„Babie lato i kropla deszczu” – 34

Wiosna rozgościła się na dobre. Tegoroczna zima niespecjalnie dała się ludziom we znaki, o czym świadczyły widoczne obok domów spore ilości zaoszczędzonego, nie spalonego drewna przygotowanego na opał w sezonie zimowym. Zakwitły roślinki w ogródkach, w parkach, wzdłuż dróg. Żółciły się forsycje, różowiły ozdobne drzewka, których nazwy nie pamiętał nikt, kto się nie zajmował roślinami zawodowo, co jednak nie przeszkadzało przechodzącym ludziom zachwycać się urodą drobnych, różowych kwiatuszków oblepiających gałązki. Pojawiały się pierwsze zielone listeczki na drzewach i krzewach, na łąkach zaś mlecze wabiły do siebie rozbudzone owady. Ptaki uwijały się szukając miejsca do gniazdowania i głośno wyrażały radość życia. Świat przyjmował wiosnę z radością i szeroko otwartymi ramionami. Była to pora miłości, miłości owadów, ptaków i wszelkiej zwierzyny. Wszystko co żyje starało się o przedłużenie gatunku, o założenie rodziny.

Marysia pełna energii i radości jechała do Krakowa. Jej natura potrzebowała ruchu, „przewietrzenia się” od czasu do czasu, lekkiej przebieżki, wdrapania się na Palenicę, spaceru pod Bereśnik, odwiedzin  Muzycznej Owczarni. Miała w sobie taką potrzebę, taką wypełniającą jej duszę tęsknotę i musiała ją zaspokoić, żeby móc funkcjonować normalnie przez jakiś czas. Potem znów musiała, po prostu musiała wziąć plecak i znów przejść swoje ukochane góry. Pomagały zregenerować siły, uspokoić umysł, podrzucić pomysły na konkretne projekty, dawały impuls do działania. Lubiła wtedy być sama, nie znosiła żadnego towarzystwa w pobliżu. Taka była i już. Wychowana przez ojca i ciotki nauczyła się samodzielności od najmłodszych lat, rozwijała odziedziczone po Winicjuszu upodobanie do urozmaiconego trybu życia z pewną dawką adrenaliny i nie mogła usiedzieć w jednym miejscu zbyt długo. To znaczy – musiała mieć swoje miejsce takie, do którego wracała myślą będąc daleko, zaś fizycznie wracała z kolejnej wyprawy przywożąc materiał na następną wystawę fotografii czy na reportaż. Dzięki małemu wydawnictwu założonemu kiedyś przez przyjaciół ojca, a konkretnie przez Teresę Olszyńską-Zacharską i jej męża Juranda, wydała pierwsze swoje prace. Teraz była już „okrzepniętą” na życiowych drogach, uznaną fotografką i reportażystką. Nie wiązała się na stałe z żadnym pracodawcą, sama wolała być „sterem, żeglarzem, okrętem” na co mogła sobie pozwolić mając wsparcie ojca i jego nowej, „przyszytej” rodziny. Poza tym była dziedziczką połowy „Filiżanki”, miała więc byt zabezpieczony pod względem finansowym, mogła żyć zgodnie z własnymi zainteresowaniami i pragnieniami. Jednym słowem uważała się za szczęściarę.

Przez chwilę rozważała możliwość pozostawienia samochodu w Warszawie i pojechania pociągiem. No tak, gdyby miała w planie podróż tylko do Krakowa to rzeczywiście byłoby rozsądne. Magistralą pociąg jedzie szybko, miasto znała bardzo dobrze i w potrzebne miejsca potrafiła dotrzeć bez problemu, zresztą od czego są taksówki? Skoro jednak myślała o wypadzie do Szczawnicy – bez auta nie mogła się obejść. W pociągu mogłaby poczytać i popracować, to prawda, ale potem co? Tłuc się autobusem przez dwie godziny na trasie Kraków – Szczawnica? Może jeszcze na stojąco? Przecież nigdy nie wiadomo co się może przytrafić. Zdecydowała się pojechać samochodem. Jej ukochana toyota była wozem terenowym, z napędem na cztery koła, z metalową ramą z przodu, z progami po bokach. Dostała ją od taty gdy zobaczył jak się Marysi oczy świeciły na widok auta, które kupił  kiedyś dla siebie. Jednak reakcja ukochanej jedynaczki na samochód sprawiła, iż powziął myśl sprezentowania córce na urodziny kluczyków wraz z przypisanym do nich pojazdem. To nie był zwykły samochód, ale prawdziwa przyjaciółka z duszą. Marysia ją kochała, dała jej na imię Fruzia  i  kochała Fruzię łącznie z jej samochodową duszą.

Spotkanie w mieście Kraka odbyło się punktualnie, zgodnie z planem i zadowalająco dla wszystkich zainteresowanych. Wpadła jeszcze do Muzeum Historii Fotografii gdzie w Dziale Konserwacji i Przechowywania Zbiorów pracował jej dobry kolega ze studiów Karol Januszko. Miała od niego odebrać jakąś paczkę dla taty. Wypili szybką kawę, na rozmowy o znajomych nie było czasu, chciała możliwie prędko wyruszyć w drogę, żeby jak najkrócej jechać po ciemku. Wprawdzie dni są coraz dłuższe, jednak jeszcze zbyt krótkie na tak długą jazdę wymagającą wytężonej uwagi w warunkach panujących na drodze o tej porze roku. Wychodząc – a dokładniej: wybiegając – zderzyła się w drzwiach z kimś dużo wyższym od siebie. Ten ktoś z pewnością był rodzaju męskiego.

– Marysiu, poczekaj – zawołał Karol, – chciałem ci przedstawić Huberta,  mojego….

– Sorry, spieszy mi się, następnym razem, wybaczcie – i już jej nie było.

– Co to za tajfun? – spytał  Hubert Klonowski wychyliwszy się, aby zobaczyć ów „tajfun” przetaczający się przez korytarz, zlatujący w dół po schodach w zawrotnym tempie i znikający za drzwiami, pozostawiający mu w oczach obraz masy bujnych, czarnych loków zakrywających część właścicielki.

– Koleżanka ze studiów, iście włoski temperament – uśmiechnął się Karol. – Miała matkę włoskiego pochodzenia, nic więc dziwnego w tym nie ma. Sam rozumiesz, geny.

– Jak się nazywa?

– Marysia Bartecka, córka Winicjusza, znasz go, tego od konserwacji papieru.

– Aaa, to taki tajfun – skinął ze zrozumieniem głową. – Wiem, słyszałem, oglądałem i czytałem. No no, nie przypuszczałem, że się tutaj mogę na Marię natknąć… To mówiłeś, że gdzie ona tak pędziła?

– Nic nie mówiłem – zarechotał Karol – Ciebie co nagle trafiło? Strzała Amora? Nie za szybko?

– Nie tak szybko jak myślisz, kotku – zaśmiał się Hubert parafrazując reklamowy slogan. – Mów  dokąd poleciała, potem ci resztę wyjaśnię.

– Do Szczawnicy. Trzymam cię za słowo, pamiętaj.

– Konkretniej możesz?

– Najczęściej w „Budowlanych” się zatrzymuje. Może teraz też. Czasem była w „Marcie”.

– Masz jej telefon? Numer mam na myśli oczywiście.

– Mam, lecz wybacz, bez upoważnienia nie udostępnię obcym

– Jaki ja obcy? Na głowę upadłeś?

– Hubert, słuchaj, jeśli masz coś na myśli to działaj i sobie radź, na mnie więcej nie licz. W tej materii oczywiście. Kombinuj bracie, ojca znasz,  prawdopodobne miejsce pobytu znasz i wystarczy. No co tak stoisz? Goń ją, masz przecież urlop podpisany, do dziadka miałeś jechać.

Karol uśmiechał się pod nosem widząc minę przyjaciela. Znając Marysię był pewien, że szybko utemperuje niespodziewanego wielbiciela i odpowiednio potraktuje nagłe zaloty nie patyczkując się nic a nic.

Z Winicjuszem Barteckim od lat łączyły go sprawy zawodowe. Karol był starszy od Marysi o ładnych kilka lat, poznali się gdy robił drugi fakultet w Warszawie na ASP, bywał wtedy częstym gościem „Filiżanki” jak wielu młodych ludzi mających artystyczne aspiracje. Karol pięknie malował, poza tym pasją obu panów była konserwacja papieru, szybko więc doszli do porozumienia u podstaw którego stała sympatia starszego kolegi do młodszego adepta tej samej dziedziny rzemiosła oraz oczywiście interesy związane między innymi z ratowaniem zabytkowych, papierowych dzieł sztuki.

cdn.

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

4 odpowiedzi na „Babie lato i kropla deszczu” – 34

  1. jotka pisze:

    Oj, wisi chyba w powietrzu ciekawa historia damsko-męska:-)
    Ale faktycznie, tajfun nie kobieta!

  2. Urszula97 pisze:

    Tak cudnie wiosnę opisalas to i miłość musi być, pozdrawiam upalnie.

    • anka pisze:

      Uleńko:-) Wiosna to początek wegetacji, czyli życia, a miłość to samo sedno życia, bez niej życia nie ma, to miłość musi być 🙂 Ściskam trochę mniej upalnie, bo wiaterek się ruszył 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *