Wieczorami chodziłyśmy na tańce. Nie mogę sobie przypomnieć nazwy lokalu, ale doskonale pamiętam jak tańczyłam na półokrągłym tarasie patrząc na spienione fale, czując zapach i smak morskiego powietrza. Każda z nas miała swojego adoratora, jakżeby inaczej, młodość ma swoje prawa. „Mój” Neil był owocem małżeństwa Polki i Turka mieszkającego od pokoleń w Bułgarii. Odziedziczył po rodzicach najlepsze cechy jakie można sobie wymarzyć: wysoki, z pięknymi czarnymi włosami, o smagłej cerze, z niesamowicie zielonymi oczami matki był romantykiem o typowo słowiańskiej duszy. Imponował dziewczętom urodą, samochodem, domem i biżuterią, którą miała dostać jego przyszła żona. Dla mnie wszystko było bajką, niezapomnianym przeżyciem, wakacyjną przygodą. Z pewnością życie potoczyłoby się inaczej, gdyby moje serce podczas tej wyprawy nie pozostało w Polsce.
Byłam po uszy zakochana w Rafale, koledze ze studiów. Wiedziałam, że i w nim zaczyna się budzić uczucie. Nigdy nie grałam na dwa fronty. Neil poprosił mnie o rękę. Koniecznie chciał mieć za żonę Polkę podobną do matki. Długo nie mógł pogodzić się z odmową, pisał długie, romantyczne listy. Kiedy zostałam żoną Rafała zrozumiał wreszcie, że musi układać sobie życie beze mnie. Zadzwonił, powiedział, że nigdy nie zapomni, życzył szczęścia. Myślę, że wreszcie znalazł dziewczynę, która nie tylko dla urody i majątku zdecydowała się z nim dzielić życie. Nieraz w myśli przesyłałam w przestrzeń dobre życzenia.
2.06.2017