„Pasma życia” 16d

Elżbieta otworzyła oczy w chwili, kiedy purpurowa tarcza słońca pojawiła się na horyzoncie. Sen odleciał w krainę snów. Usiadła na wersalce, przeciągnęła się, po czym wstała i wyszła na balkon. Świeże górskie powietrze odpędziło natychmiast chęć powtórnego wtulenia głowy w poduszkę. Pomyślała, że szkoda życia na sen. Tyle jeszcze chciała zobaczyć, a czas niemiłosiernie pędził do przodu. Aby go więc nie marnować wróciła do środka, włączyła czajnik z wodą i wskoczyła pod prysznic. Po piętnastu minutach siedziała na balkonie z kawą, ubrana w pasiastą zielonobiałą koszulkę i beżowe rybaczki. Włosy dla wygody upięła nad karkiem, ale kilka cieniutkich pasemek wymknęło się spod władzy spinek i – jeszcze wilgotne – skręciły się w spiralki bez żadnej subordynacji. Wodziła wzrokiem po wzgórzach, rozjaśniona twarz i zachwycone oczy odmieniły ją, odmłodziły i zupełnie nie wyglądała jak owa zmęczona życiem, stroskana kobieta, która przyjechała tu zaledwie kilka dni temu.

Nie zauważyła kiedy na sąsiednim balkonie pojawił się Winicjusz. Pozornie obojętny na bliskie otoczenie, sprawdzający pogodę, w rzeczywistości bardzo dokładnie obserwował grę uczuć na twarzy sąsiadki. Fascynowała i pociągała go. Musiał to otwarcie przyznać sam przed sobą. Cóż, nie mógł zaprzeczyć, że przyzwyczaił się do bycia ośrodkiem damskiego zainteresowania, ale było to takie bardzo powierzchowne, bez głębszego znaczenia. Elżbieta zaś zdawała się go nie zauważać, nie istniał dla niej jako mężczyzna, ale – jako człowiek. To było ciekawe doznanie. Poczuł radość, gdy pozwoliła mu wejść na krótkich kilka chwil do własnego świata. Dawno odzwyczaił się już od bliskości drugiej osoby, uśpił w sobie potrzebę jej odczuwania. Może lękał się zranienia? Przed laty, gdy Marysia była małą dziewczynką, chciał jej zapewnić kobiecą opiekę w domu i związał się z pewną kobietą, która – gdy tylko poczuła się pewna swego – pokazała prawdziwe, nieciekawe, oblicze. Potem przemknęło mu przez życie jeszcze kilka niefortunnych związków. Nabrał przekonania, że na jego drodze stają z jakichś powodów zimne, wyrachowane egoistki. Widocznie poza Marią inna nie była mu już pisana. Kobiety traktował więc instrumentalnie, do zaspokojenia własnej męskiej próżności i fizycznych potrzeb. Nie był święty i wcale nie miał zamiaru udawać, że jest inaczej. I nagle teraz, zupełnie niespodziewanie dla samego siebie odkrył, że Elżbieta poruszyła w jego duszy od dawna uśpione struny, o których istnieniu sam zapomniał myśląc, iż uległy samoistnemu zanikowi. Wszak organ nieużywany zanika…. Dlaczego Elżbieta? Może dlatego, że dużo wiedział o jej życiu? O wiele więcej niż ona sama komuś zdradziłaby z własnej woli.

Przepłynęły mu przed oczami obrazy z przeszłości – jak pomagał Adelce podnosić ją zemdloną z bólu, wspomniał słowa i uwagi Adelki na temat życia Elżbiety. Adelka, która na ogół nie używała nieparlamentarnych określeń, w tym przypadku nie mogła się od  nich powstrzymać. Uświadomił sobie, że Elżunia – tak właśnie o niej pomyślał – stała mu się bliska jakby znał ją od lat. Właściwie tak było.  Dobrze się czuł w jej towarzystwie, odpowiadała mu jej szczerość, spontaniczność i wrażliwość. Miał chęć przytulić ją, otoczyć ramionami tak mocno, by poczuła się bezpieczna. Wiedział jednak, że zraniona głęboko i dręczona przez lata nie uwierzy, nie zaufa nikomu jeszcze przez bardzo długi czas. Albo nawet nigdy. Ale on poczeka. Do czego ma się spieszyć? Tylko młodość jest w gorącej wodzie kąpana. Po przekroczeniu pół wieku człowiek wie, że liczy się droga do osiągnięcia celu, ważna jest umiejętność rozkoszowania się każdym przebytym fragmentem owej drogi, spokojnym pokonywaniem przeszkód, radość z każdego zakrętu, za którym wyłania się niespodzianka nadająca życiu nowy blask. Uczucia umie się już przeżywać pełniej, dogłębnie, czerpać z nich siłę na ciąg dalszy. A szczytem szczęścia wydaje się mieć komu zaśpiewać za Krzyśkiem  Krawczykiem:  „Bo jesteś ty”…

Ela zerknęła na zegarek.

– Ojej, jak ten czas leci – mruknęła półgłosem. – Przecież chciałam wcześniej wyjść z domu.

– Cześć sąsiadko – usłyszała z sąsiedniego balkonu. – Cóż z ciebie za poranny ptaszek.

– Jaki poranny, jaki poranny. Miałam zamiar wyruszyć o świcie, a siedzę, myślę i zapomniałam o rzeczywistości, zaś czas ucieka.

– A gdzie się wybierałaś? Jeśli oczywiście to nie tajemnica. Pewnie romantyczna randka w górach o wschodzie słońca…

– Ja i randka – spojrzała na niego jak na niedorozwiniętego. – Też coś! A wschód słońca dawno mamy za sobą.

– Za to przed sobą możemy mieć uroczy dzień – uśmiechnął się niedorozwinięty sąsiad o pięknych oczach.

– Miałam w planie wąwóz Homole i przejście stamtąd szczytami na Palenicę. Sprawdziłam trasę na mapie i wydała mi się interesująca.

– Czy mogłabyś mnie ze sobą wziąć w charakterze przewodnika?

– Przewodnik mam w plecaku. Najnowszy, wydany w tym roku.

– Rozumiem. Ja, jako egzemplarz sprzed przeszło pół wieku, nie mam szans. Muszę pójść do lamusa – pokiwał smutno głową.

– Jako przewodnik  w rzeczy samej – odpowiedziała z leciutkim uśmieszkiem ledwo zarysowanym w kącikach ust. – Ale skoro sprawdziłeś  się jako towarzysz wyprawy, byłabym absolutnie zadowolona gdybyś się przyłączył.

– A ja jestem w rzeczy samej absolutnie szczęśliwy – oboje się roześmiali.

– Nie przypuszczałam, że ty, mężczyzna, oglądasz telenowele.

– Nie oglądam, tylko czasem zerkam na ekran, kiedy jestem w „Filiżance” i klientki „Klan” oglądają. Ale jeśli mamy złapać busika do Jaworek to się pospiesz.

– Ja jestem gotowa!

Równocześnie znaleźli się za drzwiami swoich pokoi. Po drodze doszli do wniosku, że wąwóz Elżbieta zwiedzi następnym razem, a teraz przewodnik mimo odesłania do lamusa pokaże jej przepiękną, malowniczą trasę przez Białą Wodę.

Pogoda na wycieczkę była wymarzona.

– Najwyraźniej masz układy nawet u świętych od pogody – żartowała Ela, gdy wysiedli w Jaworkach . – Gdzie teraz?

– Tutaj w lewo. Zobacz, tam jest Muzyczna Owczarnia, o której ci opowiadałem. Nigdzie nie ma takiego klimatu i nastroju jak tu. Włodzimierz Nahorny kiedyś w „Kawie czy herbacie” o niej opowiadał, że ” jest takie miejsce na końcu świata”. I rzeczywiście tu jest koniec świata. Przyjechaliśmy busem, który musiał zawrócić, żeby pojechać z powrotem. Dalej są tylko góry – Winicjusz był ożywiony, najwyraźniej szczęśliwy, oczy mu błyszczały,

Jakby uśmiechał się całym sobą – pomyślała Elżbieta z wielką przyjemnością. Miał w sobie coś, co sprawiało, że jego nastrój udzielał się otoczeniu. Tak więc i ona czuła się szczęśliwa.

– To właśnie Owczarnia – wskazał kierunek.

Budynek, który od razu przykuwał uwagę rozmiarami i kolorem, z drewna malowanego brązową farbą, z dachem z ceglastoczerwonej dachówki, stał za potoczkiem. Żeby się do niego dostać, trzeba było przejść przez mostek.

– Chodźmy zobaczyć jak wygląda  w środku – poprosiła zachwycona Ela. – O rety, myślałam, że to jeden budynek, a to dwa! Jakie ładne!

– To prawdziwa owczarnia i młyn, wszystko rozebrane, przeniesione tu i złożone od początku. Myślę, że w środku też ci się spodoba.

Na placyku za strumyczkiem stało kilka samochodów i grupka rozmawiających osób. Ela zwróciła uwagę na potężną sylwetkę mężczyzny w czarnej koszulce.

– O rany! – jęknęła z wrażenia stając w miejscu i chwytając towarzysza za rękę. – Winicjuszu! To jest…

– Oczywiście – patrzył na nią z rozbawieniem. – Oczywiście Elżuniu, że to Jarek Śmietana. Jeśli tu jest, pewnie gra dzisiaj albo w najbliższych dniach.

Z otwartych drzwi wyszła szara, pręgowana kotka. Zbliżyła się do Eli i miaucząc ocierała się o jej nogi. Elżbieta pochyliła się, głaskała kotkę po łebku, po karku, a ona z radości i przyjemności mruczała coraz głośniej. Piękny mężczyzna w czarnej koszulce spojrzał z sympatią na tę scenę i uśmiechnął się.  Ela była w siódmym niebie. Winicjusz też się uśmiechał i czuł podobnie, chociaż z innych powodów…

– Chodź, kocia mamo, do środka. Ręczę, że ci się spodoba.

Półmrok panujący w pomieszczeniu sprawił, że dopiero po chwili zaczęła dostrzegać szczegóły. Przede wszystkim proste, drewniane stoły nakryte wełnianymi kocami, takie same ławy, barek po lewej stronie a poza tym… różne cuda, jak choćby portret cesarza Franciszka Józefa upstrzony przez muchy – ten widziany oczami dobrego wojaka Szwejka, konfesjonał góralski, najprzeróżniejsze suche ziela, obrazy, portrety artystów występujących w Owczarni, plakaty…Mieli szczęście, bo na dwa wieczory zaplanowano koncert Jarka Śmietany i Nigela Kennedyego.

– Duet tych dwóch muzyków nie ma sobie równych,  możesz mi wierzyć – oświadczył Winicjusz.

– Nie musisz mnie przekonywać, przecież wiem, że obaj są genialni. To połączenie gitary i skrzypiec… bajka po prostu – Eli śmiały się oczy, w ogóle cała Elka jaśniała słonecznym blaskiem.

– Zobaczymy, czy są jeszcze miejsca.

Były.

– No to zapraszam cię, Elżuniu, na wspaniały koncert. Nie pożałujesz.

Skinęła głową bez słowa… Powiedział „Elżuniu”, jakby tylko on miał prawo tak do niej mówić… Oj, żebyś ty wiedział człowieku o czym ja myślę… Czuję się jakbym nagle wyszła z siebie, stanęła obok i znalazła się w innym świecie… Stała przed portretem monarchy znieruchomiała, pogrążona w myślach…

– Hej, czyżby myśli o cesarzowej Sisi przeniosły cię w czasie? – Winicjusz położył rękę na jej ramieniu.

Trzymając się za ręce ruszyli w drogę. Kupili po drodze wodę mineralną w kiosku, obok którego witał turystów piesek nastawiony przyjacielsko do całego świata, czekający aż ktoś usiądzie przy stoliku i poczęstuje go smakołykiem. Niedługo potem przekroczyli granice rezerwatu Biała Woda, nabywszy oczywiście uprzednio bilety wstępu.

W strumyczku – to wijącym się wzdłuż drogi, to przecinającym ją w wielu miejscach i tym samym zmuszającym turystów do wchodzenia na mostki z drewnianych żerdzi – odbijały się białe skały i promienie słońca skaczące tysiącami iskierek po wartko płynącej wodzie. Między bielą skał zieleniły się łąki pierwszą wiosenną zielenią. Wdrapawszy się pod górę ku granicy zobaczyli stado owiec pasących się na hali, skubiących z rozkoszą świeżą, młodziutką trawę.

– Popatrz jak psy pilnują porządku – pokazała Ela Winicjuszowi widoczne z oddali dwa białe owczarki i jednego czarnego psiaka zaganiające owce, które próbowały zbytnio oddalić się od stada.

Usiedli na złamanym konarze drzewa leżącym na ziemi. Czuła się swobodnie, bez skrępowania, zapomniała o wadach, które wyolbrzymiała na co dzień, ponieważ Mirek je wyolbrzymiał. Właściwie wmówił je w nią choć faktycznie nie istniały. Siedzieli oboje i wchłaniali w siebie piękno nie do opisania, nie do opowiedzenia, jedynie do przeżycia. Siedzieli tuż obok siebie. Winicjusz objął ramieniem Elżbietę i było zupełnie naturalne, że oparła o to ramię głowę. Odczuwali absolutną jedność z otaczającą ich naturą, istniejącą tak blisko człowieka ale niezależną, nieujarzmioną, która człowiekowi pozwala uszczknąć swego dobra tyle, ile akurat chce. Jeśli postępował zgodnie z jej rytmem, szanował ją – dostawał więcej. Jeśli był brutalny, nie uznawał jej zasad – prędzej czy później otrzymywał za to odpowiednią zapłatę.

– A potem górale znajdowali wiosną zwłoki delikwenta „co go śnieg oddoł”. Ot, nie podporządkował się prawom gór – zakończył Winicjusz opowieści o różnych przypadkach usłyszanych przez lata i zapamiętanych.

Od strony granicy wyłoniły się sylwetki jeźdźców na koniach. Jakże wspaniale uzupełniali krajobraz. Poprzedzał ich biegnący w podskokach młody owczarek podhalański. Pobiegł do Eli, pełen radości życia dał się głaskać i tarmosić. Schrupawszy podanego wafelka położył się na trawie w cieniu drzewa, pod którym siedzieli i nie miał ochoty stąd odchodzić udając, że nie słyszy wołania jeźdźców.

– Idź, bo się zgubisz. Pani cię woła, słyszysz? – tłumaczyła mu Ela. – No idź już, szybko, szukaj pani!

Po długiej chwili, kiedy konie znacznie się oddaliły, leniwie podniósł się i ciężko za nimi pogalopował.

Ela z Winicjuszem również się podnieśli i ruszyli w dalszą drogę Trzeba było wspinać się pod górę do samej granicy, ale teraz już podejściem łagodnym, najostrzejsze pokonali wcześniej. Potem szli – mając po lewej stronie Słowację, to w górę, to w dół, i znów w górę i w dół… Szli i szli i mogliby tak iść sto pięćdziesiąt lat ale wreszcie doszli do Palenicy. Zjechali kolejką znów podziwiając malownicze położenie miasteczka.

– Czytałem w  tutejszym miesięczniku „Z Doliny Grajcarka”, że kolejkę czeka remont i wymiana krzesełek z dwu na czteroosobowe, potrwa do grudnia – powiedział Winicjusz.

– Dobrze, że nie teraz – jęknęła Elżbieta. – Nie zeszłabym na dół o własnych siłach.

– Nic strasznego, dałbym sobie z tobą radę – oświadczył z poważną miną.

– A jak? – zajrzała mu w oczy przechylając się na siodełku.

– Nie kręć się bo spadniesz.  Jak? Zwyczajnie. Zaniósłbym cię na tę nową trasę Palenica 2 i sama byś się sturlała w dół. Czasem tylko musiałbym cię popchnąć…

– Ach ty, miałbyś sumienie tak się nade mną znęcać?

– Jakie znęcanie? Sama byś się turlała myśląc o obiedzie w „Chatce” i jeszcze byś mnie ponaglała.

– Tym razem masz rację, umieram z głodu i cieszę się, że za chwile będziemy w „Chatce”.

Podczas posiłku towarzyszyły im piosenki krakowskiej grupy „Pod Budą” płynące z głośnika wiszącego w rogu pomieszczenia. Elżbieta mimo woli zerkała na Winicjusza. Znów była na innej planecie, nie na tej, na której spędziła prawie całe życie… Był przystojny, ale to przecież nie jest najważniejsze. Wydawał się taki dobry, ciepły, taki swój… I nagle przyłapała przelatującą myśl, że cudownie byłoby się do niego przytulić…a dalej nich się dzieje co chce…

– Elżuniu, o czym myślisz? – Winicjusz przyglądał się zamilkłej nagle towarzyszce zastanawiając się czy to zmęczenie odebrało jej mowę, czy coś innego.

– Och, nic, przewijają mi się przed oczami obrazy z wycieczki…

Przecież nie skłamała, to też…ale… wszystko z powodu lampki wina wypitej do obiadu… i jeszcze te romantyczne piosenki…

Powłóczyli się trochę po parku, zjedli szarlotkę na gorąco z lodami i bitą śmietaną u Jacaka, i wreszcie doszli do „Budowlanych” po pokonaniu schodów od Zdrojowej.

– To była najbardziej męcząca część dnia – jęknęła Elżbieta siadając na murku. – Nie mam siły dojść do pokoju. Muszę tu zostać do jutra.

– Nie ma mowy. Dla przyzwoitości musiałbym z tobą siedzieć, a mam ochotę na prysznic i rozłożenie moich starych kości na leżaku na balkonie.

– To idź, a ja zostanę.

– Tak źle mnie osądzasz? Myślisz, że zostawiłbym cię tutaj samą? Nie, prędzej się przedźwigam, ale zaniosę cię na górę na rękach bez względu na ciężar, słodki zresztą.

– Puść wariacie, bo słyszę już klekot twoich starych kości… pewnie się rozlatują pod moim słodkim ciężarem.  Nic dziwnego, po takiej ilości słodkości w postaci lodów, śmietany i ciasta. Wolę pójść sama, będzie bezpieczniej.

– Zaniosę cię, nie ufasz mi? Nawet gdybym miał życiem przypłacić wniesienie cię po schodach, byłbym bezgranicznie szczęśliwy…

– A twoje kości? – zanosiła się śmiechem. – Miałabym do końca świata w uszach ich klekot… A poza tym nie ufam nikomu, sobie też… Zresztą jest winda, więc nie przesadzaj z tym poświęceniem – zerwała się z murku i po chwili byli przy windzie.

– Słuchaj dzielna kobieto – przytrzymał jej rękę przy drzwiach pokoju. – Zapraszam cię na wieczorne oglądanie gwiazd na niebie  z mojego balkonu.

– Zapewniam cię, że z mojego wyglądają równie pięknie.

– Ale mam dobre, słodkie, czerwone wino – kusił z uśmiechem przyprawiającym o drżenie serca.

– U mnie nie straci na walorach ani trochę, możesz mi wierzyć.

– No dobrze – kiwnął głową zrezygnowany. – A otworzysz mi drzwi czy mam przejść przez balkon? Chciałem jedynie zauważyć, że jest dość wysoko, a ze mnie słaby taternik. No więc jeśli mam w jednej ręce trzymać butelkę wina, a przy pomocy jedynej pozostałej pokonywać pionową ścianę… to nie wiem czym się  skończy taki wyczyn.

– Wezmę od ciebie butelkę, więc będziesz miał obie ręce wolne, dasz sobie radę.

– Jeśli spadnę, nie będzie miał kto zawieźć cię do Owczarni na koncert – dodał uśmiechając się  chytrze. – Bilety są u mnie…

– Tak, to jest jedyny rozsądny argument. Nie mogłabym się dostać do biletów – potrząsnęła głową. – Muszę cię wpuścić drzwiami. Nie mogę ryzykować.

Nazajutrz ni stąd ni zowąd pojawiła się tęcza. Cudowna, mieniąca się, oddzielająca dwa światy pełnym łukiem ostro przecinającym niebo. Jeden świat wypełniały ciemne chmury i strugi deszczu, drugi śmiał się oślepiającym blaskiem słońca. Elżbieta i Winicjusz jechali do Jaworek na koncert do Muzycznej Owczarni. Przez całą drogę towarzyszyła im niezwykle wyraźna tęcza.

– Zobacz Elżuniu, wiozę cię z ciemnej strony życia w jasną – odezwał się Winicjusz.

Ona zaś miała wrażenie, że to prawda. Chciała, żeby tak było. Przez chwilę poczuła jakby mężczyzna siedzący za kierownicą i ona stali się sobie bliscy, jakby stanowili całość, jakąś wspólnotę. Przez jedną krótką chwilę czuła jakby tak było i tak powinno być. Szybko się otrząsnęła przypominając sobie, że ona tylko na moment, nie powinna, nie ma prawa…Wrażenie w pamięci pozostało i wracało w postaci tęsknoty za obecnością bliskiej osoby tuż obok, w zasięgu ręki. Tak blisko, żeby można było dotknąć, poczuć zapach znajomej już wody po goleniu…

Koncert w Muzycznej Owczarni był fantastycznym, niezapomnianym przeżyciem. Ela uświadomiła sobie po raz kolejny, że kocha, uwielbia do szaleństwa gitarę. Skrzypiec słuchała z przyjemnością, oczywiście, smyczek w ręce artysty zmieniał się w żywą istotę słuchającą jego myśli, lecz gitara… nic innego, żaden instrument nie potrafił w jej duszy wzbudzać tylu uczuć, dostarczać takich cudownych wrażeń.

23.01.2018

  • kobietawbarwachjesieni Śliczny, romantyczny obrazek. Az mi się żal zrobiło, ze jestem sporo starsza od Twojej bohaterki.
  • annazadroza Jesienna:-) Dziękuję Ci baaardzo:))) A przecież naprawdę liczy się to, co w sercu. Zaś w sercu może być ciągle maj:)))

 

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Pasma życia, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *