Marzec
Miejsce w szpitalu wreszcie się znalazło. Będąc w pracy Aldona odebrała telefon z informacją o terminie. Dorota oferowała swe usługi jako kierowca. Przyjechały do szpitala z dziewczynkami, które koniecznie chciały matkę odprowadzić i zobaczyć jak jej tam będzie. Z izby przyjęć – było przed ósmą – pielęgniarka zadzwoniła na oddział, ale telefonu nikt nie odbierał przez długi czas.
– Nie pracują – powiedziała, – jeszcze nie ma ósmej. Z tą neurologią to nigdy nic nie wiadomo.
Potem okazało się, że ubrania trzeba zostawić w przechowalni, nie wolno mieć ze sobą bo to taki specyficzny oddział.
– Hi hi – zaśmiały się Stokrotki. – Samych czubków będziesz oglądała. Przynieść ci aparat?
– Jak ty mówisz – oburzyła się Aldona. – Tak nie można, każdy chory ma swoją godność. A poza tym nie odróżniasz neurologii od psychiatrii.
– Nie muszę, nigdy nie będę lekarką – oświadczyła Inka.
– Ja też, zupełnie się do tego nie nadaję – poparła siostrę Linka.
Wreszcie wszystkie formalności zostały pozytywnie załatwione w czym wydatnie pomogła Dorota, jakby tryskająca z niej energia udzieliła się personelowi szpitala.
Aldona została sama w obcym miejscu, bez nikogo znajomego, bez żadnej bratniej duszy i do tego głodna jak wilk. Nie wzięła ze sobą żadnych spożywczych produktów. W pierwszej chwili czuła się zagubiona i osamotniona do tego stopnia, że bała się wyjść na korytarz z pokoju. Jedynym plusem był nieduży pokój, a nie ogromna, wielołóżkowa szpitalna sala. Śniadania nie dostała żadnego, dopiero załapała się na obiad w postaci zupy szczawiowej z jedną łyżką ziemniaków oraz – na drugie danie: ziemniaków, znów w ilości jednej łyżki, z surówką.
Pierwsza noc okazała się koszmarem. Toaleta była w drugim końcu korytarza. Druga wprawdzie znajdowała się naprzeciwko, lecz wspólna dla kobiet i mężczyzn, i na dodatek bez zamknięcia. Do damskiej toalety musiała przejść mijając chorych leżących na korytarzu, obok otwartych sal, w których przebywali ludzie przykuci do łóżek bez możliwości ich opuszczenia. Szła ścigana spojrzeniami, które – takie miała wrażenie – przylepiały się jej do pleców, krępowały nogi, odbierały sprężystość rękom, powodowały szum w głowie.
Męczyła się przez całą noc próbując nie skrzypieć łóżkiem przewracając się z boku na bok, na wznak, na brzuch, na wszystkie możliwe części ciała. Gąbkowy materac był zbyt miękki, nie dawał oparcia, nie utrzymywał kręgosłupa, który wykrzywiał się niemiłosiernie, bolały kości i stawy. Do tego zatkał jej się nos, nie mogła oddychać, a bała się sięgnąć po krople zamknięte w szufladzie metalowej szpitalnej szafki, aby nie obudzić hałasem całego oddziału. Oddychała więc ustami co spowodowało okropną suchość w gardle, niemożność przełknięcia śliny. Do tego wszystkiego przez cały dzień kaloryfery były zimne, więc dwa koce, którymi opatuliła się od stóp do czubka głowy długo nie były w stanie jej rozgrzać. Z każdej drzemki budziły ją kroki słyszane z korytarza, dzwonki wzywające pielęgniarkę, wołania chorych. W krótkich momentach pół snu pół jawy – widziała Sergiusza. Wprawdzie zapowiedziała, że nie życzy sobie żadnych wizyt, nie potrzebuje, chce mieć święty spokój lecz prawdą jest, że gdzieś głęboko tkwiła nadzieja spotkania.
Następne dni były już zupełnie przyzwoite. Inne pacjentki pokazały nowicjuszce sklepy obok szatni, w których można było kupić coś do jedzenia, picia, ciuchy nawet, piżamy, kosmetyki i – oczywiście – upominki dla medycznego personelu. Zaopatrzyła się w kawę, śmietankę w proszku i cukier. W pokoju w dalszym ciągu pozostawała sama, za ścianą zamieszkała Jola, która miała telewizorek, stolik i ciężką nerwicę. Poza tym była dobrą towarzyszką i urzędowały we dwójkę.
Smutno zrobiło jej się tylko w sobotę, w czasie odwiedzin, gdy do innych pacjentów przychodziły całe rodziny a do niej wpadły tylko Linka z teściową przynosząc potrzebne rzeczy. Inka miała w tym czasie zawody w szkole i nie mogła ich opuścić. Wsłuchiwała się w kroki na korytarzu by zgadnąć, czy przypadkiem ktoś do niej nie przyjdzie mimo zakazu. Miała dużo czasu na myślenie.
Cały czas sypał śnieg. Zima nie dawała za wygraną jakby chciała sobie odbić długotrwałą nieobecność. Nawet świecące przez cały dzień słońce nie mogło sobie dać rady ze śniegiem. Ledwie trochę się roztopił, nazajutrz nasypało go z nieba drugie tyle. I znowu od początku powtarzał się cały proces. Śnieg w dzień topniał, nocą sypał. Zaczął się marzec, a śniegu było więcej niż w styczniu.
Ze szpitalnego okna widać było w oddali mnóstwo drzew o najprzeróżniejszej wysokości i kształcie. Kolor miały właściwie identyczny, taki szaroburozielonkawy. Blisko natomiast, pod samym oknem, dachy budynków przyszpitalnych sprawiały niemiłe wrażenie, w nocy wręcz upiorne. Czasem dym z wysokiego komina zakrywał wszystko rozpościerając się wzdłuż budynków, oddzielając brzydotę ludzkich budowli od piękna natury. Najbardziej rzucały się w oczy strzeliste topole, potem świerki, reszta ginęła w plątaninie gałęzi.
Za drzewami stały normalne domki, nieduże, w których mieszkali normalni ludzie. Normalne kobiety mające normalnych mężów, na których mogą liczyć, normalne rodziny, normalne dzieci… Stop, kretynko! Dzieci to ty masz najnormalniejsze, najlepsze na świecie!
Pokręciła Aldona głową z politowaniem nad własną głupotą. Jak można tak się dać ponieść negatywnym emocjom? Miała przecież z nimi walczyć. Przyrzekła sobie, że nie będzie się więcej nad sobą użalała.
Po korytarzu jechała na wózku Aga, młoda dziewczyna po wylewie, za nią szła pomału pani Wiesia, która przeszła udar. Oto gdzie dotarła rozpamiętując ciągle własne nieszczęścia. Do szpitalnego łóżka dotarła. Umiera teraz z niepokoju o rezultat badań i diagnozę, której jeszcze nikt nie zna. Wyczytała tylko „neurogenne uszkodzenie mięśni”, reszty nie zrozumiała. Zresztą pani doktor postanowiła powtórzyć badanie EMG i potem okaże się co dalej.
Ogromnie przyjemną niespodziankę sprawił stosunek lekarzy do pacjentów. Wbrew wielu dotychczasowym doświadczeniom ze światem medycyny konwencjonalnej okazało się, że panie – bo z paniami miała do czynienia – są miłe, sympatyczne i naprawdę starają się pomóc chorym. Aldona przyjrzała się pracy na oddziale i stwierdziła, że praca na neurologii jest chyba najcięższa. Przebywają tu głównie pacjenci leżący, po wylewach, udarach, porażeniach, sparaliżowani, nieruchomi albo pomaleńku uczący się na nowo mówić, chodzić, poruszać rękami i nogami. Albo kompletnie nieświadomi, leżący bez czucia i ruchu podłączeni do urządzeń pozwalających – głównie bliskim – mieć jeszcze nadzieję. Sprawiają wrażenie jakby dusza już odeszła w zaświaty lecz jakaś nie do końca załatwiona sprawa co pewien czas ściągała ją na moment na ziemię.
Aldona miała dużo czasu. Nigdy dotąd nie znalazła się w podobnej sytuacji. Robiła na drutach kolorowe kwadraty, które zamierzała połączyć w jedną, dużą narzutę, czytała nadrabiając zaległości lekturowe, rozmyślała nad sposobem ułożenia przyszłości sobie i dziewczynkom. Przy okazji myślami wracała do swojego dzieciństwa i przeżywała od początku niektóre jego okresy.
Wielokrotnie analizowała stosunek matki do siebie. Miała już za sobą etap żalu, pretensji, buntu. Obecnie starała się na chłodno, o ile oczywiście było to możliwe, z dystansem przemyśleć raz jeszcze wszystko od początku, aby nie powielić nieświadomie błędów matki, aby przypadkiem nie zrobić krzywdy Stokrotkom, aby ich nie poróżnić lecz sprawić, by przez całe życie były sobie bliskie i znajdowały w sobie nawzajem oparcie wtedy, kiedy jej, Aldony, już nie będzie. Nigdy nic nie wiadomo, zaistnieć może przecież taka sytuacja w niewiadomej chwili, sama niespodziewanie straciła rodziców. Gdyby nie ten nieszczęsny wypadek zupełnie inaczej potoczyłyby się losy jej i dziewczynek. Jako dojrzała kobieta z pewnością znalazłaby z mamą wspólny język. Tato nie zostawiłby córki samej na pastwę losu, pomógłby wnuczkom. Niestety, nie miał nawet szansy dowiedzieć się jakie fantastyczne są dziewczynki, jakie do niego podobne. Gdyby żył, kochałby je bezgranicznie, była tego pewna. Łzy zakręciły się jej w oczach. Nie wykonała najmniejszego ruchu, żeby je obetrzeć. Pozwoliła spłynąć na koszulkę słonym kropelkom.
W ciągu dnia nie chodziła w piżamie. Zakładała legginsy i bawełnianą koszulkę, dopiero na to piękny welurowy szlafrok w kolorze amarantowym. Jeździły po niego z Magdą do hurtowni na Służewiec Przemysłowy. Wtedy zauważyła, że wszędzie tam, gdzie przedtem działały zakłady przemysłowe ( stąd nazwa dzielnicy) – zostały opustoszałe budynki, wymarłe obiekty, jedynie w niektórych pootwierano hurtownie. Patrząc na ziejące smutkiem i pustką pozostałości po miejscach niegdyś ludnych i tętniących życiem pomyślała, że będzie dobrze jeśli kupi taki piękny szlafrok jaki miała Magda. Danusia i Stenia też – tylko w różnych kolorach – każda „dostany” w formie składkowego prezentu klatkowego na imieniny. No więc jeśli kupi – to wróci ze szpitala i będzie żyła dalej. Jeśli nie – trudno, wola boska i skrzypce, sprawę uważała za przesądzoną. Widząc stan ducha przyjaciółki Magda postanowiła żądany artykuł dostarczyć za wszelką cenę. Poświęciła sporo czasu dzwoniąc do wielu hurtowni i wreszcie trafiła, poprosiła o odłożenie, zaciągnęła tam Aldonę i dopiero wtedy odetchnęła z ulgą. Aldona wylądowała w szpitalu ze szlafrokiem oraz z nadzieją, że jeszcze wróci do domu.
Tak więc siedziała w fotelu naprzeciwko schodów i rozmyślała zalewając szlafrok łzami płynącymi bez przeszkód. Zupełnie nie zwracała uwagi na ludzi przechodzących obok niej. Tak już jest na neurologii, znajdują się tu ludzie o wrażliwości większej niż średnia krajowa i mają prawo do zachowania nieco odmiennego od przyjętego za normalne – pomyślała wracając do tematu rozważań.
Wkrótce po urodzeniu drugiego dziecka mama zawiozła Aldonkę do babci. Czteroletnia dziewczynka nie mogła zrozumieć co zrobiła tak bardzo złego, że mama przestała ją kochać, opuściła, wyrzuciła z domu po prostu zostawiając sobie nowego braciszka. Było jej oczywiście bardzo dobrze u babci. Babcia kochała ją i akceptowała, starała się zastąpić nieobecną matkę. Do końca swojego życia pozostała dla wnuczki najbliższym członkiem rodziny. Niemniej jednak mała Aldonka przeżyła ogromnie wywiezienie z rodzinnego domu. Tato pracował całymi dniami i właściwie nie miał nic do powiedzenia, rządziła mama. Mimo przywiązania do babci dziewczynka bała się zrobić cokolwiek samodzielnie, starała się być „cicha i bezwonna”, żeby tylko babcia nie przestała jej kochać i nie oddała z domu jak mama. Zachowywała się zgodnie z życzeniem babci – częściej wyobrażonym niż rzeczywistym – aby jej nie rozgniewać. Nie odważyła się sprzeciwić, zupełnie jak przygarnięty bezdomny psiak starała się wszystkim wokół przypodobać, żeby tylko babcia była z niej zadowolona.
Przyzwyczaiła się w końcu, zadomowiła, nawet rozpoczęła naukę w pierwszej klasie. I właśnie wtedy matka przyjechała i zabrała ją do siebie. Znów dziewczynka została wyrwana ze świata, z którym już się zżyła. Zmuszono ją do rozstania z babcią, koleżankami, ukochanymi miejscami, w które z babcią lubiła chodzić na spacery, z króliczkami, które woziła w wiklinowym wózku dla lalek.
Zabrano ją w zupełnie obce miejsce, w którym długo nie potrafiła się odnaleźć. Siedmioletnia istotka nauczyła się głęboko skrywać swoje myśli i uczucia w obawie, że zostanie wyśmiana, skrytykowana, skrzyczana, że znów mama ją gdzieś wywiezie, jeśli będzie z niej niezadowolona. Czuła, że mama i tak woli brata, który siostry nigdy nie polubił pewnie dlatego, że nagle pojawiła się w jego świecie jako konkurencja do uczuć matki. Najwyraźniej czuł się zagrożony, bo Aldona pamiętała jak często w nocy się budził i pytał: mama, kochasz?
Wydawać by się mogło, że jako dorośli ludzie rodzeństwo powinno stać się sobie bliskie tym bardziej, że zostali sami po tragicznej śmierci rodziców. Niestety, mimo usilnych starań babci próbującej wnukowi przemówić do rozumu – nic z tego nie wyszło. W końcu Aldona zrezygnowała z prób nawiązania serdeczniejszych kontaktów i z bratową, i z bratem, gdy oświadczył po śmierci babci, że uważa ją za byłą siostrę. Po raz kolejny poczuła się odepchnięta, odrzucona, skrzywdzona, na dodatek okradziona nawet z pamiątek po babci. Zostało jej kilka książek i książeczka do nabożeństwa z 1908 roku jako wspomnienie jedynej istoty, która ją naprawdę kochała.
Mając dużo czasu na rozmyślania doszła do wniosku, że właśnie te fakty z dzieciństwa zaciążyły na jej całym dorosłym życiu. Nie potrafiła się bronić, zależało jej na opinii innych do tego stopnia, że czasem działała wbrew sobie, bała się sprzeciwić, na każde krzywe spojrzenie, krytyczną uwagę reagowała strachem, wewnętrznym dygotem, nieraz łzami. Uświadomiła sobie, że dopiero przyjście na świat córeczek obudziło w niej uczucia i siły jakich istnienia nigdy w sobie nie podejrzewała. Dwie maleńkie istotki zmieniły ją w lwicę gotową na wszystko w ich obronie, łącznie z przegryzieniem gardła wrogowi gdyby okazało się to konieczne. Zdobyła się nawet na stanięcie naprzeciw teściowej z podniesiona głową, wypowiadanie własnego zdania, wreszcie na wyprowadzkę od teściów do wynajętego mieszkania.
A teraz… teraz ma grono wspaniałych przyjaciół, tę cudowną, zwariowaną ursynowską „mafię”, która przyjęła ją do swego grona niczym najlepsza, kochająca rodzina. Dziewczynki zyskały oddane „ciocie” i „wujków” oraz „mafijne rodzeństwo” i są szczęśliwe. Nareszcie są szczęśliwe tak jak powinny być dzieci. Zostawiły za sobą traumę związaną z kłótniami rodziców, dziadków oraz ze śmiercią ojca. Patrzą do przodu, uczą się, rozrabiają jak na szczęśliwe dzieci przystało i – co najważniejsze – nie tylko kochają się jako siostry ale i przyjaźnią się ze sobą.
cdn.
Jejku, to ta Aldona miała straszne dzieciństwo, nie poważam jej mamy (chyba że coś mi uciekło),jak można.Opisując szpital i widoki szpitalne mam wrażenie jakby to działo się w naszym starym szpitalu( dzisiaj juz ruina), opis pasuje mi też do szpitala w Rybniku, obydwa z czerwonej cegły.Zdrowia dla Aldony .
Uleńko:-) Może nie było to straszne dzieciństwo, bo babcia ją kochała, niczego jej nie brakowało… poza poczuciem bezpieczeństwa. Ale jako dziecko tego nie wiedziała, była u babci szczęśliwa. Dopiero będąc dorosłą kobietą przeanalizowała swoje życie i wywnioskowała skąd wzięło się jej niezdecydowanie, nieumiejętność walki o swoje, ciągły strach, ustępowanie innym, brak pewności siebie i kompleksy. Tak wpływają drobne różne wydarzenia na charakter dorosłego człowieka, a my często sobie nie zdajemy z tego sprawy i lekceważymy dziecięce problemy.
Co do szpitala – jak widać opis pasuje do obiektów w całej Polsce, coś w tym jest, mają ze sobą wiele wspólnego. Najgorsze jest dla mnie to, że z reguły ze szpitalnych okien widać reklamy zakładów pogrzebowych. I jak tu się człowiek może pozytywnie nastawiać?
Bardzo ciekawe powroty w przeszłość… bardzo zżyta grupa przyjaciół, to chyba dzis rzadkość.
Nie wyobrażam sobie spać przy włączonych kaloryferach , nawet zimą.
Gdy leżałam w szpitalu nie tęskniłam za licznymi odwiedzinami, gdy człowiek naprawdę cierpiący, denerwują rozmowy rodziny jakby poza Tobą, z jednej strony ból i leki, z drugiej rozgadana rodzina i hałas z kilku stron…ale może tylko ja tak czułam, być może są pacjenci, którzy potrzebują odwiedzin licznej rodziny?
Szpital żyje swoim rytmem i wracając po kuracji trzeba się przestawić na rytm domowy…
Jotko:-) Dzisiaj między ludźmi panują zupełnie inne relacje. A może tylko tak się wydaje? Starsze pokolenie zawsze inaczej patrzy na młodsze. Przypomniała mi się piosenka „Czerwonych Gitar” – w której padały słowa „przedwojenna młodzież bardzo nas nie lubi”… widocznie taka już „powtarzalność pokoleniowa” następuje, zawsze bo „za moich czasów” było inaczej… itd.
Ludzie są różni, jedni wolą w spokoju i bez świadków słabości wracać do zdrowia (ja wolę) a inni potrzebują licznej publiczności. Masz rację, że w szpitalu panuje inny rytm, inaczej się na wszystko patrzy i w ludziach też się odzywają inne uczucia, myśli niż „na wolności”. Na pewno łatwo nie jest…
Dzieciństwo i relacje z rodzicami mają ogromny wpływ na dziecko.. tylko nie każdemu udaje się to w dorosłym życiu „przepracować” i zrozumieć. Aldona miała w szpitalu na to czas i na pewno wyjdzie z tego silniejsza.. Kiedy kolejny rozdział?
Myszko:-) Dziś, za chwilę 🙂