Rano przed czasem była gotowa do wyprawy. Z wrażenia obudziła się wcześniej, umyła i wysuszyła włosy, zrobiła delikatny makijaż, przymierzała ciuchy, by wreszcie się zdecydować na beżowe rybaczki i zieloną koszulkę. Zupełnie gotowa zeszła przed budynek i usiadła na ławeczce czekając na towarzysza wycieczki. Długo nie musiała czekać, bowiem usłyszawszy stuknięcie drzwi Winicjusz wyjrzał i zobaczył sąsiadkę zbiegającą na dół. Spojrzał przez balkon i uśmiechnął się.
Siedziała z przymkniętymi oczami, zapatrzona w głąb siebie.
– Witaj sąsiadko – usłyszała wesoły glos. – Uważaj, bo w Szczawnicy dzieją się cuda i z nieba spadają owoce.
Poczuła, że się rumieni po czubek głowy.
– Ja cię bardzo przepraszam, wcale nie miałam zamiaru rzucać mandarynkami, po prostu wypadła mi z ręki….
– Co ja słyszę?! – po chwili milczenia Winicjusz parsknął śmiechem. – To ty we mnie rzucałaś i dlatego potem w drzwiach przestawiłaś mnie jak snopek słomy?!
– No, głupio mi się zrobiło… – roześmiała się patrząc w jego rozbawione, rozjaśnione oczy.
– Nie spodziewałbym się takiej siły po drobnej dziewczynie – patrzył z upodobaniem na nagle zarumienioną twarz Elżbiety .
Ruszyli obok willi „Danusia” oglądając z góry plac Dietla i skierowali się ku schronisku pod Bereśnikiem. Najpierw szli kamienną drogą wokół której znajdowały się prywatne domy. Poniżej drogi słychać było płynący wartko strumień. Doszli do miejsca rozgałęzienia szlaku w dwie strony, oba prowadziły do schroniska. Pierwszy, rowerowy, skręcał w prawo, drugi – dla pieszych – w lewo. I właśnie ten wybrali. Winicjusz wiedział, że jest to ładniejsza trasa dla pieszych wędrówek, z malowniczymi krajobrazami i widokami na miasteczko oraz Tatry. Wąska ścieżka skręciła ostro do góry po czym wprowadziła ich do lasu zmieniając się w wygodną drogę. Wiodła łagodnie w górę. Wśród bujnej już miejscami zieleni z głośnym śpiewem uwijały się ptaki. Szli pomału mając po prawej stronie strome, wysokie wzgórze, a po lewej w dole miasteczko, które – w miarę jak pokonywali kolejne metry – odsłaniało im spomiędzy drzew ukryte przedtem fragmenty. Potem wyszli z lasu i znaleźli się na rozległej polanie. Wspięli się krótkim, ostrym podejściem i znaleźli się na wyżynie, gdzie szlak znowu zaczął ich prowadzić łagodnie w górę w kierunku schroniska. Minęli duży krzyż na Bryjarce, który – wieczorem oświetlany – widoczny jest z daleka. Winicjusz zaproponował krótki przystanek dla nasycenia oczu. Widział, że jego towarzyszka pokonując strome zbocze starała się utrzymać równowagę i patrzyła pod nogi, więc mijane pejzaże mogły umknąć jej uwadze. A wyłaniały się stopniowo. Góry mają to do siebie, że zwielokrotniają obraz. Na takiej samej przestrzeni równina pokazuje tylko jeden widok, zaś góry zarzucają nas dziesiątkami obrazów zmieniających się dosłownie co kilka metrów.
Po prawej stronie widzieli rozległe tereny z malowniczymi domkami, a po lewej, w dole – część miasteczka i wijący się Dunajec, który iskrzy się w słońcu, migoce, połyskuje, szumi, śpiewa, mówi raz po polsku, raz po słowacku i rozumie oba języki. Jest domem dla ryb widocznych całymi ławicami pod przejrzystą wodą. Zaś one albo tkwią bez ruchu, albo przemykają wesoło między kamieniami. A kamienie w nim są kolorowe, różnokształtne, przemawiające, opowiadające legendę o Janosiku, snujące opowieści o świętej Kindze i Pieninach. Bledną śpiące na brzegu i natychmiast odzyskują barwę po zetknięciu z wodą… Elżbieta słuchała opowieści Winicjusza i sama czuła się jak wewnątrz legendy… Z tej wysokości Szczawnica pokazała dumnie całe swoje piękno, malownicze położenie w dolinie otoczonej wzgórzami. Ale to nie wszystko. Z miejsca, w którym stali widać było przepiękna panoramę Tatr. Mimo odległości mogli podziwiać masywne, pokryte śniegiem szczyty. Dłuższą chwilę sycili wzrok otaczającym ich pięknem, po czym ruszyli szlakiem w górę zbliżając się do domu zbudowanego tuż przy drodze, gdzie obok pięknego skalniaczka drzemał olbrzymi bernardyn leniwie zerkając na przechodzących turystów, nie robiących na nim żadnego wrażenia.
Wreszcie doszli do schroniska pod Bereśnikiem i usiedli przy drewnianym stole, jednym z wielu ustawionych na zewnątrz. Stąd także roztaczał się fantastyczny widok i na miasteczko, i na Tatry, i na pasma okalające Szczawnicę.
– Może masz ochotę coś przekąsić? – zwrócił się Winicjusz do Eli.
– Mówiąc szczerze, chętnie – odpowiedziała. – A co tu dają?
– Różne rzeczy, ale ja zawsze się skuszę na naleśniki z jagodami i śmietaną, są naprawdę pyszne.
– Oj, już mi ślinka cieknie na samą myśl – uśmiechnęła się.
– W takim razie poczekaj na mnie przy stole, a ja zamówię.
– O nie, pójdę z tobą. Chcę zobaczyć jak jest w środku.
Wnętrze było typowe: drewniane ściany, takież meble, ozdoby w góralskim stylu. Elżbieta miała wrażenie, że drewniane budynki i sprzęty pachną słońcem, błyszczą z daleka, są takie… żywe. Pewnie dlatego, że słońce jest źródłem życia w naszej szerokości geograficznej, przynosi radość, nadzieję. Drzewa rosną w słońcu, gromadzą je w sobie, są nim otoczone i karmione, wciągają w siebie jego blask i ciepło. Dlatego pomieszczenia wypełnione drewnem są tak miłe i przytulne. I oczywiście, zwróciła uwagę na cudowny widok z okien. Zresztą jaki inny może być w górach? Posiedzieli na zewnątrz przy drewnianym stole, potem górą poszli do „Czardy”, stamtąd przez Osiedle, Park Górny do placu Dietla i zmęczeni lecz zachwyceni wrócili do „Budowlanych”.
19.01.2018