„Po co wróciłaś…” 32

Aldona znalazła dla siebie fantastyczne zajęcie. Jak niegdyś Teresa w Cięciwie, tak ona tutaj postanowiła ujarzmić dziką roślinność szalejącą w ogrodzie, by choć w ten sposób odpłacić przyjaciółce za gościnę. Poza tym miała ochotę poczuć woń świeżo skoszonej trawy, poruszonej ziemi a z tymi zapachami nic nie może się równać. Kojarzą się zawsze z wakacyjną wolnością, życiem bez stresów i problemów, jakby w innym wymiarze czasu. Ubrała się w krótkie spodenki, starą kolorową koszulę zawiązała z przodu na supeł, włosy spięła, żeby nie przeszkadzały.

Na elektrycznej kuchence postawiła „kocioł do gotowania jeńców” z zupą, a właściwie ze wszystkim z czego zupa miała sama powstać po odpowiednim czasie. Do ręki wzięła sierp i wyszła do ogrodu. Przed domem Sergiusz w asyście dziewczynek rozpoczął dzieło tworzenia piętrowego łoża dla chłopaków. Obok leżała Tina. Oczy miała zamknięte, ale co chwilę zerkała i sprawdzał czy coś jej nie grozi. Aldona obeszła dom dookoła i przystanęła przed ganeczkiem. Zdecydowała, że najpierw zajmie się zielskiem rosnącym pod przysłoniętymi liliowymi firankami oknami dużego pokoju. Założyła na ręce ogrodowe rękawice i pochyliła się biorąc w lewą rękę wiecheć trawy, ucinając go przy samej ziemi sierpem trzymanym w ręce prawej. Dawno temu babcia dokładnie pokazała jej jak to się robi. Zapamiętała się w tej pracy. Nie zwracała uwagi na nic więcej poza zwiększającą się powierzchnią, z której znikała zielonobrunatna plątanina roślin. Bolały ją plecy nienawykłe do tak niewygodnej pozycji. Uklękła więc podkładając sobie grubo złożoną gazetę i na kolanach posuwała się dalej. I tak szła od ganeczku do końca budynku i z powrotem, i jeszcze raz i z powrotem. Fizyczne zmęczenie dawało jej radość, cieszyła się, że nie obchodzi jej w tej chwili nic poza dotarciem na kolanach do srebrnego świerka, bo tyle postanowiła wykonać przed obiadem.

Kiedy ból pleców zmusił ją do wyprostowania się, wstała, przeciągnęła się kilka razy, rozciągnęła mięśnie i stawy znużone jednostajną pozycją i poszła po grabie. Wystarczyło kilka ruchów rąk by urosła wielka kopa zżętej trawy. Znów wzięła sierp do ręki, znów się pochyliła uradowana z pokonania słabości własnego ciała. Im więcej czuła fizycznego zmęczenia, tym lżej robiło jej się na duszy. Wreszcie osiągnęła cel dotarłszy do świerka. Usiadła na pieńku obok, oparła głowę o chropowatą korę starej jabłoni. Roześmianymi oczyma patrzyła na swoje dzieło. W wyobraźni widziała cały ogród doprowadzony przynajmniej do takiego właśnie stanu, altankę obrośniętą girlandami pnących róż oraz gąszcz krzewów dzikiej róży albo kłującego głogu broniącego dostępu z zewnątrz, bo gdyby nawet ktoś przedostał się przez płot, nie byłby w stanie pokonać żywej, kolącej zapory. Klasnęła w ręce z radości przypomniawszy sobie, że przywiozła ze sobą nasiona różnokolorowych malw zebrane podczas spacerów z przyjaciółkami na Imielinie, gdzie z roku na rok rosło ich coraz więcej na trawniku obok bloku. Podniosła się i z trudem prostując plecy pokuśtykała szukać reszty domowników.

– Sergiuszu, gdzie jesteś – wołała. – Dziewczynki, gdzie was licho poniosło?

Z sieni wyjrzała Tina machając ogonkiem.

– Gdzie oni wszyscy są? Tinusiu, no gdzie? Powiedz.

Tina spojrzała w stronę schodów prowadzących na strych i szczeknęła spoglądając w górę.

