Późnym popołudniem Elżbieta zeszła na plac Dietla. Usiadła na tarasie obok muzeum. Część tarasu została przeobrażona w letnią kawiarenkę. Stały duże stoły z ławami, olbrzymie parasole zakrywały klientów lokalu przed ewentualnym deszczem lub letnią spiekotą. Usiadła przodem do uroczego placyku, mając jednocześnie widok na pierwszą wiosenną „zieloność i różnobarwność” Parku Górnego, wśród której błyskały bielą ściany okrągłej kaplicy Szalaya tuż nad willą zwaną „Szwajcarką Górną” – a może „Holenderką”? Zapomniała w tej chwili, na razie jeszcze myliły się jej nazwy lecz nie miała chęci zaglądać teraz do przewodnika.
Z drugiej strony, nad budynkiem „Starej Kancelarii”, słychać było śpiewające słowiki. Zamówiła lody i drinka, którego nazwę od razu zapomniała. W każdym razie smakował wyśmienicie i ładnie wyglądał: zawartość szklanki miała barwę turkusową, wewnątrz srebrzył się lód a na brzegu złocił plaster cytryny. Zajadając lody i wolno sącząc drinka przyglądała się z zainteresowaniem życiu przepływającemu obok niej. Przez środek placu przeszła kobieta z czarnym, misiowatym owczarkiem. Po chwili wróciła, pies stanął przednimi łapami na brzegu fontanny. Najwyraźniej był rozdarty wewnętrznie: z jednej strony miał ochotę wejść do wody, z drugiej nie chciało mu się gramolić przez wysoki murek. Wreszcie podszedł od strony kamiennej rzeźby przedstawiającej dziewczynę z dzbanem, z którego wypływa woda. Tam zszedł do wody, było mu wygodniej, nie musiał skakać, przeszedł kilka kroków i wyszedł. Nawet nie zdobył się na wysiłek strząśnięcia z siebie resztek wody. Rozłożył się koło pani, która przysiadła na murku okalającym wodny zbiorniczek. Machał puszystym ogonem i z zadowoleniem szczerzył zęby w uśmiechu.
Co za cudowne chwile – pomyślała Ela. – Jak spokojnie, jak cicho, jak normalnie.
Jakiś spóźniony turysta zszedł od strony Bryjarki objuczony ciężkim plecakiem. W „Zdrojowej” grał zespół, solista śpiewał przeboje, ludzie tańczyli, bawili się, dobiegały śmiechy i szmer rozmów. Wokół fontanny na placu rozklekotany mały fiacik 126p. wykonał rundę honorową rzężąc głośno przy wspinaniu się pod górę. Na Palenicy zabłysło światełko i migotało między gałęziami drzew. Włączone reflektory krzyżującymi się smugami rozjaśniały ciemniejące niebo. Ostatni zmęczeni rowerzyści zjechali z Bryjarki równo ze zmrokiem. Mgła zaczęła się leciutko podnosić i unosić, zakrywać ostro widoczną do tej pory Palenicę, rozmywać kontury, rozbielać świat. Mimo późnej pory sporo dzieci z rodzicami przyszło na plac Dietla. Większe szły trzymane za rączki, maluchy leżały lub siedziały w wózkach. Pod Palenicą rozbłysły sztuczne ognie a na niebie gwiazdy. Trzy dziewczyny wyszły na łowy. Przystawały co chwilę, śmiały się głośno, ostentacyjnym zachowaniem próbując zwrócić na siebie uwagę mężczyzn.
To odwrotnie niż ja – pomyślała Elżbieta. Ja wolę się schować, żeby nikt mnie nie widział. To pewnie odznaka starości. Tak jak przywilejem młodości jest hałaśliwość, brak umiaru i brak rozumu. Ja go chwilami mam w nadmiarze, ale chwilami chyba cierpię na zanik…
Siedziała nad pustą szklanką po drinku obserwując otoczenie, pogrążona w zupełnym spokoju, który był jej tak potrzebny. W pewnej chwili pojawiła się jej przed oczami twarz Mandaryna. No właśnie, wydawała się jakaś znajoma. A może po prostu był do kogoś podobny? W końcu przez pół wieku życia widzi się tylu ludzi i ludzi podobnych do tamtych ludzi, że można się pogubić. Zresztą podczas zderzenia w drzwiach miała go przed sobą twarzą w twarz tak długo, że może go uważać za znajomego. Uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie porannego zdarzenia. Uśmiech miała ciepły i serdeczny, uśmiechały się oczy, nie tylko usta. Widział to Winicjusz, który przyszedł na spacer na plac Dietla i usiadł przy sąsiednim stole, z boku. Elżbieta go nie widziała. On nie poznał jej w pierwszej chwili. Włosy związała w kitkę, wyglądała inaczej niż kobieta, która staranowała go rano w drzwiach hotelu. Wtedy wydawała mu się jakaś zniecierpliwiona, zdenerwowana.
Ot, zmęczona i zestresowana niewiasta przyjechała na odpoczynek i tyle. Jeszcze nie odpoczęła – podsumował w myślach. Zerkał na samotnie siedzącą, zamyśloną kobietę. Wtedy właśnie uśmiechnęła się i tym uśmiechem przyciągnęła uwagę obserwatora.
Przez plac przeszła spacerkiem para starszych ludzi trzymających się za ręce. Elżbietę zawsze wzruszał taki widok. Teraz nasunęła się smutna refleksja, że jej nie czekają takie piękne chwile. Dlaczego? Dlaczego ona nie ma z kim iść na spacer pod rękę? Dlaczego runęło wszystko, co budowała z takim trudem, co starała się utrzymać za wszelką cenę? Patrzyła za staruszkami z tęsknotą, z żalem, z ogromnym smutkiem, które w jednej chwili zmiotły uśmiech z twarzy.
Winicjusz zaś patrzył na niewiarygodnie zmieniający się na jego oczach wyraz twarzy Elżbiety. Wzbudziła w nim sympatię i zainteresowanie.
Przy stole przed Elą rozsiadła się para sanatoryjnych narzeczonych, co łatwo było rozszyfrować po ubraniach i zachowaniu. Elżbieta wróciła do teraźniejszości z krainy smutnych myśli. Mężczyzna próbował wejść w rolę amanta uwodząc partnerkę jasnym garniturem, modulowanym głosem, wystudiowanymi przed lustrem gestami, co Elę szczerze rozbawiło. Z zaciekawieniem dyskretnie obserwowała rozwój sytuacji. Kobieta, ubrana z przesadną elegancją, z bardzo mocnym makijażem mizdrzyła się szczęśliwa, że wygrała z sanatoryjnymi rywalkami walkę o dorodnego samca. On podniósł rękę, by partnerkę objąć męskim ramieniem i wtedy do Elżbiety dopłynął uwolniony zapach spod pachy… Czym prędzej się podniosła mrucząc pod nosem: mógłbyś się, ćwoku, umyć zanim wyjdziesz na podryw. Zapłaciła kelnerce i wróciła do hotelu.
Winicjusz podążył za nią nie spiesząc się, nie chcąc rzucać się w oczy kobiecie, która go zainteresowała nie mając o tym zielonego pojęcia. Był zadowolony, bo urlop zaczął mu się rysować w coraz ciekawszych kolorach.
Na parkingu przed budynkiem stało dużo samochodów z warszawską rejestracją, wśród nich srebrny mercedes. Szczawnica stawała się znów modna o czym świadczyły tłumy przyjezdnych snujących się po całym miasteczku i okolicy w czasie dni wolnych od pracy oraz przez cały sezon. Winicjusz już zdążył spotkać kilku znajomych na placu Dietla, na ulicy Głównej i pod Palenicą. Postanowił, że nazajutrz przespaceruje się do „Czardy” i do kapliczki na Sewerynówce. Nie czuł się jeszcze senny więc wyszedł na balkon.
Z ostatniego piętra hotelu usytuowanego sporo ponad poziomem morza roztaczał się na miasteczko widok malowniczy i kojący duszę. Migały światła w domach położonych na zboczach, niewidocznych wcześniej, ukrytych między drzewami, ujawniających się dopiero po zmroku dzięki lampom rozbłysłym w ciemności. Stanął w rogu balkonu, oparł się o drewnianą balustradę i z rozkoszą wdychał cudownie świeże powietrze. Ukryty w mroku czuł się z nim połączony w jedność, jakby był niewidzialny i bezkarnie mógł wkradać się w myśli i uczucia nieświadomych tego ludzi. Ze spokojem w duszy, z wewnętrzną radością obserwował drżące światełka na Palenicy.
W sąsiednim pokoju zrobiło się jasno. Najwidoczniej lokator wrócił na noc. Winicjusz cofnął się, by nie zostać zauważonym, chciał jeszcze pozostać w mroku pozwalającym na przebywanie w kręgu intymności wśród osobistych przemyśleń i przeżyć, w mroku broniącym dostępu intruzom z zewnątrz.
Za ścianą oddzielającą balkony zgasło światło. Zapadła cisza, którą wkrótce przerwał dźwięk telefonu. Winicjusz stał nieporuszony, nie zdradzając swojej obecności.
– Cześć, już jestem w hotelu.
Usłyszał niski kobiecy głos o sympatycznym brzmieniu. Nie chciało mu się ruszać z miejsca. Przez chwilę czuł się skrępowany myślą, że podsłuchuje cudzą rozmowę. Szybko jednak stwierdził, że gdyby sąsiadka omawiała głęboko skrywane tajemnice – weszłaby do pokoju mając świadomość, że ktoś może usłyszeć treść wypowiedzi stojąc na balkonie obok albo niżej. Poczuł się rozgrzeszony i spokojnie stał dalej.
Dobrze, że sąsiadka nie pali i nie zieje w moją stronę papierochowym smrodem, bo wtedy na pewno coś bym jej powiedział – pomyślał przyglądając się błądzącym po niebie smugom światła rzucanym przez reflektory z placu Dietla. Każda wyglądała jak pasmo życia jednego człowieka przebiegające przez wszechświat, wybijające się na jego tle, błyszczące przez niewiadomej długości chwilę aż do zniknięcia, do momentu, kiedy ktoś wyłączy prąd. A przecież nigdy nie wiadomo kto, kiedy i komu ten prąd wyłączy… Ktoś może pomylić wyłączniki…. Ktoś Marii odciął zbyt wcześnie dopływ prądu… A ona jeszcze w ostatniej chwili prosiła: bądź szczęśliwy, przyrzeknij… Przyrzekł dusząc w sobie łzy i skowyt bólu, i dlatego odeszła z uśmiechem na zmęczonej twarzyczce naznaczonej cierpieniem…
– Dobrze, oczywiście, zrobię, masz to jak w banku – usłyszał głos zza ściany. I jeszcze – Adelka, Adelka, halo, jesteś? Powiedz tylko w jakim kolorze. Tak, dobrze, oddzwonię, cześć.
Pokiwał głową z politowaniem. Pewnie chodzi o jakieś ciuchy, no bo czego mogła dotyczyć rozmowa o kolorach „czegoś” na odległość. Zwrócił uwagę nie tylko na miło brzmiący głos sąsiadki ale i na imię rozmówczyni. Adela jest rzadko spotykanym imieniem. On sam poznał zaledwie jedną przez całe swoje długie życie. Nie, to nie ta sama, to jest niemożliwe, poza tym znajduje się przecież na drugim końcu Polski. Zresztą nigdy nie słyszał, żeby nawet w pracy rozmawiała z koleżankami o ciuchach, czy w ogóle o bzdurach, choć nieraz siedział w tym babskim towarzystwie czekając na Zenka. Pielęgniarki znały go tyle czasu, że nie krępowały się w jego obecności poruszać najprzeróżniejszych, nawet delikatnych tematów.
– Adelka, to ja, Elżbieta – wyrwał go z zamyślenia glos sąsiadki. – W którym miejscu to ma być? Tu w mieście koło flisaka czy tam dalej, na zakręcie? Tak? Dobrze, dzięki.
Teraz wiem jak ma na imię moja sąsiadka. Za godzinę pewnie poznam imię męża, dzieci, numer buta i rozmiar bielizny – pomyślał.
Mylił się. Niczego więcej już się nie dowiedział, bo za ścianą zgasło światło i zapadła cisza. Elżbieta owinęła się dużym, ciepłym swetrem. Ułożyła się wygodnie na wcześniej rozstawionym leżaku. Wpatrzona w gwiazdy na granatowym niebie rozjaśnianym ruchomymi smugami światła z placu Dietla – analizowała swoje dotychczasowe życie, zaglądała w najgłębsze zakamarki duszy, szukała ukrytych przed całym światem marzeń i pragnień, o których sama zapomniała i do których istnienia sama przed sobą bała się przyznać. Szukała recepty na dalsze życie, sposobu przetrwania nieuchronnie zbliżających się trudnych chwil. Po drugiej stronie ściany rozdzielającej balkony Winicjusz również pogrążył się w myślach.
5.01.2018