„Babie lato i kropla deszczu” – 46

Za namową mamy Honoratka postanowiła zdawać egzamin do niepublicznego liceum. Przyjęła do wiadomości, że ma to potraktować jak próbę generalną przed spektaklem, że nic się nie stanie jeśli jej się noga podwinie, a przy okazji sama siebie będzie miała możliwość sprawdzić w nowej sytuacji, w nowym miejscu.

– Skarbie, powiedz mi jeszcze raz dokładnie jak to będzie wyglądało – powiedziała Inga gdy wreszcie wnuczka odebrała telefon.

– Jutro egzamin pisemny z polskiego o szesnastej, w sobotę egzamin z matematyki. Godzina jeszcze nie jest pewna.  W poniedziałek z angielskiego i niemieckiego też o szesnastej ale, babciu, nie jest brany pod uwagę w rekrutacji – odpowiedziała.

– Pewnie chodzi im o zorientowanie się jaki poziom dzieci reprezentują…

– Babciu! Jakie dzieci? – oburzyła się natychmiast nastolatka.

– Przepraszam skarbie, chciałam powiedzieć: młodzież – poprawiła się Inga świadoma, że wnuczka nie widzi jej szerokiego uśmiechu.

– Aha, a wcześniej nie mogłam odebrać, bo miałam matematykę, no, korepetycje – wyjaśniła Honoratka-nastolatka.

Temat egzaminów wnuczki nie schodził z myśli babci. Nie przyznawała się lecz przeżywała bardzo. Tym razem niepotrzebnie, matka z córką odpuściły niepubliczną szkołę. Na egzamin z języka już Honorcia nie poszła, nie spodobało jej w tej szkole. Przygotowywała się do egzaminu kończącego ósmą klasę. Nareszcie dzień ważny nadszedł.

Inga nie mogła sobie znaleźć miejsca. Od rana Honoratka pisała egzamin. Ośmioklasisty czy ósmoklasisty – zastanowiła się. Ja byłam nauczona pierwszej wersji. Profesora Bralczyka albo profesora Miodka należałoby spytać o poprawność formy. Moim skromnym zdaniem obie są dopuszczalne, wszak „ó” wymienia się na „o”…

– Tak córeczko? – przerwała dywagacje językowe na dźwięk telefonu. – Ja też się denerwuję. Dokładnie w chwili kiedy zadzwoniłaś zastanawiałam się  nad poprawnością formy… Zresztą mniejsza z tym. W jakim nastroju poszła? Mam nadzieję, że nie stresowałaś jej dodatkowo… Tak tylko mówię… Daj znać od razu jak wróci, dobrze?… Doman ją zabierze? Może będzie chciała wracać z koleżankami?… Aha, wszystkie, słusznie. Niech im lody zafunduje na odstresowanie…. Jakie uczyć? Już się nauczyła wszystkiego czego mogła. Tym bardziej z matematyki. Nie dręczcie już dzisiaj dziecka, żeby jutro mogła bidulka myśleć. Niunia moja kochana – rozczuliła się Inga. – Dopiero takie maleństwo słodkie było, a tu już zdaje egzaminy. Mówię, że ten czas to jakiś oszust jest. Zdecydowanie… Ale zadzwonisz, dobrze?… No to buźka, pa córeczko.

Psy szczekając wyskoczyły do ogródka przez uchylone drzwi tarasowe, Inga wyskoczyła za nimi.

– Cicho bądź – huknęła na sunię. – Po co krzyczysz bez powodu?

Suczka spojrzała na nią wyraźnie zdegustowana i odwróciła się tyłem.

– Jak to bez powodu? – zza siatki obrośniętej zimozielonym bluszczem dał się słyszeć głos Kasi. – Czyż ja nie jestem wystarczającym powodem do krzyku? Może chciała z kimś mądrym porozmawiać. Zorka, co ta twoja pańcia od ciebie chce? Wybacz jej, pewnie też się denerwuje.

– O, Kaśka – zdziwiła się Inga. – Pewnie, że się denerwuję, żebyś wiedziała jak bardzo…

– Przypadkiem wiem…

– Miejsca sobie znaleźć nie mogę. Nie mogę też zrobić nic z tego, co na dziś zaplanowałam, teściowa jeszcze nie zeszła na śniadanie. Muszę tu siedzieć dopóki nie zje i nie schowam jedzenia.

– Żeby znowu psów nie nakarmiła? – domyśliła się Kasia.

– Właśnie.

– Wiesz co? Mam pomysł, zaproś mnie na kawę – puściła oko do przyjaciółki.

– To jest bardzo dobry pomysł, wchodź, już nastawiam wodę.

– Co dwie zestresowane babcie to nie jedna – zauważyła Kasia. – Musimy wspierać siebie i nasze ośmioklasistki.

– O, powiedziałaś tak jak ja – ucieszyła się Inga.

– Co powiedziałam? – zdziwiła się Kasia.

– Powiedziałaś: ośmioklasistka.

– Za moich czasów tak się mówiło – wzruszyła ramionami Kasia. – I pisało się dkg w skrócie od „dekagram” a nie dag.

– No właśnie. Nie lubię jeszcze jak ktoś mówi „otrębów” a nie „otrąb”.

– A mnie denerwuje mówienie „dresy” na jeden dres, a już najbardziej „zadziewa się” zamiast „dzieje się” albo „wydarza, zdarza”, po prostu doprowadza mnie do białej gorączki. Lecz cóż kochana, język się zmienia i nie ma na to rady.

– Ale ubożeje, skoro jednym słowem na literę „k” będącym w powszechnym użyciu zastępuje się wszystkie dawne określenia stanów emocjonalnych na przykład.

– Taak, na dodatek jednym wolno, a innych za to samo pozywa się do sądu…

– I jeszcze za dobrą radę daną w dobrej wierze wlepia się karę…

– Cóż, zawsze byli równi i równiejsi. Na zasadzie: co wolno wojewodzie… To się nie zmienia.

– W nosie mam dziś wszystko poza wnuczką.

– Właśnie. I dlatego nic nie możesz robić, musisz  skutecznie trzymać kciuki. Jesteś rozgrzeszona – stwierdziła Kasia.

– Podobałoby mi się takie wytłumaczenie bezczynności gdyby zjawiły się krasnoludki i oferowały pomoc – skinęła głową Inga. – Nawet bardzo by mi się podobało.

– Krasnoludków ci się zachciewa! A pożyczyłabyś któregoś, gdyby do ciebie przyszły? –spojrzała na przyjaciółkę. – Inguś, kochana, pożyczysz?  Hi hi, to jest bredzenie zestresowanej babci – zaśmiała się wywołując cień uśmiechu na twarzy przyjaciółki.

– Mówiąc szczerze krasnoludki naprawdę bardzo by mi się przydały. Jestem zmęczona, zniechęcona pilnowaniem teściowej, bezustannym sprzątaniem po niej, poprawianiem, robieniem w kółko tych samych rzeczy po ileś razy.  Do czego się dotknie to zniszczy, zepsuje, wysypie, rozleje, a mnie ręce opadają i nie mam już siły. Nic mi się nie chce, wszystko wydaje mi się bezsensowne. Co zrobię, to na próżno.

– Też tak miałam – skinęła Kasia głową. – Musisz przetrzymać, innego wyjścia nie ma. Nie gryź się, każdy w zetknięciu z chorobą otępienną ma podobne odczucia. Nikt nie jest ze stali. Wiadomo, że raz jest lepiej, raz gorzej. Wiem dobrze, przecież przerobiłam temat dwa razy.

– Wystarczy mi raz – Inga rozejrzała się wokół po czym zerknęła na górę. – Wiesz, ona często skrada się jak duch. Nie słychać jej wcale i nagle wyrasta przede mną znikąd. Zawału dostanę za którymś razem, zawsze się wzdrygnę. Albo kuca u góry na ostatnim schodku i przez szczebelki podgląda. Chyba myśli, że jej nie widać.

– Może być tak, że w tym momencie nie wie gdzie jest, nie wie z kim ma do czynienia. Potrzebuje dłuższej chwili, żeby się upewnić, rozpoznać.

– Być może masz rację. A być może to taka jej gra, żeby mnie wykończyć.

– Oho, teraz to ty bredzisz jakbyś cierpiała na manię prześladowczą . Nie bój się, to nie jest zaraźliwe.

– No wiesz co! Ładnie się tak nabijać z biednej babci?

– A ja to jaka jestem? Też biedna! – pożaliła się Kasia.

– Mam pomysł. Ukroję słuszny kawał sernika, przez te nerwy nam się należy – Inga podniosła się z krzesła.

– I nawet szybciej spalimy, przez te nerwy oczywiście – ucieszyła się Kasia. – O matko, jaki dobry. Co ty mu zrobiłaś, że tak smakuje?

– Ja nic, tylko Feliks ubił mu pianę, przecież ci mówiłam – zaśmiała się Inga. – Nigdy mi się nie chciało ubijać więc ładowałam całe jajka. Pyszny był zawsze, ale taki zbity…

– Ten jest jak chmurka, jak obłoczek taki lekki, leciutki, cudowny po prostu – zachwycała się Kasia. – Rozpływa się w ustach, dosłownie, nie w przenośni.

– Powiem Felkowi, niech się cieszy, że od tej chwili ma stały etat ubijacza piany.

– Taki starszy pianowy, co? Jak starszy kapral albo starszy sikawkowy… Daj jeszcze trochę, co tam, dziś możemy, a nawet musimy. Przecież w ten sposób ratujemy sobie życie. Daj mi tamten kawałek. dobrze?

Po południu Inga  do wnuczki wysłała sms.

– Jak tam? Jak Ci poszło? Co dalej?

– Spoko – otrzymała odpowiedź.

– Czyli co, dobrze? – zadzwoniła nie zadowalając się odpowiedzią.

– Okaże się – z niewzruszonym spokojem odpowiedziała Honoratka.

– A co teraz robisz poza rozmawianiem za mną?

– Odpoczywam – w głosie wnuczki babcia wyczuła zdziwienie, że w ogóle o to pyta.

Cóż, pozostało uzbroić się w cierpliwość i czekać na wyniki, potem znowu czekać aż dziewczyny powiedzą  gdzie się młoda dostała. Postanowiła Inga wykorzystać sensownie czas oczekiwania i ukoić skołatane nerwy pożytecznym działaniem. Wyciągnęła z ukrycia mnóstwo różnych zawiniątek z papierowych serwetek, pudełeczek po witaminach, po kremach, w których miała nasionka aksamitek, groszków, jakichś kwiatków, których już nie poznawała, zebrane podczas spacerów.

Czas najwyższy się nimi zająć – pomyślała i zastanowiła się w czym je posiać, żeby wykiełkowały. Bezpośrednio do ziemi nie chciała, jeszcze za wcześnie, dopiero po zimnej Zośce będzie bezpiecznie. Teraz w dzień jest ciepło lecz rankiem, kiedy wyszła na łąkę z psami, na trawie był szron. Niech sobie więc nasionka kiełkują spokojnie w cieple, na grządkę pójdą jak wyrosną. Wyjęła pojemniki po pieczarkach kupowanych w Biedronce. Gdzie miała kupować jak nie tam, skoro to najbliższy sklep i najtańszy, a przecież  właśnie cena stała się podstawowym kryterium zakupów. Nasypała ziemi, sporo nasionek aksamitek  się zmieściło. Nie wszystkie wykiełkują, może chociaż połowa. Za kilka dni zrobi to samo z kilkoma nasionkami wilców, które zebrała od sąsiadów. Raz jeden miała niebieskie wilce, gdyby nie zostały uwiecznione na fotografii sama by nie uwierzyła, że je miała. Rozkwitły tak ładnie, aż przechodzący ludzie zatrzymywali się aby podziwiać. Już nigdy więcej takich nie było, zniknęły wszystkie, chociaż wilce często się same rozsiewają i rosną z roku na rok bez żadnej pomocy.

W dwóch skrzynkach na dwóch oknach, kuchennym i kominkowym, posadziła bratki. Trafiły jej się miniaturowe i z miejsca się w nich zakochała. Były takie śliczne, drobniutkie, wdzięczne, że nie sposób przejść obok nich obojętnie. Dzięki temu  nie mogła się nawyglądać przez kuchenne okno, bowiem brateczki na oknie, a cudownie kwitnący bez za oknem sprawiały jej tyle radości, że przestała robić sobie wyrzuty, iż uległa i kupiła. Niby tylko dwa złote za sadzonkę, ale w ich sytuacji liczy się przecież każda złotówka. Córka pochwaliła, wnuczka też, przyjaciółki podziwiały tak jak ona sama. Inga wreszcie poczuła się rozgrzeszona, powiedziała sobie, że ojca i matki to ona nie zabiła, żeby się tak musiała męczyć i poczuła zadowolenie.

Przypomniała sobie, że Sabina obiecała jej sadzonkę białego bzu, taki zwykły odrost od korzenia. Niby nic, ale bzy Ingi wszystkie pochodziły od jednej sadzonki, z odrostów od korzenia właśnie. Dlatego kwitły w jednym kolorze, a Inga chciałaby mieć różne barwy i odcienie.

– Sabinka, to co, masz ten biały bez dla mnie? – zapytała podchodząc do ogrodzenia gdy zauważyła sąsiadkę w ogródku.

– Pewnie. Myślałam, że się rozmyśliłaś, bo się nie odzywałaś. Już miałam poucinać te badyle…

– Jakie badyle – oburzyła się, żartobliwie oczywiście, Inga. – Uwielbiam bez, jego zapach zamknęłabym w buteleczce, żeby móc wąchać przez cały rok.

– Ja tak lubię konwalie – powiedziała Sabina biorąc do ręki sekator.

– Po co ci to? – przestraszyła się Inga. – Korzeń mi przecież potrzebny, posadzić chcę!

– Łopatkę mam przy bzie – odpowiedziała Sabina. – Myślisz, że już nie wiem co robię?

– Przepraszam…

– Ależ daj spokój, potrzymaj to – podała Indze sekator, wzięła łopatkę i ukopała dwa kawałki, dwie gałązki z korzonkami. – Czekaj, nie puszczę cię tak od razu, chodź na kawę. Włożę je tylko na razie do wody, żeby nie zdechły … o, już.

Usadziła przyjaciółkę na fotelu, zalała szybko kawę.

– Powiedz mi, może ty coś wiesz, bo ja niczego nie mogę się dopytać.

– Ale o czym? Nie zrozumiałam – Inga podniosła wzrok znad filiżanki.

– Może Bogna coś zdradziła, coś jej się wyrwało…

– Sabcia! Ale na jaki temat? Zupełnie nie wiem o co ci chodzi.

– Bo wiesz, Jagna nigdy nie miała przede mną tajemnic, a teraz nic mi nie mówi. Stroi się do tej „Filiżanki”, późno wraca i nic nie mówi!

– Aa, o to chodzi. Słuchaj, przede wszystkim nie jest małą dziewczynką tylko dorosłą kobietą i to po przejściach…

– Właśnie o te przejścia mi chodzi. Czy ona się w coś nie wpakowała? Nie chciałabym, żeby znowu była tak okropnie nieszczęśliwa.

– Nie, myślę, że nie masz się czego obawiać. Przecież jest mądrą i rozsądną dziewczyną.

– Słuchaj, ona śpiewa chociaż wie, że nie potrafi i fałszuje, śmieje się, coś Zaderce mówi do uszka, a mnie nic – szeptem powiedziała z żalem w głosie.

– Sabinka! Ona wyraźnie jest szczęśliwa, czego ty chcesz? Ciesz się.

– Ale dlaczego? Serce matki mówi mi, że się zakochała. To i dobrze, ale w kim? W jakimś gościu z „Filiżanki”?

– Nie wiem, może… ale czekaj, czekaj… Bogna wspomniała kiedyś o przesyłce, która przyszła do Jagienki z Irlandii

– Z Irlandii? Jagna uwielbia irlandzką muzykę.

– Już wiem – Inga aż podskoczyła na fotelu – Słuchaj, mam,  myślę, że chodzi o Alana Zawistowskiego! Spytaj Kasię, przecież to wnuk jej przyjaciół!

– Jesteś genialna! – wykrzyknęła Sabina. – Dzięki. Zaraz zawołam Kaśkę. Widzę ją w ogródku. Kasiaaa, Katarynkaaa – zawołała przez okno.

– Co tam? – odkrzyknęła Kasia.

– Chodź do nas na kawę, możesz?

– Mogę, już lecę – odpowiedziała i po chwili zadzwoniła do furtki. – Wpadłyście na dobry pomysł. Cytując moją Klarcię sprzed kilku lat „bez kawy to ja jus nie zyję”.

– Postarzały nam się te wnuczki – stwierdziła Inga. – Okropnie szybko.

– Jak ja bym chciała mieć wnuczkę – westchnęła Sabina. – Niestety, nie zanosi się na to.

– Skąd wiesz? – wesoło spytała Kasia.

– Na to wygląda – smętnie opuściła głowę.

– A może nie masz racji? – Kasia się usadowiła wygodnie. – Lej tę kawę. O matko, przypomniały mi się dawne czasy, kiedy się z dziewczynami spotykałyśmy na zbiórkach w naszym bloku na Ursynowie, żeby omawiać różne sprawy, w tym i  problemy sercowe. Ale fajnie, czuję się jakbym nagle odmłodniała.

– Cieszę się, że ty się cieszysz, ale ja jestem w stanie rozedrgania ze zdenerwowania!

– Dlaczego? Co się stało?

– No właśnie nie wiem czy coś się stało, czy nie – westchnęła Sabina.

– Sabcia, no to niczego nie rozumiem, o co chodzi?

– Ja ci powiem – wtrąciła się Inga. – Sabinka ma dziś problem z koncentracją.

– No, mam – przytaknęła gospodyni. –Może przyniosę nalewkę limonkową? Jakoś się rozluźnię, może…

– Co za piękny dzień – wykrzyknęła radośnie Kasia. – Dawaj tę nalewkę.

cdn.

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *