Inga usiadła w fotelu koło kominka. Nie posiadała się z radości, że wreszcie mąż zmobilizował się na tyle, żeby powiesić na ścianie półkę. Tylko jedną wprawdzie, lecz Inga sama zrezygnowała z pozostałych, aby choć jedna zawisła nad wersalką. Oprócz tego na ścianie znalazły się dwa obrazy. Jeden namalowany przez wujka Stefana przedstawiający krakowiaka nocą przed chatą krytą strzechą. Na drugim był widoczny fragment zielonej gęstwiny drzew prześwietlanej miejscami promieniami słońca padającymi na zieloną trawę. W oddali jaśniał skrawek nieba za drzewami. Widok był dla Ingi cudownie kojący, wpatrywała się weń i przenosiła myślami do miejsca wyglądającego podobnie.
Owych dwóch obrazów nie udało się powiesić wcześniej. Przed zimowymi świętami Feliks był nie do wytrzymania. Inga nie miała mu tego za złe, rozumiała przecież przyczynę, było jej jednak bardzo przykro. Teraz – choć powinna być przed nią chwila spokoju – w dalszym ciągu przeżywała strach związany z przyszłością. Bardzo starała się odsuwać od siebie wszelkie obawy, strachy, negatywne myśli. Wiedziała przecież, że to nic nie pomoże, osłabi jedynie siły. które są jej potrzebne za dwoje, za siebie i za męża.
Patrzyła na „zagospodarowaną” ścianę i czuła wewnętrzną radość. Nareszcie wygląda jak w domu, a nie jak w poczekalni dworcowej. Musiała na to czekać od Bożego Narodzenia do samej wiosny. Doczekała się wreszcie. Nawet teściową udało się „wyprowadzić” na spacer pierwszy raz w tym roku. Przez całe miesiące starsza pani nie ruszała się z domu.
– Nie chce mi się – taka była jedyna odpowiedź na wszystkie propozycje.
Wprawdzie bardzo się zmęczyła, jednak kawałek drogi przeszła. Każdy by się zmęczył po kilkumiesięcznym bezruchu. Mięśnie, stawy, ścięgna – wszystko zesztywniałe przez brak ćwiczeń. Inga jednak cieszyła się, pełna była ciepłych uczuć względem staruszki. Tym bardziej, że pod wpływem nowych leków zaczęła więcej jeść i na razie ustały ataki agresji. Siedziała z kubkiem kawy w ręku, zadowolona chwilowo z życia, patrzyła jak teściowa kroi obierki ziemniaczane i marchewkowe, żeby wysypać pod iglaki. No… nie może być idealnie… to niemożliwe przecież. Nie pod iglaki wsypała lecz na grządkę przy uliczce… Trudno, przysypie się ziemią potem… Ale…
– Mamo! Dlaczego dajesz Zorce jedzenie?
– Nie daję!
Kłamstwo jest dla niej jak oddychanie albo nawet łatwiejsze, pomyślała Inga.
– Widziałam! Tyle razy cię prosiłam, żebyś jej niczego nie dawała. Chcesz, żeby umarła? Już jest chora. Potem będziesz płakać jak sunia będzie wyła z bólu na podłodze!
No i miły nastrój cholera wzięła.
Ale nic to, Baśka, nic to. Pojechali na cmentarz, z psami oczywiście. Zorka, która przedtem lubiła jeździć samochodem, teraz już nie pałała chęcią do jazdy.
– Pewnie dlatego, że tusza jej przeszkadza. Zdecydowanie trzeba ją odchudzić. Może być, że z powodu nadwagi bolą ją stawy i stąd problem z wchodzeniem po schodach – powiedziała Inga do męża, który brał sunię na ręce, żeby ulokować ją w aucie.
Siedząc obok męża w samochodzie Inga uświadomiła sobie, że od dłuższego czasu czuła się uwiązana. Nie mogła wyjść kiedy potrzebowała albo chciała, a Feliksa akurat nie było w domu. Bała się teściową zostawić samą nie wiedząc co starsza pani może za chwilę zrobić gdy tylko zorientuje się, że nikogo nie ma w domu oprócz niej. Na przykład szybko wtedy biegła do kuchni i przekładała rzeczy, zmywała, choć mówiło jej się tysiąc razy, że do tego jest zmywarka, która na dodatek nie marnuje wody więc nie zwiększa się rachunek za wodę. Często zostawiała odkręcony kran i woda sobie płynęła i płynęła… Poza tym i tak trzeba było po niej – czyli po teściowej – poprawiać. Doszło do tego, że kiedy z mężem szli z psami na dłuższy spacer – co przecież było niezbędne dla zdrowia fizycznego i psychicznego – i usłyszeli sygnał jadącego wozu pożarniczego, obojgu przychodziła do głowy jedna myśl: czy to nie matka podpaliła mieszkanie. Patrzyli w którą stronę jedzie wóz, jeśli w kierunku domu – przyspieszali kroku.
Siedziała tak sobie Inga w fotelu, patrzyła na wreszcie żyjącą ścianę i myślała. Majówka zbliżała się szybkimi krokami jakby założyła siedmiomilowe buty. Teściowa jeszcze nie jadła śniadania, przecież jak zwykle „nie spała całą noc i jeszcze sobie poleży”. Dobrze, niech leży. Tylko jak przyjdzie do kuchni, a Ingi nie będzie w pobliżu, znowu nakarmi psy nie wiadomo czym, na przykład wafelkami w czekoladzie. Dlatego Inga bezustannie musiała mieć oko na staruszkę. Albo postawi czajnik bez gwizdka i nie usłyszy, że woda się gotuje, nawet nie poczuje smrodu spalenizny, bo z niczym jej się nie skojarzy. Już kilka spaliła. Albo otworzy drzwi wejściowe i nie zamknie, albo ciężkie balkonowe okno spróbuje uchylić, nie dociśnie klamki i znowu się urwą, albo znów pozrywa żaluzje usiłując listewki podnieść do góry, albo nie domknie lodówki, albo nie zakręci wody… Tych „albo” była nieskończona ilość, co doprowadzało Ingę do chronicznego stanu nieustającej czujności i podejrzliwości.
cdn.