„Pasma życia” 14a

Elżbieta przespała spokojnie całą noc. Nareszcie się  wyspała, wyleżała w łóżku. Nie musiała wstawać na śniadanie w stołówce i była tym uszczęśliwiona. Zupełnie jakby udało jej się być na wagarach i nikt  się o tym nie dowiedział. Potem wypiła szklankę pomarańczowego soku i wyniosła leżak na balkon.  Leżała z zamkniętymi oczami wsłuchując się w odgłosy życia miasteczka płynące z dołu. Było jej dobrze, spokojnie, cudownie jak nie pamiętała kiedy. Może w ogóle nie w tym wcieleniu? Może w poprzednim? Tylko dlaczego niczego więcej nie pamięta? Może wiedziałaby dlaczego się teraz tak musi męczyć? Teraz? Nie! Przecież teraz jest absolutnie szczęśliwa! Na poręcz balkonu sfrunęła sroka i zagłuszyła wszystkie inne odgłosy.

– Musisz się tak drzeć? – nie wytrzymała wreszcie Ela. – Skrzeczysz i skrzeczysz, w spokoju mi nie dasz poleżeć. A idźże stąd! Cholera jasna! – zamierzyła się mandarynką, której wcale nie miała zamiaru użyć w charakterze pocisku. Niestety, owoc wyśliznął jej się z ręki i poszybował wspaniałym łukiem trafiając wprost w gazetę przeglądaną przez mężczyznę stojącego przed budynkiem. Cofnęła się natychmiast, żeby jej nikt nie zauważył. Zdziwiony obiekt niespodziewanego ataku rozejrzał się najpierw wokoło,  potem zrobił uważny przegląd balkonów. Ela mogłaby przysiąc, że na jej balkonie przytrzymał wzrok dłużej niż na innych.

– Jestem przewrażliwiona – mruknęła. – Przecież nie mógł mnie widzieć! Za wysoko. A poza tym jest ciepło, więc pewnie wszystkie okna są otwarte.

Na czworakach wsunęła się do pokoju uprzednio jednak zerknąwszy ciekawie przez szparę między deskami balustrady. Dopiero teraz roześmiała się bezgłośnie myśląc, że facet musiał mieć głupią minę. Stwierdziła też przy okazji, że miał gęste włosy, kiedyś pewnie czarne, jak ten w Hicie…

Ha, jak dostał mandarynką to jest Mandaryn – pomyślała. – I nie jest najmłodszy, no, może w moim wieku…. A zresztą co komu do tego, czy jestem młoda czy stara. Czuję się cudownie i jestem na urlopie. Resztę mam w nosie. Jego też, po co stał tam gdzie poleciała mandarynka.? Mandaryn jeden. A teraz pójdę coś zjeść.

Wzięła prysznic rozkoszując się ciepłą wodą. Przed wyjazdem Kasia położyła jej świeżą farbę na włosach, które teraz wyglądały jak rozświetlone słońcem dodając blasku twarzy. Czarna henna na brwiach i rzęsach zwalniała ją z konieczności zbytniego przykładania się do makijażu. Kilka chwil i była gotowa do wyjścia. Spojrzała w lustro, uśmiechnęła się z zadowoleniem.  Smutna, wiecznie zatroskana Elżbieta z toną problemów na głowie została w Warszawie. Przed sobą miała nie wyglądającą w tej chwili na swoje pięćdziesiąt jeden lat Elkę, w białych spodniach, białych tenisówkach, niebieskiej sportowej koszulce, z małym plecaczkiem na ramieniu.

– Jak szaleć to szaleć – mrugnęła do odbicia w lustrze i opuściła pokój. Na korytarzu przypomniała sobie historię z mandarynką i ruszyła prawie biegiem, aby jak najszybciej opuścić budynek. Nie czekając na windę zbiegła po schodach wpadając w drzwiach wejściowych … oczywiście… na Mandaryna.

– Przepraszam – bąknęła zmieszana jak pensjonarka i usunęła się w prawo. On zrobił to samo i znów znaleźli się naprzeciw siebie.

– O rany – jęknęła i przesunęła się w lewo, on także…

Powtórzyło się to kilkakrotnie. Taniec w drzwiach trwał zaledwie chwilę lecz Eli zdawało się, że całą wieczność. Czuła, że robi się czerwona niczym piwonia na myśl, że Mandaryn pewnie już rozpoznał w niej sprawczynię niedawnego zamachu na życie… Wreszcie chwyciła go w pasie, prawie przestawiła i pomknęła po schodkach.

– Przepraszam, spieszę się – krzyknęła do faceta, który wciąż stał i patrzył za nią z dziwnym, jak jej się zdawało, wyrazem twarzy.

– Och, co mnie to obchodzi – mruknęła, machnęła ręką i pobiegła schodami w dół do ulicy Zdrojowej. Ponieważ schodów od „Budowlanych” do ulicy jest bez liku, zdążyła ochłonąć i włączyć szare komórki. One jednak, widocznie wiedząc, że Elżbieta ma urlop, wcale nie chciały reagować w zwykły sobie sposób i Ela zaczęła chichotać mając przed oczami niedawną scenę w drzwiach. Szybko znalazła się koło domu handlowego „Halka”. Kupiła sok pomarańczowy w sklepie oraz oscypka u góralki po drugiej stronie ulicy. Gryząc ser i popijając sok szła pomału wzdłuż Grajcarka, potoku wpadającego do Dunajca. Skończywszy śniadanie zawróciła. Kupiła w kasie kolejki linowej bilet na Palenicę. Mocno klapnęła na krzesełko źle wyliczywszy odległość i zaklęła. Po chwili podziwiała widok całej okolicy wznosząc się coraz wyżej i wyżej. Zeskok z krzesełka wykonała już zupełnie sprawnie.

Przeszła pod górę na Szafranówkę, usiadła w trawie na zboczu i zapatrzyła się w cuda, które pojawiały się wokół jak okiem sięgnąć. Cóż znaczą zwykłe ludzkie codzienne sprawy wobec wiecznego uroku porośniętych lasami Pienin? Albo jakieś tam „pracowe” rozterki wobec majestatu Trzech Koron lśniących w słońcu  białymi skałami? Człowiek przemija,  jedno pokolenie za drugim rozsypuje się w proch, każdy zabiera do grobu swoje grzeszki, zasługi, pilnie strzeżone tajemnice. I po co to wszystko? Po co ludzki wyścig szczurów, kłamstwa, oszustwa, intrygi? Po co zabieganie o nieistotne drobiazgi? Po co marnowanie życia na zbieranie przedmiotów, których w końcu i tak nie zabieramy ze sobą na Drugą Stronę Tęczy?

Patrzyła i patrzyła, i nie mogła nasycić się pięknem roztaczanym przed nią przez naturę. W pierwszej wiosennej, majowej zieleni świat wokół niej przypominał szmaragdowy ocean. To było wręcz niewiarygodne, aż oczy bolały od patrzenia. Świeży zapach oszałamiał, jakby wchodził do wewnątrz ciała i zostawał usuwając zeń wszystko zło.  Pomyślała, że tak jak przyroda co rok odnawia swoje życie pokrywając zielenią wszelkie braki, niedoskonałości i rany, tak ona powinna zrobić. Poczuła się częścią gór. Nie gościem przybyłym na chwilę, ale jednością z tym wszechpotężnym, niezniszczalnym żywym organizmem, który od wieków rządził się własnymi prawami nie zwracając na człowieka większej uwagi niż na muchę. A przecież ona muchą się nie czuła. Za to jak najbardziej cząstką białokorych brzóz, drżącolistnych osik, miękkoigłych modrzewi,  obsypanych drobnym kwieciem głogów, pachnących, kwitnących ziół i traw, skał odbijających jasne promienie słońca… I było jej z tym dobrze. Poczuła się lekka, tak lekka, że mogłaby bez sprzętu sfrunąć z Jarmuty razem z lotniarzami, polecieć z dmuchawcowym puszkiem w świat, z jaskółkami unieść się pod samo niebo, zaśpiewać w przestworzach ze skowronkiem…

Obok usiadła roześmiana para młodych ludzi. Ela spod obłoków wróciła na Szafranówkę. Uśmiechem odpowiedziała na uśmiech młodych i zeszła niżej. Pokręciła się trochę po Palenicy, obejrzała krajobrazy przez zamocowaną na stałe lunetę, zjadła naleśniki z serem na zewnątrz schroniska przy drewnianym stole i popijając kawę rozkoszowała się widokami. Potem zjechała na dół i poszła wzdłuż Grajcarka do Dunajca i dalej, aż do granicy ze Słowacją. Na tym wycieczkę zakończyła nie mając przy sobie paszportu. Mimo wejścia Polski do Unii rok temu, wciąż jeszcze był potrzebny przy przekraczaniu granicy.

29.12.2017

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Pasma życia, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *