„Babie lato i kropla deszczu” – 3

Inga rano wstała z bólem głowy, dręczyły ją koszmarne sny związane z nieustającymi myślami dotyczącymi przyszłości.  Komornikowi wciąż nie udawało się odzyskać ich pieniędzy i nie miała nadziei  na rychłe rozwiązanie, ponieważ w związku z reformami sądownictwa, zwanymi przez  ich krytyków deformami, sprawy się przeciągały ponad miarę i nie było widoków na poprawę sytuacji.

– Cholera, ciągną się jak sparciała gumka w starych majtkach – mruknęła pod nosem.

– Coś mówiłaś? – spytał Feliks schodząc po schodach.

– Tak, ale do siebie – uśmiechnęła się do męża. – Miałeś dzisiaj dłużej pospać.

– Wiesz jak jest, akurat wtedy kiedy sobie człowiek może pospać, to się budzi wcześniej. Zawsze tak było – podszedł do żony i cmoknął ją w czubek głowy. – Co robisz?

– Piję kawę.

– A poza tym?

– Myślę.

– Wiem przecież, że jesteś myślącą kobietą. A o czym ze sobą rozmawiałaś? Zdradzisz?

– O sytuacji zewnętrznej i Budowlańczyku.

– Aaa, no to rozumiem. Ale kochanie, dziś o tym nie myśl, nie psuj sobie humoru. Mamy piękną złotą jesień i plany na dziś. Zapomniałaś?

– Skądże, to nie ja mam sklerozę… – zreflektowała się widząc zmianę na twarzy męża. – Przepraszam, nie chciałam, miałam ci nie mówić, żeby cię nie denerwować, ale mi się wyrwało. Że też nie potrafię utrzymać języka za zębami…

– Co się znów stało?

– Na szczęście nic takiego.

– Ale co?

– Zeszłam na dół jak jeszcze było ciemno. Znalazłam w kuchni na podłodze rozbity talerzyk z ciastem, a pełna blacha zniknęła. Sprzątnęłam i poszłam na górę prasować. Kiedy skończyłam i zeszłam  na dół zrobić sobie kawę, blacha wróciła z połową zawartości.

– A druga połowa jest pewnie ukryta w szafie pod bluzkami – pokiwał smutno głową.

– Ważne, że nic się nie stało. Zresztą odkąd mama przyjmuje leki, jest o wiele lepiej niż kiedyś. Teraz mamy ważniejsze sprawy na głowie.

– A miał być taki miły dzień – westchnął Feliks i usiadł w bujanym fotelu.

– Widzisz, znowu popsułam ci humor. Kurczę, jestem okropna. Zrobię ci kawę, dobrze? Jaką wolisz dzisiaj? Może ekspres wyjmę? No powiedz jaką? – starała się przegnać ciemną chmurę z twarzy męża.

Coraz trudniej było Indze zapanować nad sobą, bardzo brakowało leku, który brała wcześniej.  Nie wiedziała jak postąpić. Może wrócić do poprzedniej lekarki? Zawsze pomagała i rozumiała. Ale dostać się do niej w awaryjnej sytuacji nie można było w żaden sposób. No i odległość. Nie do pokonania gdy człowiekowi naprawdę coś dolega, a samochodu nie ma. Przecież korzystali teraz z auta pożyczonego od dzieci. Starali się używać jak najrzadziej, za paliwo trzeba przecież płacić. Akumulator wymienili, bo stary zdechł na amen i poszły pieniądze na nieplanowany cel. Poza tym Feliks miał obawy i dodatkowy stres jaki towarzyszy używaniu cudzej rzeczy.

– Niechby się popsuł w drodze, albo stłuczka się przytrafiła  to co? Nie ma pieniędzy żeby go ściągnąć do warsztatu, nie mówiąc o samej naprawie – odpowiadał jej zirytowany sytuacją w jakiej się znalazł pierwszy raz w życiu.

