„Po co wróciłaś…” 19

Dzień był pochmurny, perłowoszary ale ciepły. Z ogródka  dochodziła woń kwiatów zasadzonych ręką człowieka oraz wszelkich innych roślin wpychających się bez zaproszenia wszędzie tam, gdzie znalazła się choćby grudka ziemi, w której mogłyby puścić korzenie. Życie, jakie człowiek usiłował unicestwić betonową płytą czy asfaltową nawierzchnią, odradzało się w szczelinie pękniętego asfaltu, między chodnikowymi płytami, na wysypisku śmieci, na hałdzie ziemi usypanej podczas budowy metra. Zaganianym ludziom, spieszącym się przez cały dzień, a wieczorem – dla odpoczynku – wlepiającym wzrok w ekrany telewizorów, nie przychodziło na myśl, że ich życie jest tylko jedną  krótką chwilką. Patrzyli bezmyślnie na popękany, obrośnięty trawą, krwawnikiem, rumiankiem beton. Oni, panowie stworzenia, przedstawiciele jedynego na ziemi gatunku, który sam sobie szykował zagładę – byli tego nieświadomi. Nie zdawali sobie sprawy, że tak jak kiedyś ich praprzodkowie wydzierali roślinom świat kawałek po kawałku, tak może nastąpić chwila, w której stanie się odwrotnie: natura z powrotem przejmie w posiadanie ich siedziby, opuszczone, rozsypujące się w gruzy. Oddalić te chwile może jedynie miłość, przyjaźń, współczucie, empatia, miłosierdzie w prawdziwym tego słowa znaczeniu, aktywne niesienie pomocy potrzebującym w każdym miejscu i o każdej godzinie. Inaczej mówiąc – wypełnienie życiem wszystkich tych haseł, które obecnie stały się synonimami naiwności, głupoty, nieudacznictwa, braku siły przebicia.

– Brr, co za koszmarne, katastroficzne myśli z samego rana – głośno powiedziała Aldona do Bibi.

Kotka włączyła motorek w gardziołku z chwilą, gdy wzrok opiekunki na niej spoczął. Od razu szczęście wypełniło jej główkę i resztę puchatego ciałka.

– Dobrze mówisz – przyznała jej rację pani. – Po co mamy się przejmować całą ludzkością? Nie warto. Wiadomo, że im chcesz lepiej dla innych, tym bardziej będą na ciebie pluć i obrzucać błotem. Po co nam to?

– Miau – tym razem to Bibi zgodziła się z Aldoną.

– Ja też tak uważam – pogłaskała koteczkę po łebku. – A ponieważ się zgadzamy, mamy się z czego cieszyć, prawda? Otacza nas tylu życzliwych ludzi, że człowiek choćby nie chciał, musi się stać taki sam. O innych nie ma się co martwić. Słyszałaś co mówiła ciotka Teresa? Każdy sam, absolutnie sam odpowie kiedyś za swe czyny. I nikt go w tym nie wyręczy. Można tłumaczyć, pokazywać drogę lecz nic więcej nie da się zrobić. Trzeba się więc troszczyć o własne sumienie, wykonywać swoje obowiązki i nie robić krzywdy innym, za to mądrze pomagać każdemu, kto tej pomocy potrzebuje. Oczywiście, broń Boże, nie licząc na wdzięczność, bo to jest rzecz, która człowiekowi ciąży najbardziej. Tak, tak, nic gorszego niż dług wdzięczności. Zgadzasz się ze mną?

Bibi podniosła się, wygięła grzbiet, potem przeciągnęła się, rozciągnęła całe ciałko aż zrobiła się dwa razy dłuższa niż była, wreszcie otrzepała się jak pies po wyjściu z wody i wskoczyła pani na kolana. Chwilę posiedziała z przymrużonymi ślepkami, potem miauknęła, zeskoczyła na dywan, otarła się o nogi i zrobiła kilka kroków w kierunku kuchni. Widząc, że Aldona w dalszym ciągu siedzi bez ruchu, wróciła, oparła się o jej kolana przednimi łapkami, powiedziała coś po swojemu i znów ruszyła w stronę kuchni oglądając się czy tym razem pani podąża za nią

– Głodna jesteś? – domyśliła się Aldona. – Już idę, moja ty kochana kruszynko najmilsza, małpeczko kochana.

Ucieszona kotka stanęła przy lodówce i czekała. Aldona wyjęła jajko i wybiła je na spodeczek. Bibi tańczyła wokół z radości na dwóch łapkach. Surowe jajka uwielbiała nade wszystko na świecie, wolała je nawet od mięsa. W czasie, gdy koteczka różowym języczkiem skrzętnie wylizywała przysmak, Aldona przygotowała śniadanie, spakowała w reklamówki wiktuały przeznaczone do zabrania. Cichutkie pukanie do drzwi wyrwało ją z kuchni.

Na progu stał Sergiusz z różą w ręce.

– Marcin pozwolił mi zerwać  – usprawiedliwił się wręczając kwiat.

– Przecież ja cię o nic nie oskarżam – uśmiechnęła się. – Jest piękna. I…wiesz…to najmilsza poranna niespodzianka jak mnie kiedykolwiek spotkała.

Dziewczynki obudziły się, umyły i ubrały wyjątkowo szybko i zgodnie podniecone wyjazdem. Zaraz po śniadaniu wyszli razem z domu  zostawiając dla Bibi wodę w miseczce i jedzenie w plastikowym pojemniczku, zaś ją samą śpiącą na wersalce. Stokrotki chciały zabrać swą faworytkę, ale matka wytłumaczyła im, że mogłoby to być niebezpieczne dla małej koteczki. Co prawda z trudem przyjęły do wiadomości matczyne tłumaczenie, niemniej jednak dały się przekonać.

– Mogłaby się wystraszyć obcych psów i kotów, uciekłaby w las i z pewnością by zginęła. Nie umiałaby trafić z powrotem, bałaby się straszliwie i mogłaby umrzeć ze strachu. A poza tym mnie byłoby bardzo smutno całkiem samej w domu.

– No dobrze, niech już zostanie – zgodziły się łaskawie całując Bibi w nosek na pożegnanie.

Ruch na trasie w kierunku Mińska Mazowieckiego nie był tego dnia bardzo nasilony. Kiedy mijali kolejne miejscowości i Stokrotki głośno czytały ich nazwy, Aldona pomyślała, że zna tę drogę na pamięć. Od urodzenia jeździła tędy samochodem albo pociągiem. Teraz już nie ma po co… Gdy miną Dębe Wielkie – skręcą w lewo. Do Mińska może pojedzie z Sergiuszem po zakupy, wstąpi do ciotki, pójdzie na cmentarz ale na domek babci nawet nie spojrzy. Serce by jej pękło z bólu i tęsknoty. W snach, a także gdy usiądzie i odpręży się zamknąwszy oczy, często widzi babcię żywą, uśmiechniętą, krzątającą się po kuchni albo spacerującą po ogródku wśród ukochanych kwiatków.

Łzy napłynęły do oczu i przysłoniły świat. Tak bardzo tęskniła za babcią. Dopóki żyła, Aldona miała świadomość, że nie jest sama na ziemi i zawsze – bez względu na to, co się stanie – znajdzie bezpieczne schronienie.  Odwróciła twarz do okna, żeby nikt nie widział łez.

– Dlaczego jesteś taka milcząca? – zapytał Sergiusz.

– Bo małe robią hałas, to wystarczy. Gdybym jeszcze ja się przyłączyła, chyba wysiadłbyś z samochodu – starała się mówić wesoło, ale jeszcze lekko drżący głos pozwalał wyczuć wzruszenie.

Sergiusz zerknął z ukosa, zmarszczył brwi, myślał nad czymś intensywnie i wreszcie kiwnął głową. Zrozumiał. Prawą ręką odnalazł rękę Aldony, delikatnie podniósł i pocałował nie spuszczając oczu z drogi.

Wiedziała, że bez słów zrozumiał jej uczucia. Jedyne na co miała w tej chwili ochotę, to przytulić się i porządnie wypłakać. Stokrotki chichotały za plecami wspominając jakąś zabawną sytuację znad morza. Zaczęły o tym opowiadać przekrzykując jedna drugą, przerywając sobie wzajemnie tak, że niczego nie zrozumiała. Śmiech dzieci i serdeczność Sergiusza odegnały smutne myśli i sprowadziły uśmiech na jej twarz.

Do Cięciwy i do Domku dojechali w momencie, kiedy juniorzy obierali ziemniaki. Wszyscy poza Kajtusiem, który z patykiem udającym karabin i z liśćmi paproci, oczywiście maskującymi, wepchniętymi za spodenki i pod czapkę na głowie, chodził tam i z powrotem ciągnąc za sobą Abę. Najpierw próbował wziąć „do służby” Maksa, ale on nie taki głupi, o nie. Nie po to chodził z panią na szkolenia, żeby teraz nie używać własnego rozumu. Olbrzymi wilczur, wielkością niewiele ustępujący dogowi (który zresztą był jego ojcem), zaparł się wszystkimi czterema łapami i nie musiał robić nic więcej. Kajtuś usiłował ruszyć go z miejsca, popychał, ciągnął – nic nie pomogło. Maks stał jak posąg psa. Kiedy malec dał za wygraną i „zajął się” Abą, podszedł, liznął go w policzek i pomału zszedł na dół, pod swoim ulubionym świerkiem zwinął się w kłębek i drzemał od czasu do czasu kontrolnie otwierając oczy by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku.

– Obieraj porządnie. Zobacz, cztery oczy zostawiłeś – Bartuś zwrócił uwagę Jędrkowi.

– Nie oczy tylko oka – poprawił Jędrek.

– Wszystko jedno, mogą być ślepia albo gały – Bartek lekceważąco machnął ręką.

Machnął prawą ręką, w której trzymał obierak do ziemniaków. Przyrząd wypadając z Bartusinej dłoni trafił w głowę Kuby, niczego się nie spodziewającego, zatopionego w marzeniach, zapatrzonego w dal ze swoim obierakiem w jednej ręce, z ziemniakiem w drugiej. Noży młodzi panowie do rączek nie dostawali, jak się okazało – słusznie. Kubuś skoczył na równe nogi.

– Który to?! – wrzasnął.

– To Bartek – wołał od strony bramy Kajtuś chcąc zemścić się za poranne zamknięcie na zasuwkę w Przybytku Ulgi.

Kuba niewiele myśląc, a raczej nie myśląc wcale, cisnął w winowajcę ziemniakiem trafiając go w ramię.

– Ale ja nie chciałem – pisnął Bartuś uskakując w tył.

Zamachnąwszy się z całych sił Kubuś stracił równowagę i – pociągając za sobą Marka – usiadł w ogromnej misce z wodą, do której wrzucali obrane ziemniak. Żółciutkie ziemniaczki rozsypały się po piasku nabierając natychmiast szarego koloru, podobnie jak spodenki Mareczka i Kubusia.

Aba wyrwała się Kajtkowi i skoczyła sprawdzić co się stało, wpadając na Jędrka i wpychając go w błoto powstałe natychmiast po zmieszaniu wody spod ziemniaków z piaszczystą ziemią.

Bartek stał z otwartymi szeroko oczami i z niedowierzaniem patrzył na niewiarygodne skutki jednego machnięcia ręką. Kuba, Jędrek i Marek wyglądali jak nieboskie stworzenia. Spojrzeli po sobie, spojrzeli na Bartka i zrozumieli się bez słów. Bartek też pojął w czym rzecz.

– Nie, co to, to nie – wybełkotał wyciągając przed siebie ręce jakby chciał ich zatrzymać w miejscu, po czym rzucił się do ucieczki.

Aba biegała wokół nich jazgocząc niemiłosiernie, aż Maks przyszedł sprawdzić co jest powodem owego tumultu.

Jedynie Maciek nie ruszył się z miejsca. On jeden miał nóż i zdawał sobie sprawę z doniosłości tego faktu. Prawdą jest, że każdego ziemniaka obierał „z czterech stron świata”, w sześcian, ale to przecież nieistotny drobiazg. Siedział więc i zaśmiewał się patrząc jak trzej poszkodowani przyprowadzili głównego winowajcę i posadzili dokładnie w tym miejscu, w którym sami przed chwila siedzieli. Wtedy właśnie przed bramą stanął turkusowy maluch a z lasu po przeciwnej stronie drogi wyszedł Dziadek. Zaraz za nim pani Basia i Helcia.

Stokrotki natychmiast ruszyły w stronę chłopców, którzy zamarli w bezruchu na ich widok. Zobaczywszy z bliska głupie miny „mężczyzn”, wysmarowane błotem ciała i ubrania wybuchnęły gromkim śmiechem, klepiąc się po udach z wielkiej uciechy, tak jak okazywali wesołość na jakimś filmie pierwotni mieszkańcy Afryki.

– Jakie licho nadało te dziewczyny akurat teraz – mruknął Kuba przez zęby.

Maciek był szczęśliwy, że nie brał udziału w tej całej awanturze. Bał się nawet pomyśleć jakby mu było głupio gdyby…na przykład Linka zobaczyła go utytłanego w błocie.

11.08.2017

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Po co wróciłaś Agato?, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *