował się od spraw wojny, nie chciał nic wiedzieć i o niczym słuchać,  ale gryzło go to bardzo, jakby jakaś część jego samego miała umrzeć, bezpowrotnie zniknąć, jakby nie zostawiał po sobie czegoś bardzo ważnego skazując to „coś” na zapomnienie.

Nikt nie domyśliłby się podobnych rozterek patrząc z zewnątrz na starszego pana, który pełen werwy i humoru udzielał się w życiu lokalnej społeczności będąc jej nieodłączną częścią, brał udział w imprezach okolicznościowych, w spotkaniach z młodzieżą, jednym słowem wszędzie go było pełno. Spotkać go mogli także turyści wędrujący pienińskimi szlakami, bowiem bez tego żyć nie mógł. Wnukowi oświadczył, że umrze w dniu, w którym nie będzie mógł na szlak wyruszyć. Tak więc krył głęboko swoje myśli pan Horacy, coraz bardziej smutne i przykre aż do chwili pierwszego spotkania z Marysią. Tak bardzo przypominała mu ukochaną Anetkę, wniosła humor i radość do domu podczas kilku wizyt,  przywołała wspomnienia, które zdawały się być uśpionymi już na zawsze i – co najważniejsze – rzuciła czar na Huberta! Chłopak sam się przyznał, że coś w nim pękło, opadła jakaś maska i wspólnie z dziadkiem przeżył opowiadane historie.

Do końca pobytu Marysia była codziennym gościem w pięknym drewnianym domu, zaprzyjaźniła się z panem Horacym, potrafiła sprowokować go do opowiadania, a opowiadać umiał tak barwnie, że przeszłość jak żywa stawała przed oczami słuchaczy, pełna kolorów i dźwięków. Przeczytała pamiętnik Hali Baberkówny, nic jednak na razie nie mówiła staruszkowi, chciała wszystko przemyśleć, podzielić się najpierw odkryciem z drugą zainteresowaną stroną i dopiero wtedy poinformować staruszka w delikatny sposób, aby nadmiar emocji mu nie zaszkodził,  a także w bezpieczny dla zdrowia sposób umożliwić poznanie pozostałych bohaterów niezwykłej historii.

Nieodwołalnie nadszedł czas wyjazdu.

– Wielka szkoda, że wyjeżdżasz – rzekł Hubert pomagając jej włożyć torbę do bagażnika.

– Dzięki za pomoc, nie była niezbędna, radzę sobie –  zerknęła spod oka i stłumiła uśmieszek. – No dobra, też żałuję. Kocham tu być. I tak przedłużyłam pobyt ponad miarę.

– Wielka szkoda, że wyjeżdżasz – powtórzył.

– Już to mówiłeś – spojrzała przymrużonymi oczyma. – Ostatnio masz coraz bardziej ubogie słownictwo, cofasz się…

– Co ty powiesz? – otrząsnął się jak pies po wyjściu z wody. – Nie mogę się zorientować w twoich zamiarach.

– Czyli?

– Nie wiem czy chcesz mi się rzucić na szyję czy poderżnąć gardło. W obu przypadkach atak skierowany zostanie w to samo miejsce, więc myślę o obronie.

Rozśmieszył Marysię.

– A coś pomiędzy? Coś na zasadzie kompromisu? Wiesz, życie jest nieustannym szukaniem złotego środka. Wciąż trzeba z czegoś rezygnować. Jeśli chcesz coś mieć to od czegoś innego musisz odstąpić. Tak już jest, mój drogi.

– Czy chcesz przez to powiedzieć, że ujdę z życiem, bo nie poderżniesz mi gardła?

– Na razie… Pierwszej opcji też nie możesz się spodziewać.

– Aha, czyli kompromis…

Zanim zdążyła się zorientować znalazła się w ramionach Huberta. Westchnęła i przymknęła oczy.

– Nareszcie… Taki kompromis mogę ostatecznie zaakceptować – zdążyła mruknąć zanim zamknął jej usta pocałunkiem jak to się określało w starych romansach.

cdn.

 

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 6 komentarzy

Po powrocie 🍁

Minął miesiąc od naszego powrotu z wakacji w Szczawnicy a ja wciąż mam problem z napisaniem kilku słów. Całe wakacje były dla mnie dziwne. Jakbym – kurczę blade – zapadła na jakoweś rozdwojenie jaźni, schizę albo inne diabelstwo. Cieszyłam się oczywiście, że jestem w ukochanym miasteczku, że udało się dojechać, zapakować babcię D. do auta, dowieźć żywą i w całości, lecz całemu pobytowi towarzyszył jakiś smutek, taka dziwna, męcząca, dołująca, okropna chandra.

W czasie majówki był tu Duży z rodzinką i wtedy wynieśli z mieszkania Skitusiowe posłanie i inne jego drobiazgi, żeby teraz Szila nie miała smutnych skojarzeń…. My  wspominaliśmy Skitusia co chwilę… jak to był z nami, jak przeszedł operację po której mieliśmy nadzieję na jego powrót do zdrowia…

Nie wychodziliśmy z MS na normalne spacery przez dwa i pół miesiąca. Zaledwie kilka razy się udało i to nie na długo. Z reguły ja szłam z Szilunią rano i po południu, MS wieczorem. Na początku pobytu spacerowaliśmy wspólnie wieczorem, babcia D. niby już spała, zaś po powrocie zastaliśmy ją na balkonie ubraną w spodnie MS, moje buty i w kompletnym odlocie… Nigdy nie było wiadomo co się wydarzy jeśli żadnego z nas nie będzie w domu. Kilka razy wyszliśmy wczesnym rankiem licząc na to, że będzie spała.  Różnie z tym bywało, czasem spała, czasem nie, lecz największe „odloty” łapią ją z reguły wieczorem, więc rankiem jeszcze jakoś było. Tak czy inaczej sensacji dostarczała nam bezustannie. Cud boski, że zaczęła zakładać pieluchomajtki. To jednak nie oszczędzało sprzątania całej łazienki, brodzika pod prysznicem… Kto wie o co chodzi – zrozumie. Natomiast jeśli ktoś nie miał do czynienia  z chorym nie panującym nad fizjologicznymi czynnościami, do tego niedosłyszącym i nie rozumiejącym co się do niego mówi, reagującym złością i agresją to nie pojmie nigdy w życiu tego, co przeżywać przychodzi…

Zachwycałam się kochanym miasteczkiem, cudnymi widokami, kolorami lecz wszystko było jakby zaciemnione, jakby szary woal przysłaniał mi świat, oddzielał od prawdziwego życia… Dobrze, że „Babie lato …” skończyłam dawno temu i mogłam puszczać w odcinkach na blogu…

MS zabierał czasem matkę do auta, jeśli była w lepszej formie, wiózł nad Grajcarek, żeby pochodziła po płaskim i popatrzyła na świat i ludzi. Oczywiście zaraz po powrocie tego nie pamiętała. Poza tym czas spędzała na balkonie. Apetyt dopisywał i dopisuje nadal, czasem zapomina, że już jadła i powtarza posiłek. Wtedy – gdy zostawałam sama w mieszkaniu – odżywałam przez chwilę, ogarniałam jej pokoik, wyrzucałam porwane gazety, zamiatałam, gotowałam obiad.  Zapamiętałam dwie pełnie księżyca, lub raczej jakby dwa przesłania, które ni stąd ni zowąd pojawiły się w mojej głowie. Pierwsze dokładnie pamiętam, bo szłam z Szilunią  do punktu widokowego u początku trasy na Bereśnik (my nazywamy „do wodociągów”). Idzie się  obok Dzwonkówki i dawnego Hutnika (nie staram się zapamiętać nowej nazwy) do góry jak droga prowadzi. Użalałam się nad sobą, w myślach oczywiście, jakie to mam zmarnowane, zatrute ostatnie lata życia, i wtedy przemknęła myśl PRZEŁĄCZ SIĘ NA SWOJE SPRAWY. Stanęłam jak wryta w jednej chwili wręcz porażona trafnością odpowiedzi na moje myśli. No właśnie, zajmij się Babo swoimi sprawami, działaj, rób co do ciebie należy i przestań biadolić! Po powrocie wzięłam kartkę, narysowałam linijki na 21 dni… powzięłam postanowienie przez ten czas 1} pisać Dziennik Wdzięczności, 2} ćwiczyć jeden zestaw z Alicją z YT na kanale Aktywny Senior, 3} podeprzeć refleksologią swoje zdrowie fizyczne i psychiczne.  Drugim przesłaniem podczas drugiej pełni były słowa WRÓĆ DO SIEBIE. Znów zaskoczyła mnie trafność tych słów. No właśnie Babo! Wróć do swoich marzeń, planów, zamierzeń, które całkiem poszły do lamusa, bo wszystkie twoje myśli krążą wokół babci D., co zrobi, co powie, jak spojrzy, kiedy odleci i w jaki sposób… Jesteś Babo tak zaplątana w teściową, że spod tych splątań ciebie samej już nie widać, zostaniesz za chwilę uduszona na amen. Jak ofiara wampira padniesz bez krwi, która została z ciebie wyssana do ostatniej kropli… Trochę mi to dało do myślenia…

Potem przyjechała Wera na tydzień i było super. MS miał wreszcie możliwość wyjść na trasę, poszli na Bereśnik i do Czerwonego Klasztoru. Dotrzymywałam młodej kroku w ciągu dnia, nawet do Biedronki poszłyśmy piechotą, bo młoda liczyła kroki i kalorie (figurkę ma super). Nie na zakupy tylko dla samego pójścia, a to kawał drogi od Osiedla, Biedronkę postawili na samej granicy Szczawnicy z Krościenkiem. Ledwo wróciłam, ale się udało 👍 Poza tym chodziłam do miasteczka (MS zostawał wtedy z matką) połazić po sklepikach, ciuchach (lubię), wyszperałam kilka fajnych rzeczy (i teraz muszę się pozbyć starych), pogadałam po babsku z dziewczynami znajomymi od piesków. Przecież psy pomagają nawiązywać najbardziej wartościowe kontakty 😊 Pozdrawiam Gosię i Kasię przy okazji, i przytulam Ronię i Dżimiego 😊 🐕🐕 Bardzo miłym zdarzeniem było spotkanie z Jotką i jej Małżonkiem, oraz – tu się można uśmiać – z koleżanką z pracy również z Małżonkiem, którzy przyjechali do sanatorium. W Warszawie to rzecz nie do zrealizowania 😃 zaś w Szczawnicy – proszę bardzo, spotkać się można 😊

Pomału przestawiam się, dopasowuję do sytuacji w jakiej trzeba funkcjonować. Nie jest lekko, chandra nie puszcza całkiem… Nic to. Kolory jesieni są piękne póki nie ma słoty, ogródek z grubsza obrobiony, wybieram i szukam gadżetów do Ducha Leona na kiermasz dla piesków, robię przegląd ciuchów do pozbycia się, papierów również – tego nigdy chyba nie uda mi się skończyć. W każdym razie towarzyszy mi myśl, żeby dzieci miały mniej do wyrzucania kiedyś w przyszłości…

Podzielę się pewnym moim doświadczeniem. Osoby z chorobą Alzheimera wytwarzają wokół siebie drgania o jakiejś częstotliwości, która ja odbieram. Tak było przy moim tacie (on nawet w tej chorobie był kochanym, dobrym człowiekiem), w ten sposób zdiagnozowałam mojego czytelnika i podpowiedziałam jego córce co to może być i pokierowałam do odpowiedniej przychodni, teraz tak jest z babcią D. Uświadomiłam to sobie gdy po raz kolejny po jej przyjściu rano na śniadanie poczułam trzęsionkę i drżączkę w całym ciele. Ciekawostka przyrodnicza ewidentnie, jak kot, który w szpitalu wiedział różne rzeczy o pacjentach, czytałam o takim przypadku… Kotem nie jestem, na szczęście Franek przychodzi, śpi u nas więc się nie boję, że myszy wejdą do domu szukając miejsca do spędzenia zimy 😺

10 października minęło nam z MS trzydzieści wspólnych lat 💗 Jak mogło tak szybko minąć to zupełnie nie wiem, to wręcz niemożliwe jest, kalendarz musiał cos pokręcić 😊 A jednak można żyć w bliskości przez dziesiątki lat jak się okazuje i tego nigdy dosyć 💗💗💗 🍀👍

… cudne wrzosy …

💗🍁💗🍁💗

… tyle worków zieleniny, która zarosła mały ogródeczek podczas wakacji, przygotowaliśmy do zabrania, nieźle, prawda?…

… zobaczyłam w Szczawnicy ptaszka złotego z dzwoneczkami i nie mogłam się oprzeć myśli, że  musi zamieszkać  na Skitusiowym drzewku …

…taką śliczną drewnianą sówkę wypatrzyłam w Szczawnicy, nie mogłam się jej oprzeć i wisi na ścianie przy drzwiach wejściowych …

… żeby tamtej smutno nie było – gdy w Kik -u zobaczyłam tę białą sówkę, natychmiast zabrałam ją ze sobą 🙂 …

… stoi sobie na oknie i rozmawia ze szczawnicką 🙂 …

Pięknej jesieni życzę wszystkim zaglądającym do mego kącika dziękując za pozostawione słowa 🍂🍁🌞

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Myślę sobie | 22 komentarze

„Babie lato i kropla deszczu” – 40

    Nazajutrz wczesnym rankiem wyruszyli piechotą do Krościenka, weszli na szlak rozpoczynając wędrówkę z ulicy Jagiellońskiej, potem skręcili w uliczkę Trzech Koron, przeszli obok kaplicy św. Rocha i budynku Nadleśnictwa.

– Nie wiem czy wiesz, że ten szlak jest najstarszym z pienińskich szlaków… – zaczął Hubert.

– Zdziwisz się, ale wiem. Oznakowany został w 1906 roku – odpowiedziała patrząc z politowaniem na swego towarzysza, który zamilkł.

Dalej poszli w górę stokiem aż dotarli do szerokiego grzbietu skąd podziwiali widok na Krościenko, pasmo Lubania i Dzwonkówki. Odetchnęli nieco dotarłszy do przełęczy Szopka  zwanej też Chwała Bogu, po czym ruszyli dalej i wreszcie stanęli u podnóża Trzech Koron. Spoglądając w górę podjęli decyzję wejścia na platformę widokową znajdującą się na środkowym szczycie  Jakże mogłoby być inaczej? Rozpoczęło się wspinanie po metalowych schodkach.

Marysia szczerze przyznała, że ostatkiem sił wdrapała się na samą górę.

-Wolę pokonywać strome zbocza niż schody – jęknęła.

Natychmiast jednak zapomniała o zmęczeniu spojrzawszy w dół i rozejrzawszy się na wszystkie strony.

– Jak pięknie – westchnęła. – Warto było się wdrapać pod samo niebo dla takiego widoku.

Najodleglejszy horyzont zakrywała delikatna mgiełka. Jak okiem sięgnąć rozciągały się wzniesienia pokryte zielenią: ciemną drzew iglastych oraz soczystą, świeżą zieloną barwą listków dopiero rozpoczynających  wegetację drzew liściastych. Po drugiej zaś stronie widniały pola uprawne przypominające patrzącej z góry Marysi paski równolegle do siebie ułożone w różnych odcieniach zieleni, niektóre zaczynające przybierać barwę żółtą. Dunajec wił się niby wstążeczka przygotowana do wplecenia w dziewczęcy warkoczyk, czerwieniły się dachy zabudowań Czerwonego Klasztoru.

– Czuję się jak ptak szybujący pod chmurami – szepnęła Marysia.

Wpatrywała się z zachwytem nie mogąc oderwać wzroku od tych cudów natury, które ukazały się w całej krasie i w dobroci swej pozwoliły się podziwiać. Hubert nie przeszkadzał jej w tym zachwyceniu. On też się zachwycał. Był całkowicie, absolutnie i dogłębnie zachwycony widokiem… swojej towarzyszki. Patrząc na jej zachwycenie i biorąc w nim udział miał wrażenie, że pierwszy raz  ogląda dobrze znane miejsca patrząc na świat jej oczami.

– Wiesz Hubercie, byłam tu latem, byłam jesienią. Ale wiosna… Wiosna jest dla mnie najpiękniejsza, wygrywa bezapelacyjnie.

– Poczekaj Marysiu, nie ruszaj się przez chwilę, zrobię ci tutaj zdjęcie – powiedział pozostając niezmiennie w stanie zachwycenia.

– O właśnie, zdjęcia! Przecież muszę kilka zrobić. Akurat przyda się nowa dekoracja w „Filiżance”, będą jak znalazł.

Wyjęła z plecaka aparat i zapamiętała się w zatrzymywaniu chwili, uwiecznianiu uroku miejsca, robiła ujęcie jedno po drugim. Nie zwróciła uwagi na to, że sama stała się fotografowanym obiektem. Do rzeczywistości powrócili oboje dopiero wtedy, gdy kilkuosobowa grupa turystów z głośnym gwarem wdrapała się po schodkach na galerię widokową zakłócając i przerywając swoistą  intymność znajdującej się tam pary.

– Ty mi robiłeś fotki – zorientowała się dopiero wtedy, gdy zbliżające się głosy całkowicie wyrwały ją z czegoś co można określić mianem twórczego transu.

– Tak, oczywiście – odpowiedział zdziwiony jej tonem.

– Kto ci pozwolił? Pokaż – zażądała stanowczo.

Nie odmówił. Pokazał jakie zrobił korzystając z jej zaaferowania pracą.

– Wykasuj to natychmiast. To też. I tamto – rozkazała. – Noo, to nawet niezłe jest, możesz zostawić – orzekła. – Czekaj, nie chowaj, pokaż.

Zauważyła, że szybko „przemknął” nad jedną fotografią. Pokazał.

– Oo – zdziwiła się, – to naprawdę ja?

– A widzisz tu jeszcze kogoś, kogo mógłbym sfotografować?

– Jeszcze nie widzę, ale słyszę… Ładne. To ja tak wyglądam? W życiu bym na to nie wpadła…

Hubert uchwycił rozmarzoną Marysię z zachwytem w oczach wpatrującą się w dal jakby nie mogła uwierzyć,  w to co naprawdę widzi. Wiatr rozwiał jej włosy lecz widocznie również zachwycił się modelką, nie rozczochrał jej jak to miał we zwyczaju lecz delikatnie przeczesał czarne loki odrzucając je łagodnie na plecy dziewczyny. Marysia musiała przyznać, że zdjęcie jest fantastyczne.

– Fantastyczne – szepnęła.

– Powiem ci, że jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak bardzo zachwycał się sam sobą – zauważy Hubert uśmiechając się pod nosem.

– Głupi jesteś – fuknęła. – O fotografii mówię, nie o obiekcie ty…ty…pituło bosa! Powinnam cię zrzucić z tej platformy na sam dół!

– Nie uda ci się popełnić zbrodni doskonałej – zarechotał. – Za dużo byłoby świadków.

Turyści doszli do galeryjki i ciężko oddychali po wysiłku jakim było dla osób w średnim wieku pokonanie tak dużej wysokości i ogromnej ilości schodów. Marysia wraz  z osobistym fotografem ruszyła w dół zostawiając hałaśliwą gromadkę. Nie był to koniec wyprawy, został im jeszcze do pokonania Wąwóz Szopczański.

– Wiesz, że tutaj kręcili… – zaczął Hubert lecz Marysia weszła mu w słowo.

– Oczywiście, że wiem. Scenę, w której górale ratują Jana Kazimierza, a Kmicic w charakterze Babinicza usieczon pada bez ducha..

– No no, – pokręcił głową z uznaniem. – Mało kto już dziś pamięta. A…a czemu padł bez ducha?

– Bo z Kiemliczami „ociec prać” własną piersią osłaniał króla rzucając się na przeważające siły wroga – odpowiedziała kpiąco. – Czy ty myślisz, że ja mogę nie znać Sienkiewicza mając Winicjusza za ojca?

– Nie wziąłem tego pod uwagę.

– A szkoda. Miałam też okazję poznać Juranda.

– Ze Spychowa? – zdumienie w głosie Huberta rozbawiło Marysię.

– Nie, z Ursynowa – zachichotała widząc wyraz jego twarzy. – Jurand należy do grona przyjaciół mojego taty. Inaczej mówiąc jest członkiem ursynowskiej „mafii” – wyjaśniła spokojnie rozbawiona jeszcze bardziej jego miną będącą wyrazem kompletnego zaskoczenia.

– Mafii? – powtórzył. – I ty tak otwarcie o tym mówisz?

– Widzę, że kompletnie niczego nie rozumiesz. Będę musiała wszystko ci po drodze wytłumaczyć.

Tak też zrobiła. Opowiadała mu o przyjaźni członków „mafii”, o różnych wydarzeniach z ich bujnego życia, Hubert słuchał z zaciekawieniem zadając pytanie lub wtrącając czasem uwagę. Dobrze im się szło i rozmawiało. Tym razem się nawet długo nie sprzeczali. Do czasu.  Jaki był powód? Błahy oczywiście, a mianowicie sposób powrotu do Szczawnicy. Hubert zaproponował spływ tratwą po Dunajcu. Marysia orzekła, że szkoda życia na siedzenie bez ruchu przez jakieś dwie godziny. Ona woli wrócić piechotą idąc Drogą Pienińską wzdłuż Dunajca. On przecież nie musi z nią iść skoro woli coś innego. Więc niech sobie spływa gdzie i jak chce. Ruszyła przed siebie na drugą stronę rzeki mostem zbudowanym nie tak dawno temu. Kiedyś nie było połączenia polskiego brzegu ze słowackim. Teraz o każdej porze dnia i nocy można było „przeskoczyć” Dunajec, wszak nikt nie sprawdza dowodów odkąd jesteśmy prawowitymi członkami Unii Europejskiej.

– Marysiu, poczekaj, gdzie tak pędzisz?

– Do karczmy. Muszę się przecież  pożywić co nieco.

– A pozwolisz mi pójść ze sobą?

– Jeśli musisz… A dlaczego chcesz jeść w moim towarzystwie?

– Może mi lepiej smakuje kiedy ktoś chce mnie zamordować?

– Lepiej nie jedz. Tratwa będzie przeciążona i co? Nie podam ci wiosła, żeby cię ratować…

– No wiesz!

– No wiem!

Oboje parsknęli śmiechem i w najlepszej komitywie poszli „coś wrzucić na ruszt”, żeby podbudować siły i podładować akumulatory skoro czekało na nich jeszcze około dwunastu kilometrów do przejścia.

– Kiedyś była tam przyzwoita knajpa – wskazała Marysia zamknięte drzwi jednego z budynków gdy przekroczyli bramę i stanęli na dziedzińcu Czerwonego Klasztoru. – Przyszliśmy tu z tatą na obiad. Wyobraź sobie, że poza nami  nie było żadnych gości. Coś nie wyszło i widocznie właściciel splajtował.

– Mógł zaprosić Magdę Gessler – zażartował Hubert.

– Wtedy jeszcze o niej nikt nie słyszał. Nie wiadomo też czy międzynarodowo to ona tak by się udzielała. Przecież to inne państwo, wtedy jeszcze na dowód osobisty przechodziło się  przez punkt graniczny. To było przed wejściem do Unii.

– Dobrze, że chociaż to się nam udało. Nam w sensie ogólnym, rozumiejąc my jako ogół, naród…

– Nie plącz się w zeznaniach. myślisz, że nie rozumiem o czym tak dukasz?

– Dobrze, już nic nie mów tylko mi pokaż co mam dla ciebie zamówić

– Sama sobie zamówię.

Posilili się, pokręcili trochę po terenie Czerwonego Klasztoru w miejscach dostępnych dla turystów, Marysia zrobiła kilka zdjęć. Po raz nie wiadomo który sfotografowała te same miejsca, które miały w sobie coś takiego, że krzyczały; zrób nam fotkę! I jeszcze jedną! I jeszcze! I jeszcze…

Mogłaby tak pstrykać bez opamiętania i oglądać potem bez końca.

Raźno ruszyli Drogą Pienińską. Podczas całego marszu poza podziwianiem widoków, zachwycaniem się pięknem przełomu Dunajca rozmawiali, żartowali, sprzeczali się i kłócili – co Hubert nazywał twórczą wymianą poglądów na ściśle określone tematy. Kłótnie nie były poważne, lecz żartobliwe i każde z nich potrafiło zrobić drobne ustępstwo na rzecz drugiego, ewentualnie zamilknąć w chwilach nadmiernej ekspresji uczuć. Jednym słowem dogadywali się wspaniale i nie nudzili się swoim towarzystwem ani przez moment. Równie dobrze im się rozmawiało jak i milczało wspólnie.

Potem jeszcze zaszli do Chatki na kolację, spacerkiem szli przez całe miasteczko nigdzie się nie spiesząc.  Kiedy rozstali się wieczorem Marysia była zadziwiona niezmiernie swoją reakcją. Nie zdarzyło jej się do tej pory, żeby nagle i boleśnie zatęskniła za czyjąś obecnością wszedłszy do pustego pokoju hotelowego. Pustego bo… bo… bo co? Przecież wszystko było na swoim miejscu tak jak zostawiła rano ale… zrobiło się jakoś pusto i już.

cdn.

Podziel się:
Zaszufladkowano do kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści | 10 komentarzy