– Hej, wy tam na górze! Żyjecie jeszcze?

W odpowiedzi usłyszała stukanie, szuranie i po chwili u szczytu schodów pojawiła się główka Moniki.

– Żyjemy ale ciężko pracujemy – powiedziała – Stokrotki trzymają deski, w których tatuś wierci dziury a ja stękam, żeby one nie musiały, bo by się bardziej zmęczyły.

– No to idź stękać dalej, nie przeszkadzaj sobie – śmiała się Aldona. – Zapytaj tylko tatę gdzie jest jakaś łopata, bo nie mogę żadnej znaleźć.

Biedroneczka zniknęła na chwilę, po czym wróciła i przekazała informacje jednym tchem.

– Tatuś powiedział że i tak nie znajdziesz a jak nawet znajdziesz to nie uniesiesz bo jest tylko jedna duża i bardzo ciężka i on musi zejść na dół i sam ci da i pytał po co a ja nie wiedziałam i już idzie bo widzę że idzie.

Sergiusz zszedł na dół i zdumiony patrzył na nią bez słowa. Nie miała pojęcia dlaczego. Idąc za jego wzrokiem – parsknęła śmiechem. Kolana miała ufarbowane trawą na brudnozielony kolor i ozdobione źdźbłami trawy malowniczo dyndającymi wokół nóg

– Gdzie trawę wycinają tam źdźbła dyndają  – oświadczyła. – Zobacz co zrobiłam. Nie myśl sobie, że tylko ty pracujesz.

– No no no – pokręcił głową z niedowierzaniem. – Ty to wszystko teraz sama zrobiłaś?

– Nie, krasnoludki i sierotka Marysia – uśmiechała się zadowolona, że zaskoczyła go rezultatem swych przedpołudniowych wysiłków. – Podoba ci się?

– Jestem oszołomiony i zachwycony. I nigdy nie uwierzę, że dokonałaś tego sama. Na pewno masz kontakty z jakimiś pozaziemskimi istotami, które ci w tym pomagały, albo jesteś czarownicą. Mam rację?

– Jak na to wpadłeś? Widocznie jesteś geniuszem, przykro mi, że wcześniej tego nie dostrzegłam.

Przytulił ją do siebie i na moment zapomnieli o całym świecie zasłuchani tylko w siebie.

Trzęsienie ziemi nie zrobiłoby większego zamieszania niż szczekanie Tiny i dzikie wrzaski dziewczynek, które zobaczyły dzieło Aldony. Oczywiście zaoferowały swoją pomoc przy wycinaniu zielska, zaraz potem posprzeczały się o miejsce, w którym złożona ma być sterta trawy.

– Przecież można ją ułożyć na konstrukcji z patyków i zrobić szałas – dowodziła Inka.

– Wcale nie, bo szałas robi się z gałęzi, bez trawy, tylko z liśćmi – dowodziła Linka.

– A właśnie, że trzeba dać trawę na jedną kupę a potem w środku wydłubać tunel i jaskinię – tłumaczyła Monika uwielbiająca „Dzieci z Bullerbyn”.

Atmosfera stawała się coraz gorętsza, każda obstawała przy swoim zdaniu. Uspokoiły się dopiero wtedy, gdy Aldona zagroziła, że nie będą mieszkać w Ukrytym Pokoju, jeśli natychmiast nie zaprzestaną kłótni.

Po obiedzie znów wzięła sierp do ręki siejąc spustoszenie wśród starych, splątanych, częściowo uschniętych warkoczy trawy pozwalając wyjrzeć na świat drobniutkim, zielonym, młodym ździebełkom. Zakopała w ziemi nasiona malw, tuż pod ścianą domu, mając świadomość, że za dwa lata zakwitną, potem będą się rozsiewać same i pozostaną tu na zawsze, ubarwiając świat kolorowym kwieciem.

Dzień za dniem mijał szybko przy pracy i zabawie. Sergiusz skończył piętrowe łóżko i postawił je na strychu. Był z siebie niesłychanie dumny  –  przedsięwzięcie było to nie byle jakie. Aldona szczerze podziwiała jego zdolności i głośno chwaliła. Mile połechtany pochwałami zrobił „początek” altanki w ogrodzie. Z mocnych listewek stworzył konstrukcję w postaci prostopadłościanu, która miała być oparta na grubych palach wkopanych w ziemię. Przyznał się, iż przed wyjazdem zaplanowali tę „budowlę” wspólnie z Jurandem a Teresa zadecydowała w którym miejscu powinna stanąć.

Dziewczynki nie pozwalały odpoczywać jedynemu mężczyźnie w tym domu. Goniły go do pracy ponieważ chciały mieć altankę już gotową, oczywiście dla siebie do zabawy. Musiał obiecać, że zrobi też ławeczki do siedzenia, koniecznie z oparciem.

– Wydaje mi się, że znalazłyście biedakowi zatrudnienie aż do następnych wakacji. Dajcie mu wreszcie chwilę spokoju – nie wytrzymała Aldona. – Sergiuszu, zostaw to i chodź na spacer. Nie mogę pozwolić abyś w czasie urlopu wyzionął ducha z przepracowania. Powłóczymy się trochę po Skałkach.

– My też możemy? – pytały dziewczynki.

– Oczywiście. Nie zapomnijcie o aparacie, jest piękna pogoda więc i zdjęcia będą piękne.

– Dzisiaj jest moja kolej, ja będę robiła zdjęcia – z dumą oświadczyła Biedroneczka.

– Świetnie, no to w drogę, proszę wycieczki. Czy kierownik wycieczki jest przygotowany?

Tina tak błagalnie patrzyła za nimi, że zdecydowali się zabrać ją pierwszy raz na dalszy spacer. Doszli do kapliczki, potem skręcili w stronę Woli Filipowskiej. Dzieci ścigały się, fikały koziołki, turlały się z górki po chłodnej trawie, poznały smak owoców głogu, szukały orzechów w krzakach leszczyny.

Sergiusz trzymając Aldonę za rękę opowiadał co zrobi w Cięciwie zaraz po przyjeździe, bo tym razem ma pomysły najlepsze z dotychczasowych, bezkonkurencyjne.

– Mamusiu, a my zamówiłyśmy pnące róże, żeby obrosły altankę, którą robi wujek – włączyła się Linka do rozmowy.

– Gdzie zamówiłyście? – spytała zaskoczona Aldona.

– Koło stawu mieszka wujek Marka, ma taką małą córeczkę i czarnego psa. I on ma w ogrodzie przecudne róże. Obiecał, że coś tam z nimi zrobi i będzie je można u nas posadzić, żeby rosły. Dobrze wymyśliłyśmy?

– Bardzo dobrze. Coś podobnego, to ja mam takie mądre córeczki?

– Mamusiu! – wołała Inka grzebiąca w kupie kamieni leżących na skraju pola. – Zobacz jaki kamień. Zaokrąglony ze wszystkich stron, jakby ktoś chciał z niego zrobić piłkę.

– Jaką piłkę? Nie widzisz, że to jest ślimak olbrzym?

– Pokaż. No, odciśnięty ślimak wielkolud!

– Chyba wielkoślim…

– To są amonity, pełno ich tutaj. Wyobraźcie sobie, że ich muszle mogły mieć średnicę dwóch metrów.

– Nie chciałabym, żeby mi wyszedł na drogę taki wielki amoniak – poważnie powiedziała Biedroneczka trzymając w rączce kamień z odciśniętym fragmentem muszli potężnego głowonoga.

– Nie amoniak tylko amonit, amoniakiem babcia okna myje – sprostowała Linka. – I nie wyszedł tylko wypełznął.

– A skąd wiesz? Przecież wtedy nie żyłaś – broniła się Monika. – Może jeszcze wtedy miały nogi? A potem się nauczyły pełzać, całkiem sobie nogi pościerały i teraz nie mają. I są małe z wysiłku, bo jak pełzają to się pocą i dlatego są takie śliskie.

– Wiesz kochanie, że to jest bardzo interesująca teoria – powstrzymując głośny wybuch śmiechu Aldona pieszczotliwym ruchem zwichrzyła paziową grzywkę na czole dziewczynki.

Rozmawiając i żartując doszli do wsi. Minęli mały domek w dużym, zapuszczonym ogrodzie. Taką prawdziwą chatkę. Z drzwiami, jednym okienkiem, zbudowaną z grubych, drewnianych bali pomalowanych kiedyś na przemian na biało i niebiesko.

– Jeśli się nie mylę, mieszkała tu kiedyś ciotka Juranda. Zobaczcie, ktoś do nas kiwa, tam za płotem.

– Przecież to Karolina. Gdzie ją przyniosło?

– Nie ją przyniosło lecz nas –  Aldona pomachała Karolinie ręką.- Zapomniałeś, że ona niedaleko buduje dom?

– Cześć, tak się cieszę z tego spotkania – mówiła serdecznie Karolina gdy zbliżyli się do niej. – Jak się czuje nasza śliczna pacjentka?

Poklepała Tinę, potarmosiła. Sunia nie bała się, nie uciekała, wprost przeciwnie, jak kot otarła się o nogi „cioci” i merdała ogonkiem.

– Widzisz jaka ona mądra? – puszyła się Inka. – Ona ci podziękowała, że ją ratowałaś.

– Na szczęście nie było to nic groźnego. Wygląda wspaniale, jakby jej było dwa razy więcej niż przedtem.

– Je za cztery Azy, więc nic dziwnego, nadrabia – poklepała pupilkę Aldona.

– Mam nadzieję, że pamiętacie o ślubie Jarka? A nie wiecie przypadkiem kiedy przyjedzie Jurand?

– Nie mam pojęcia, ale przecież pamięta. Na pewno. Zresztą Teresa nie przepuści takiej okazji, możesz być o tym przekonana.

– Uwaga, tu zaczynają się moje włości – powiedziała z dumą. – Nie wyobrażacie sobie jak się cieszę, że wreszcie robota ruszyła. Jeśli dobrze pójdzie, w co aż się boję wierzyć po tych wszystkich przestojach, to za dwa tygodnie stanie wiecha! Wczoraj kupiliśmy blachę na dach, malowaną, koloru koralowego. Zostały jeszcze do kupienia plastikowe rynny. W poniedziałek pojadę po drewno, które mam złożone u wujka w Tenczynku. Majster obiecał, że od środy będzie robił dach.

– Jak tu ładnie – Aldona rozejrzała się na wszystkie strony. – I do stacji nie bardzo daleko. Cudny będzie twój domek, Karolinko. Potrafię go sobie wyobrazić po wykończeniu.

– Ja widzę go co noc, w snach  oczywiście. Wczoraj śniło mi się, że sama ze sobą kłóciłam się o to czy mają rosnąć róże czy bzy. Obudziłam się wściekła na cały świat, a gdy uświadomiłam sobie powód złego humoru, sama z siebie śmiałam się na głos aż mama przyszła sprawdzić czy nie zwariowałam.

Oprowadziła gości po budowie. Pokazała, w którym miejscu przebiega granica dzieląca jej ziemię i dom od własności brata. Usiedli na turystycznych składanych krzesełkach przy rozkładanym stoliku. Na miłej pogawędce czas szybko mijał i słoneczna jasność dnia przeszła w szarość wieczoru.

– Czas wracać. Wsiadajcie do syrenki, zabiorę was do siebie na kolację – zdecydowała Karolina.

Jakoś się upchnęli w aucie. Sergiusz z Tiną z przodu, dziewczyny z tyłu jedna na drugiej jak sardynki w puszce, ale szczęśliwie dojechali. Spędzili wieczór w Krzeszowicach, ugoszczeni z wielką serdecznością przez mamę Karoliny. Musieli Jarkowi przyrzec, że będą na ślubie i na weselu. Linka podjęła się robienia zdjęć. Oczywiście najlepszych ze wszystkich, bo jakież inne mogłaby robić przyszła najsłynniejsza fotoreporterka Europy albo i całego świata? Bardzo poważnie rozmawiała jakby otrzymała prawdziwe zamówienie.

– Ona musi zrobić takie fotki, żeby Maćkowi oczy wyszły całkiem na wierzch ze zdumienia – wyjaśniła Inka w drodze powrotnej.

– Czy te moje córki naprawdę mają dopiero dziesięć lat? – spytała szeptem Sergiusza.

26.09.2017

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Po co wróciłaś Agato?, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *