Połowa wakacji za nami. Wera korzysta wreszcie w spokoju ducha z wakacyjnego czasu, po raz pierwszy nie rozpocznie edukacji we wrześniu lecz dopiero w październiku albowiem zdała maturę i dostała się na studia 😊 Długo trzeba było czekać na wszystkie wyniki, taki teraz system, ale wreszcie może mieć spokojną głowę i oddać się odpoczynkowi w pełnym wymiarze.
U nas jest coraz „weselej” za przyczyną babci D. Postęp choroby widać gołym okiem. Mam wrażenie, że odbywa się on takimi „rzutami”. Przez pewien czas utrzymuje się stan w miarę stabilny, do którego przywykamy i dostosowujemy rozkład dnia, po czym nagle następuje normalnie sądny dzień, zaskakujący i wprowadzający jeszcze większy zamęt niż do tej pory. Tak było wczoraj. Przez cały dzień była jakaś podminowana, nastawiona na „nie” do całego świata, złościła się, obrażała dosłownie co kilka chwil nie wiadomo o co i po co, wychodziła do swojego pokoju i wracała, wychodziła i wracała, wychodziła i wracała splątana coraz bardziej i tak w koło Macieju. Wieczorem już po kolacji, której też ostentacyjnie prawie nie jadła – „tylko kawałek chlebka z masełkiem” – zabrała kubek z herbatą i poszła do siebie. Po chwili wróciła z wystraszonym wzrokiem (to są takie nieobecne oczy, błądzące gdzieś nie wiadomo gdzie) wyraźnie czegoś szukając. Wróciła do siebie, za moment znów to samo, i znów i znów… Nie odpowiedziała na żadne pytanie, czego potrzebuje, czego szuka, co się dzieje, jedynie zaczęła szlochać na cały regulator, co zdarza jej się bardzo często z niewiadomego powodu. Na próbę dowiedzenia się o co chodzi reaguje wściekłością, wykrzywianiem się, wymachiwaniem rękami, wyzwiskami i ucieczką do siebie. Mieliśmy z MS wyjść razem na wieczorny spacer z psiepsiołkami (w końcu to jedno z niewielu naszych wspólnych wyjść), ale gdy po raz kolejny zeszła z obłędem w oczach czegoś szukając stwierdziłam, że ja zostanę w domu, bo ciemno się już zrobiło, a ja ślepa wieczorem jestem, MS pójdzie sam. Szilunia już wyraźnie domagała się spaceru, Skitkowi wszystko jedno, on głównie śpi. Całe szczęście, że tak zdecydowaliśmy. Krążyła po całym domu szlochając, z obłędem w oczach, zataczając się jak człowiek kompletnie zamroczony alkoholem albo inną substancją. Pilnowałam tylko, żeby nie spadła ze schodów. Raz wycharczała, że chce herbaty. Zrobiłam, posadziłam ją przy stole, żeby wypiła, myśląc, że może trochę oprzytomnieje, ale zostawiła kubek, poderwała się ze szlochem z krzesła i znów poszła do siebie. Tak też było w nocy. Ja w końcu poszłam spać, MS został na straży. Wstałam o piątej, zdążyłam wyjść do lasku z psiepsiołkami kochanymi i ledwo wróciłam, a taniec babciny zaczął się od nowa. W tej chwili krąży szlochając wokół stołu, nie odpowiada na żadne pytanie, nie ma żadnej reakcji z jej strony, kompletny odlot. Tylko przerażony, obłędny wzrok. Mam wrażenie, że całe pomieszczenie drga, wokół niej cała przestrzeń jest poruszona, prawie widzę drżące powietrze. W pracy tak miałam kiedyś. Przychodził emeryt po książki, pewnego razu zauważyłam nie tylko dziwne zachowanie, ubranie nieadekwatne do pory roku, ale wyczułam właśnie takie drgające powietrze, jakby poruszającą się przestrzeń. Zadzwoniłam do jego córki z delikatną sugestią zajęcia się starszym panem, a córka mnie błagała, żebym zadzwoniła do jej siostry, która (mieszkając osobno) nie wierzyła jej (tej mieszkającej z ojcem) w opowieści o dziwnym zachowaniu ojca. Ponieważ byłam wówczas na bieżąco, podałam namiar na konkretną przychodnię. Myślę, że córki zajęły się ojcem, więcej nie przyszedł. Teraz babcia poszła do siebie… znowu schodzi…
Nie mówię o tym, żeby się skarżyć. Dzielę się własnymi odczuciami, przeżyciami, które są udziałem opiekunów osób z chorobą Alzheimera. Z zewnątrz tego nie widać. Nikt kto nie doświadczył na własnej skórze nie uwierzy i nie pojmie co się dzieje z chorym i przez co przechodzi opiekun. W ośrodkach opiekuńczych pracownicy się zmieniają, idą do domu, wracają do własnego życia. Opiekujący się członek rodziny nie może wyjść i zostawić chorego, za to własne życie musi zostawić na boku. Dobrze, że jesteśmy we dwójkę z MS. Jedno może iść na zakupy czy załatwiać inne sprawy, drugie w tym czasie pilnuje babci D. Teraz już nie ma mowy o wspólnej wyprawie gdziekolwiek. Przez pewien czas spała do południa, wtedy MS odsypiał nockę, ja po powrocie z psiepsiołkami mogłam spokojnie pójść choćby do Biedronki. Teraz się zmieniło nawet to. Ciekawe co dalej. Leki wypluwa, potrafi ukryć między zębami i po jedzeniu wypluć! Kupiliśmy pieluchomajtki, ale to ciężka sprawa. Z higieną zaczyna być problem, dotąd nie było. Nie zmusi się jej do mycia bo krzyk i szloch. Kiedy piszę te słowa schodziła kilka razy do kuchni i do ogródka, wokół stołu i do kuchni, i znowu na górę i właśnie schodzi…
Uff, no dobrze, teraz zmiana tematu.
Jeśli chodzi o kotlety vege to natychmiast robię w każdej ilości i SMACZNE 😀 Już się nauczyłam, bez jajek też, bo z racji częstych ostatnio odwiedzin kliniki wet na Ursynowie podrzucam Małemu najróżniejsze próbki. Potrafię zrobić z każdej kaszy, każdych płatków i ogólnie z tego, co akurat mam w domu. Wszelkie płatki zalewam gorącym bulionem dodając od razu siemię lniane. Jak ostygnie dokładam co akurat pod ręką jest, w tym cebulkę obowiązkowo i przyprawy. W zależności od konsystencji lepię kotleciki i panieruję, albo – jeśli się da, rzucam łyżką na patelnie i są placuszki. Wszystkie dobre 😊 Hitem ostatnim były kotlety z boczniaków i pieczarek. Pokroiłam drobno pieczarki, podsmażyłam i przełożyłam do miski. Pokroiłam boczniaki też w miarę drobno (tylko nóżki bardziej, bo twarde), udusiłam, przełożyłam do pieczarek. Cebulkę podsmażyłam tym razem (zwykle daję surową) i też hop! do miski. Do tego siemię, bo choć dla nas używam jajka (Mały bezjajeczny 😊 ) to jednak siemię warto jeść ze względu na wartości jakie w sobie zawierają małe, niepozorne ziarenka. Tylko bułkę tartą do tego i już. Dla Małego dodałam jeszcze trochę mąki ziemniaczanej, kukurydzianej (wiążą całość jak jajka) i płatki drożdżowe (mniammm 😊 ). Kotleciki boczniakowo-pieczarkowe tak smakowały MS, że już kilka razy robiłam. Naprawdę pyszne i na ciepło i na zimno. Fotki nie ma po co zamieszczać skoro wszystkie kotlety wyglądają tak samo, uwierzcie mi na słowo, że smaczne wyszły 🙂
Ze słodkości deserek budyniowy w nowej odsłonie, bo do gorącego budyniu (tym razem czekoladowy był) dodałam płatki owsiane, a górną warstwę herbatników „poczęstowałam” rozpuszczoną czekoladą deserową i białą.
Jeszcze takie ładne ciasto upiekłam 🙂
Przepis znalazłam na YT – https://youtu.be/tcfKSEOcjRU
Dora z https://takietam-2.blogspot.com/ chciała zobaczyć „kwietnik” jaki zrobiłam z abażura i ze starej deski do prasowania, tzn. ze stelaża, a więc bardzo proszę 😍
W ziemi, którą kupiliśmy pod kwiatki były jakieś nasionka i wykiełkowała roślina. Najpierw myślałam, że to malwa. Zbierałam na Ursynowie nasiona i siałam w różnych miejscach z nadzieją, że może urośnie. Ale to „coś” rosło w oczach zmieniając się w jakieś monstrum zasłaniające inne wszystkie kwiatki i odcinające je od słońca. MS zrobił zdjęcie i szukał, szukał aż wyszukał, że to (chyba) japoński bluszcz czy jakoś tak (już zapomniałam), ochrzciłam to mianem dziwadła i tak zostało. Przesadziliśmy dziwadło w inne miejsce gdzie może sobie rosnąć i wdrapywać się na ogrodzenie. Po przesadzeniu odchorowało swoje, ale już wyzdrowiało i liście są coraz większe (stare, te ogromne, uschły i obcięłam je). Jeśli będzie takie jak w opisie to naprawdę powinno rewelacyjnie wyglądać. Nie odstrasza jednak ślimaczorów, które i dziwadło potrafią podgryzać. Codziennie rano idę na polowanie, by choć zmniejszyć ilość tych szkodników.
W ostatni lipcowy dzień świeci słoneczko trochę przyćmione, ciepło jest, miło, wietrzyk leciutki powiewa. Zaczęłam pisać raniutko, kończę pod wieczór, była „przerwa na życie’ ( jak z Fleszarowej- Muskat). Babcia D. siedzi na tarasie i macha do przelatujących samolotów. Przespała się po porannym „cyrku” i wstała odmieniona, normalnie dr Jekyll i Mr Hyde… Nawet spytała „co sobie dziecko zrobiło?” patrząc na moją oklejoną plastrami nogę, którą sobie tydzień wcześniej zraniłam, a właściwie nie ja sobie tylko butelka po oliwie mi to zrobiła 😉 Kupuję oliwę w wysokich, mało stabilnych butelkach i właśnie taka rozbiła się na posadzce i dostałam odłamkiem. Gdybym „chodziła po doktorach” założyliby mi kilka szwów, ale ja muszę sama przecież 😃 Robię opatrunki, teraz używam propolis w kroplach i w maści i ładnie się goi. Od tygodnia tak chodzę, a babcia D. zobaczyła teraz. No i tak to….
Dziękuję za odwiedziny, za wszystkie dobre słowa i myśli 🙂💗 Pięknego wakacyjnego tygodnia życzę 🌞🍀👍
💙💛
Kochana Anusiu, znam ten ból i tulam mocno.Jestescie wspaniałymi ludźmi.Zycze dużo siły I wytrwałości.Ogrod pięknieje a ta roślinka to całkiem podobna do malwy.Kulinaria super, ciasto przepiekne.Trzymajcie się, buziaki.
Uleńko:-) Roślinka ma wąsy czepne, że tak je nazwę, jak bluszcz co „idzie” po ścianach. W opisie jest, że rośnie nawet do 4m. , pięknie się przebarwia i nie gubi liści na zimę. Ciekawa jestem bardzo czy tak będzie, bo może się okazać, iż to zupełnie co innego wyrosło 😉 Buziaki kochana 🙂
Aniu, mogę tylko przytulic Cię mocno i życzyć cierpliwości, bo nic innego tu poradzić nie można, chyba że śpi się na pieniądzach.
Życzę Wam cierpliwości i zdrowia i podziwiam za wszystko nieustająco!
Ładny ten bluszcz, byle całego ogrodu Ci nie zagarnął:-)
Jotuś:-) Podobno ma się wspinać po siatce, jeśli oczywiście dziwadło jest tym czymś japońskim 🙂
Dziękuję Ci bardzo Asiu 🙂
Jestem pod wrażeniem Twojej inwencji twórczej jeśli chodzi o miejsca kwietne!
Słodkości też podziwiam, ale z doskoku, bo sama rzadko je spożywam – staram się trzymać wagę przecież. ;-))))
No i przytulam mocno, mocno Was oboje!
Fusilko:-) Tak sobie pomyślałam, że przed wyrzuceniem mogę dla zabawy wykorzystać różne przedmioty, jak rok temu buty na bratki 🙂 Żeby było śmieszniej kuzynka zrobiła kwietnik z niepotrzebnego sedesu 🙂 🙂 Potem nie żal się pozbywać różnych rzeczy, które miały kilka żyć, a ile przy tym radości 🙂 Uściski serdeczne i podziękowania za dobre słowa 🙂 🙂
Aniu, chciałabym bardzo jakoś Cię pocieszyć, ale wiadomo, że w tej chorobie nie ma nawrotu do „normalności”. Mam kontakt z osobą, która opiekuje się taką teściową i już od dłuższego czasu są na etapie pampersów, bo nie ma kontroli nad fizjologią. Tyle, że nie „szkodzi”, nie utrudnia życia, raczej po prostu się coraz bardziej wyłącza z rzeczywistości.
Małgosiu:-) Nie ma co pocieszać, trzeba robić co należy i tyle. Ale bardzo dziękuję Ci za dobre słowa i chęci tym bardziej, że i Tobie lekko nie jest. Na pewno inna jest opieka nad osobą, która współpracuje, albo chociaż „nie przeszkadza” w opiece, np. w karmieniu, w dbaniu o higienę, założy podkład (czy pieluchomajtki) rozumiejąc, że to dla jej dobra. Ale cóż, nie wybiera się tego co nam przypadnie w udziale, życie przynosi scenariusze nie do przewidzenia wcześniej. No to „pchamy swoje taczki” i do przodu, powrotu nie ma. Myślę, że najważniejsze jest czyste sumienie kiedyś, potem…
Kochana, znam to z pracy. I też miałam różności, a wolnego tylko 2 godz. I noce bywały różne. Z krzykiem i płaczem. Niestety podawałam krople na uspokojenie. Często na siłę zatykając nos. Jak dziecku. Mniej szkody niż taki atak paniki. Bo to panika. Ona nie wie gdzie jest i nikogo nie poznaje. Lepszy jest zastrzyk. Czasem pomaga łagodny głos i przytulenie. I cierpliwość. Przytulam Kochana.
Luciu:-) Wiem, czytałam, miałaś najprzeróżniejsze sytuacje z podopiecznymi więc rozumiesz. Podrzuciłaś mi pomysł, kupię jakieś krople na uspokojenie, myślę, że kiedy pomyśli, że to na serce – to weźmie. Tabletki wypluje, potrafi jeść trzymając w ustach gdzieś z boku i potem np. schować do kieszeni. Wczoraj znalazłam pod stołem, dobrze, że psy nie zjadły. Luciu, cierpliwość jest towarem bezcennym, bardzo, bardzo potrzebnym. Dziękuję i przytulam się do Ciebie 🙂
Aniu, przyjemnie popatrzeć na twoje kwiatki i ciasta twojego wypieku. Lato szybko mija i do tego są jest takie upalne( chwila oddechu, chwila chłodu) a przed nami znowu upał. Aniu, mój blog już otwiera się błyskawicznie . zapraszam .
Krysiu:-) Byłam u Ciebie i podziwiałam 🙂 Dziś pada deszcz, potrzebny, to fakt, tylko miałam chęć wypuścić się do Rossmana tak dla przyjemności i po tabletki z kurkuminą, piperyną i imbirem. Jeden słoiczek kończę i chcę następną kupić, żeby nie przerywać kuracji. Nic to, może jutro się uda. Całuski 🙂
To straszna choroba. Bardzo, bardzo współczuję! Przedstawiłaś chorobę Babci bardzo realistycznie. Pomyślałam, jak bardzo ona czuje się przerażona, zagubiona i bezradna w trakcie tych ataków paniki. Koszmarna choroba, gdy cierpi cała rodzina.❣️
Matyldo:-) Koszmarna choroba, to prawda. Chory chwilami się męczy, ale potem nie pamięta,. natomiast w opiekunach to wszystko, wszystkie przeżycia, emocje, sytuację są, siedzą, gryzą, męczą i nie chcą odejść…
Proszę pozdrowić ode mnie Babcię bo ja też często macham samolotom i wodzę za nimi wzrokiem, mało tego, wymagam tego od osób akurat mi towarzyszących – w tej kwestii z Babcią masz łatwiej :). A nocnik i stare rajstopy to świetny przykład Zero Waste. Brawo!
Moni:-) Teraz za każdym razem gdy teściowa będzie machać samolotowi to ja pomyślę o Tobie 😉 Machanie jest nieszkodliwe, więc niech macha do woli 🙂
Gorzej gdy dziś usiadła na stoliku i ledwo ją złapałam, bo stolik delikatny i byłaby się zwaliła razem z nim.
Dzięki za docenienie pomysłów ogródkowych 🙂 🙂 🙂
Okropnie to smutna i przykra choroba. I boli wszystkich najbliższych nie tylko chorego
Przytulam najserdeczniej Anko.
Stokrotka
Anko – i ja mam w rodzinie osobę chorą na Alzheimera. Wiem, że to koszmar…
Przytulam Cie serdecznie.
Stokrotka
Stokrotko:-) Wygląda na to, że Alzheimer rozprzestrzenia się jak zaraza… tak często się ostatnio tę chorobę spotyka. Myślę, że wynika to z wydłużenia ludzkiego życia i też poziomu medycyny, która potrafi ratować nas w razie różnych przypadłości, na które dawniej ludzie umierali i nikt nie wiedział, że widmo Alzheimera krąży w genach … Nie ma na to rady, trzeba – jak to w kabarecie śpiewał kolega Laskowika i Smolenia: ” pchamy swoje taczki ja i towarzysze…” – pchać te taczki i tyle, widać taka karma…
Ja też Cię przytulam baaardzo Jaguniu kochana 🙂