Był oszczędny, rozsądny, nigdy nie postąpił nieroztropnie, nierozważnie. Już się taki urodził, taki porządny do granic. Przed podjęciem decyzji dotyczącej jakiejkolwiek sprawy, czy to rodzinnej czy zawodowej, rozważał  problem z każdej strony, starannie wybierał najwłaściwszą opcję. Uczciwy do bólu tego samego oczekiwał od ludzi, z którymi miał do czynienia.  Tym bardziej od państwa, w służbie którego spędził całe dorosłe życie. To państwo go zawiodło i okradło, wpędziło w nędzę, zaś osoby nie zasługujące na szacunek tryumfalnie szczerzyły zęby z ekranu telewizora. Nie dał rady przejść nad tym do porządku.

– Feluś, dzieci powiedziały, że samochód jest dla nas na zawsze, przecież oni teraz jeżdżą dużym – próbowała zmienić nastrój męża. – Odkąd urodziła się Ewelinka to Bogna jest w domu z malutką. Potrzeby się zmieniły, nie jeździ do pracy, więc auta nie używa. Dzięki temu, że stoi u nas możesz mnie do niej w każdej chwili podrzucić, kiedy jestem potrzebna.

– Nie rozumiesz jak ja się czuję? Jak szmata, jak dziad proszalny – żadne rozsądne argumenty żony  nie przynosiły uspokojenia.

Usiłując zachować pogodny wyraz twarzy Inga wyjęła z lodówki biały ser, powidła śliwkowe oraz małą puszeczkę mielonki szumnie określonej na opakowaniu jako szynka drobiowa. To dla teściowej, brak wędliny podczas śniadania wywołałby grymas niechęci. Nawet gdy jej nie jadła robiła minę jakby ktoś specjalnie chował przed nią jedzenie i głodził ją, choć „ona tylko troszeczkę i wystarczy”. Taka malutka puszka była w Biedronce najtańsza, kosztowała złoty czterdzieści pięć. Co z tego, że zawierała głównie świństwo i truciznę? Coś trzeba jeść nawet jak się nie ma pieniędzy. Podczas okupacji na oleju samochodowym ciotka smażyła placki i nikt nie umarł od tego. Wujek opowiadał, że na początku przez kilka dni miał sraczkę, ale potem się organizm widocznie przyzwyczaił i przeszło. Różne dziwne rzeczy się wtedy jadało, wystarczy poczytać jak się nie zna faktów przekazanych w opowiadaniach rodzinnych. Człowiek przecież jest silny… No właśnie, afirmacje… wszystko jest dobre w moim świecie….wszystko jest dobre w moim świecie…wszystko jest dobre w moim świecie… aha, a ja jestem japońską cesarzową… wszystko jest dobre… Jakie dobre? Jakie wszystko?!!!

– Inga, nie jesz śniadania? Chodź już – głos męża przywrócił jej poczucie rzeczywistości.

– Już, już idę, patrzyłam czy jest sałatka, wydawało mi się, że jeszcze trochę zostało, ale widocznie mi się tylko zdawało…

Usiadła z herbatą. Nie miała ochoty na jedzenie,  prawie przemocą wcisnęła w siebie kanapkę z serem starając się nie zwracać uwagi na teściową pukającą dłonią w ucho, a raczej w aparat słuchowy, dającą w ten sposób do zrozumienia, że urządzenie nie działa. Jakby nie mogła po ludzku powiedzieć o co jej chodzi, pomyślała zerkając na męża. On zdawał się skupiać całą uwagę na słowach dziennikarza płynących z telewizora, choć kątem oka obserwował matkę. Kiedy myślała, że nikt na nią nie patrzy, zdejmowała z twarzy boleściwą maskę męczennicy, przywołując ją natychmiast, gdy któreś z nich zwracało się w jej stronę. To był już chyba odruch, nie tylko przy jedzeniu, ale w każdej innej sytuacji również. Na przykład brała miotłę i zamiatała. Nie chodziło o to, że Inga po niej poprawiała, bo zostawiała mnóstwo psich kudełków. Miała prawo ich nie widzieć i miała prawo nic nie robić. Skoro czuła potrzebę zamiatania, proszę bardzo, niech robi wszystko co chce, byle była zadowolona.  Rzecz w tym, że kiedy nikt jej nie widział, albo myślała, że tak jest, zachowywała się normalnie. Natomiast gdy spostrzegła, ze ktoś na nią patrzy, albo w ogóle jest w pokoju  zaczynała jęczeć, stękać, oddychać jak po ciężkim biegu. Inga przez pewien czas dawała się nabrać, przerażona myślała, że starszej pani coś się stało.

– Nie przejmuj się za bardzo – uspokajał  Feliks. – Tak samo się zachowywała moja babcia.  Dzwoniła rano i głosem umierającego człowieka kazała mamie do siebie przyjeżdżać, a kiedy matka dojechała, okazywała się najzdrowsza na świecie i grały przez pół dnia w karty. Matka się z tego śmiała, a teraz sama tak się zachowuje.

– Przecież ma prawo źle się czuć. Jest w tym wieku, że po prostu nie może być zdrowa jak koń, bo koniem nie jest –  upierała się Inga, ale tylko na początku, potem przestała.

Po śniadaniu udało się Indze wyciągnąć męża na spacer. Miłe są chwile wspólnych spacerów, pomyślała, tym bardziej, że zbyt rzadkie. I to jest nienormalne. Na prawdziwe spacery powinniśmy w sezonie chodzić przynajmniej dwa razy dziennie. Albo przynajmniej raz, a dobrze i daleko na długą wycieczkę. Ale… niestety, zawsze jest jakieś ale… ale Feliks siedzi przy komputerze. Mówi, że musi,  bo nie mamy kasy… Przecież wiem, że musi. Po spacerze, gdyby się poruszał i dotlenił, z pewnością lepiej by mu się myślało, koncentracja by się poprawiła i może wtedy byłby jakiś rezultat tego siedzenia. Jak do tej pory nie ma żadnego poza nerwami, że nie wychodzi i poza  zmęczonymi oczami. Ale z drugiej strony to jest kolejna niesprawiedliwość. Feliks tyle czasu poświęcił na przygotowanie się, bezustannie ćwiczy, notuje, jakąś strategię testuje, naprawdę jest zapracowany i nic z tego nie ma! Na taką ilość pracy i zaangażowania, jaką wkłada – należy mu się nagroda, powinien być widoczny efekt trudu wkładanego codziennie w tę pracę!…  Boże, jak dobrze tak sobie zwyczajnie iść obok niego…

– Miło tak iść – odezwał się Feliks.

– Żebyś wiedział, że o tym samym w tej chwili myślałam – odpowiedziała. – Jakbyś odczytał moje myśli. Popatrz na „dzieciaki”. Jak one cieszą się ze wspólnego wyjścia!

Istotnie, obie mordki się śmiały, miały zadowolony wyraz ślepiów, machały ogonami spoglądając na swoich ludzi. Zadzior kroczył spokojnie, nawet dostojnie – rzec by można – równym krokiem, czujnie zerkając, strzygąc uszami i węsząc jeśli coś zwróciło jego uwagę, jakiś widok, dźwięk czy zapach.

– Ten pies to uosobienie siły spokoju – zauważył Feliks.

– Zupełnie odwrotnie niż Zorka – spojrzała Inga z uśmiechem na sunię. – Popatrz tylko, jest zachwycona, szczęśliwa i informuje o tym każdego napotkanego przechodnia. To przyjaciółka całego świata. A jaka szybka, bystra i zwinna…

– Taka była dopóki nie przytyła.

– Ale bystra jest w dalszym ciągu – broniła Inga ulubienicy. – Nawet bardziej. Ciągle się uczy czegoś nowego, zaskakuje mnie. O, na przykład wczoraj Zadzior był w ogródku. Powiedziałam jej, żeby go zawołała, a ona stanęła w uchylonych drzwiach i coś mu powiedziała. Za chwilę przyszedł. Naprawdę!

– Widocznie miała niepodważalny argument – uśmiechnął się myśląc, że dobrze jest wybrać się choć czasem na długi spacer.

cdn.

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Babie lato i kropla deszczu, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

2 odpowiedzi na „Babie lato i kropla deszczu” – 3

  1. Urszula97 pisze:

    Codziennie życie, trudy życia ale i radości, pozdrawiam cieplutko.

  2. anka pisze:

    Uleńko:-) Samo życie po prostu. Buziaki 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *