Pewnego pięknego, ciepłego wieczoru dzieci stwierdziły, że nie chce im się jeszcze spać. Jest zbyt pięknie, zbyt radośnie i zbyt pachnąco, żeby odciąć się od świata i podążyć w stronę krainy snów. Co innego zimą, gdy za oknem wyje wiatr, trzaskający mróz trzyma na baczność zamarznięte trawy i sypie śnieg. Wtedy przyjemnie jest z ciepłego łóżka oglądać telewizję. Teraz telewizor – przynajmniej u cioci Halinki – miał wakacje i odpoczywał.
– Może pójdziemy na gąsienice? – zaproponował Krzyś.
– Jak to? Na robaki mamy iść? I niby co z nimi robić? Brr… – wstrząsnął Julką dreszcz obrzydzenia .
– Durna jakaś? – zdziwił się chłopiec. – Jakie robaki? Przecież to pociągi, które się obserwuje ze Skałek!
– Chłopie, one nie wiedzą, że jak jadą w ciemności, te pociągi, całe oświetlone to wyglądają jak gąsienice – wtrącił Zbyszek.
– No właśnie, skąd mogłybyśmy wiedzieć jak nie widziałyśmy – wzruszyła ramionami Julka. – Ale zobaczyć możemy – i zwróciła się do Zuzi. – Siostra! Hej, Zuźka! Idziemy? Słyszysz? Hop hop, tu ziemia! Mówi się! Ogłuchłaś?
– Rozmawiam przez telefon. Nie widzisz? – zniecierpliwiła się starsza siostra.
– To się spytaj Bartka czy z nami pójdzie – Julka błysnęła kobiecą intuicją i znajomością psychologii.
– Skąd wiesz, że z nim rozmawiam? – zdziwiła się Zuzia.
– Przecież widzę – odpowiedziała roześmiana od ucha do ucha młodsza z sióstr.
Ciocia i wujek zgodzili się na wieczorną wyprawę młodzieży na Skałki pod warunkiem, że młodsze dzieci pod opieką Zuzi i Bartka pójdą prosto Siejkową Drogą i nigdzie nie zboczą. I najdalej do kapliczki, ani kroku dalej.
Zuźka szła z Szilką przy nodze. Julka, Krzysiu i Zbysiu ścigali się kto pierwszy dobiegnie do Zamkowej Drogi. Tam już stali Bartek i Kasztan. Chłopcy doczekali się wreszcie konnej przejażdżki. Bartek pomógł im wdrapać się na koński grzbiet i prowadził Kasztana trzymając za uzdę. Gdyby nie zrobiło się ciemno, cały świat mógłby zobaczyć braci wyprostowanych, sztywnych jakby połknęli kije, którzy rozglądając się na boki wprost pękali z dumy. Zmrok jednak już zapadł i tylko jakaś zabłąkana ćma zobaczyła ich miny przelatując obok Krzysiowego nosa.
Julka szła trzymając w ręce latarkę, wyłączoną na razie, bo księżyc wysunął się zza chmury i świecił tak mocno, że chwilowo nie była potrzebna. Szilka poszczekiwała radośnie, wybiegała przed Kasztana, podskakiwała wesoło, podbiegała do wszystkich po kolei trącając nosem jakby liczyła uczestników wycieczki i sprawdzała czy wszystko w porządku.
– Jest! Jest! Widzicie? Gąsienica! – krzyknęli chłopcy z wysokości Kasztanowego grzbietu.
Rozświetlone wewnętrznymi światłami wagony łączyły się w jedną, wijącą się po torach, całość.
– Jak ładnie – zdumiała się Julka. – Kto by pomyślał, że to zwykły pociąg. Wygląda jak czarodziejski, błyszczący wąż, który z bajki na spacer wyjechał…
– I pojechał. Faktycznie ładnie wyglądał w ciemnościach – przyznała Zuzia.
– Zobaczcie co tam jest? – zawołał Krzyś. – Kawałek wagonu się urwał i został?
– Gdzie? – natychmiast zainteresował się Zbyszek. – Acha, coś się świeci i mruga dziwnie.
Pozostała trójka wytężyła wzrok wpatrując się w miejsce wskazywane przez chłopców. Bartek sięgnął po lornetkę. Zuzia pomyślała z uznaniem, że jest przygotowany na każdą sytuację.
– Wziąłem ją, bo chciałam wam pokazać jak pięknie wygląda nocą nasza okolica – powiedział do sióstr jakby usłyszał myśli Zuzi. Przyłożył szkła do oczu, nakierował, powiększył, patrzył przez moment.
– I co, i co widzisz? – dopytywała się Julka.
– Tam się pali – krzyknął. – Płomienie szybko rozprzestrzeniają się wzdłuż torów. O rany, przecież to obok domku babci Rozalii!
– Twojej babci? – zdziwili się chłopcy.
– Nie, to staruszka i wszyscy tak do niej mówią. Zuźka, masz telefon? Dzwoń na 112. Chłopaki z konia. Julka, ty pilnuj dzieci. Ja jadę na miejsce, muszę zdążyć obudzić babcię Rozalię zanim płomienie dotrą do domku.
Jednym susem znalazł się na grzbiecie Kasztana i już ich nie było. Zuzia najpierw zadzwoniła na alarmowy numer 112 a zaraz potem do cioci Halinki. Wkrótce odezwała się syrena w remizie tenczyńskiej OSP a w chwilę potem rozległ się sygnał samochodu pożarniczego wyruszającego na akcję.
– To samochód bojowy, jedzie nim przynajmniej czterech naszych wujków a reszta to znajomi – z dumą oznajmił Krzyś.
Julka niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę i raz po raz spoglądała na siostrę rozmawiającą przez telefon.
– I co, będziemy tu stać jak durni? Mam tego dość, idę tam!
– Czekaj, nie gorączkuj się tak – wyłączyła telefon starsza siostra. – Uwaga, przejmuję dowodzenie. Macie słuchać i wykonywać. Bez dyskusji. Zrozumiano?
– Tak jest – odruchowo odpowiedziała cała trójka a Szila potakująco szczeknęła.
– Chłopcy trzymają smycz. Obaj. Żeby żaden nie puścił, bo łby pourywam. Jasne?
Mruknęli coś pod nosem niezrozumiale.
– Jasne? – powtórzyła ostrym tonem Zuźka.
– Jasne – tym razem odpowiedzieli wyraźniej.
– Julka, włącz latarkę, księżyc chowa się za chmury. Pójdziemy na skróty, miedzami w stronę rzeki – zakomenderowała Zuzia.
– Ok. Tylko nie szalejcie, żeby któryś nogi nie skręcił – zwróciła się do braci, którzy zrobili kilka głupich min skierowanych w jej stronę.
Ruszyli na tyle szybko na ile pozwoliły ciemności i skąpa strużka światła rzucanego przez latarkę. Z daleka wyglądało jakby promyczek słońca zapomniał drogi do domu i plątał się po polach w oczekiwaniu na nadejście świtu by móc dołączyć do reszty słonecznych promieni.
Zziajani, lecz z podniecenia nie czujący zmęczenia, dotarli na miejsce, gdy ogień został już ugaszony, babcia Rozalia siedziała bezpieczna przed domkiem, do którego nie dotarły płomienie powstrzymane przez strażaków. Nadpaliła się tylko mała drewniana komórka stojąca w kącie podwórza, blisko torów. Staruszka trzymała w objęciach kremowo-kakaową kotkę i dwa takież kocięta.
– Jakie śliczne – rzuciła się do nich Julka. Jednym rzutem oka stwierdziła, że sytuacja została opanowana i całą uwagę skupiła na kociej rodzinie.
– On je uratował – babcia Rozalia wskazała na Bartka. – Najpierw mnie obudził i wyprowadził z domu. Wtedy Kicia wyskoczyła z okropnym krzykiem spod komórki, ażem się przelękła. To był rozpaczliwy krzyk matki i prośba o ratowanie dzieci. Od razu wiedziałam, bo się rozglądnęłam i malutkich nigdzie nie było. A wieczorem bawiły się przy komórce. Bartuś – tu pogładziła chłopaka po ręce – bez namysłu pobiegł i wydostał kocięta. Kicia nie poradziła ich wynieść, bo drewno się obsunęło w dół i nie mogła się do nich dostać. Ocalił je chociaż ogień huczał i iskry wkoło latały.
Wszystkie dzieci spojrzały na Bartka. Julka i chłopcy z podziwem, Zuźka z jeszcze większym…w końcu była z nich największa. Bartek aż się zaczerwienił od nadmiaru pochwał a kiedy sobie to uświadomił, zaczerwienił się jeszcze bardziej. Na szczęście przypomniał sobie, że jest noc a z wysiłku i gorąca wszyscy mają czerwone twarze, strażacy też. Żeby odzyskać spokój poszedł po Kasztana uwiązanego do drzewa w bezpiecznym miejscu w ogrodzie.
Upewniwszy się, że na pewno niebezpieczeństwo zostało zażegnane, źródło ognia zneutralizowane a babci Rozalii i kotom nic nie grozi, strażacy odjechali. Bartek podał Zuzi rękę, żeby jej pomóc wskoczyć na grzbiet Kasztana, chłopcy wrócili do domu z wujkiem Andrzejem a Julka z wujkiem Emilem, którzy dotarli na miejsce zdarzenia równocześnie z wozem pożarniczym.
Nadmiar wrażeń nikogo nie zachęcał do udania się na spoczynek. Cała rodzina zebrała się w ogródku przy stole na którym ciocia Hela postawiła sernik przyniesiony z domu a ciocia Halinka ciasto drożdżowe z wiśniami. I jeszcze dzbanek z kompotem oraz czajniczek z herbatą.
– Dobrze, że jutro sobota, nie trzeba rankiem zrywać się do pracy – powiedział wujek Emil.
– Ciężko byłoby po takich nocnych przejściach. No, ale przede wszystkim muszę pogratulować chłopakom. Jako przyszli strażacy spisali się znakomicie – pochwalił wujek Andrzej.
– A dziewczyny to co? – ujęła się pod boki ciocia Halinka.
– No pewnie, pewnie. Ja tylko w tym sensie, że jako tubylcy zasilą w przyszłości szeregi naszej OSP – tłumaczył się wujek Andrzej.
– OSP to znaczy Ochotnicza Straż Pożarna – popisał się Krzyś znajomością tematu.
– Przecież wiemy – obruszyła się Julka. – Co ty myślisz, że myśmy z Marsa przyleciały?
– Z Marsa nie, bo na Marsie mieszkają faceci – Zbyszek przyszedł bratu w sukurs.
– Faceci może tak ale nie małe dzieciaki – odparowała Julka patrząc wyniośle na obu chłopców.
Tymczasem dorośli omawiali całe zajście.
– Skoro stało się to zaraz po przejeździe pociągu, jestem przekonana, że jakiś idiota wyrzucił papierosa przez okno – stwierdziła ciocia Halinka.
– A niby jest całkowity zakaz palenia w pociągach – wtrąciła Zuzia.
– Zakaz zakazem a durnych ludzi pozbawionych rozumu i wyobraźni nie brakuje – pokiwała głową ciocia Hela.
– Fakt. Wystarczy spojrzeć co się dzieje na drogach. Dziewięciu kierowców jedzie normalnie a dziesiąty myśli, że jest na torze wyścigowym i zabija niewinnych ludzi – ciągnęła ciocia Halinka głosem pełnym emocji.
– Nie myśli, bo mózgu mu brakuje. Albo alkoholem przeżarty, albo narkotykami otumaniony albo innymi świństwami, których jest pełno – włączył się do rozmowy wujek Andrzej.
– Taki głupek to na zwierzaki w ogóle nie zwraca uwagi, stąd na drogach pełno rozjechanych psów i kotów, albo i lisów – dodała Julka.
– Albo jeżów. Ja zawsze będę jeździł ostrożnie i nigdy nie najecham zwierzaka. – oświadczył poważnie Krzyś.
– Nie mówi się „najecham” tylko „najadę” – poprawił Zbyszek.
– I jeży – dodała Julka.
– Który Jerzy? – zainteresował się wujek Emil podchodząc do stołu.
– Z kolcami – parsknęła śmiechem Zuzia.
– Ja też, jak zrobię prawo jazdy – ciągnął Zbyszek.
– Co też? Też bredzisz? – zaśmiewały się siostry.
– Też będę jeździł ostrożnie.
– Bardzo pięknie, ale jeszcze trochę musicie poczekać – uśmiechnął się tata do synków.– Największym bohaterem dzisiejszego wieczoru, czy raczej nocy, jest Bartek.
– Niezaprzeczalnie – chórem przytaknęli wszyscy dorośli.
– Gdyby nie znalazł się tak szybko przy domku babci Rozalii, mogłaby się we śnie żywcem spalić. Drewniany domek z pewnością zająłby się od komórki i błyskawicznie spłonął – powiedział wujek Andrzej.
– Babcia to babcia – włączyła się Julka. – Ale koty! Bartek uratował Kicię i jej dzieci! Babcia Rozalia mogłaby uciec a Kicia nie dałaby rady maluszków wynieść na wolność i ogień by je spalił!
Nazajutrz wszyscy pozwolili sobie na dłuższe spanie. Należało się przecież po tak niezwykle spędzonej nocy. W obu sąsiadujących ze sobą domach panowała cisza choć słońce dawno wędrowało po niebie. Nawet bliźniaczki cioci Heli wykazały zrozumienie dla wyjątkowej sytuacji i cichutko bawiły się w swoim pokoiku. Słońce obserwowało dwa domy, w których o tej porze zawsze panował ruch, zdziwione absolutną ciszą je otaczającą. No nie, nie absolutną, ponieważ na ganku pomalutku otworzyły się drzwi, przez które wysunęła się czarna suczka a za nią dziewczynka o uśmiechniętej buzi okolonej burzą loków. Rozejrzała się, cichutko zamknęła za sobą drzwi, skinęła na suczkę. Wyszły za bramkę i powędrowały tam, gdzie jeszcze w powietrzu unosiła się woń spalenizny, czyli do domku babci Rozalii. Staruszka nie spała. Oglądała swoje gospodarstwo nie mogąc uwierzyć we własne szczęście. Tak niewiele brakowało, żeby wszystko poszło z dymem. Na ławeczce siedziała Kicia i myła sobie pyszczek a oba kociątka naśladowały mamę.
– A cóż to za ranny ptaszek do mnie przyfrunął? – spytała uśmiechając się do Julki tak serdecznie, że uśmiechały się i oczy, i cała pokryta siateczką zmarszczek sympatyczna twarz.
– Obudziłam się wcześnie i postanowiłam zobaczyć jak się pani czuje i czy kociakom nic się nie stało.
– Mów mi: babciu Rozalio, tak jak wszyscy, dobrze? To miło, że zatroszczyłaś się o starą kobietę. Jak widzisz, wszystko jest w porządku. Kocięta śliczne, zadowolone, nawet sobie nie zdawały sprawy z niebezpieczeństwa a Kicia pewnie już zapomniała.
– Ja myślę, że od wczoraj będzie już zawsze wrażliwa na dym – poważnie powiedziała Julka. – Czytałam o takich przypadkach. Dym będzie jej się kojarzył z zagrożeniem.
– Jaka ty mądra jesteś – z podziwem powiedziała babcia Rozalia. – Teraz to dzieci mądrzejsze od starych. Może napijesz się kwaśnego mleka? Chłodne, świeżutkie, od krowy a nie ze sklepu. Chcesz? To przyniosę z piwniczki.
– Chętnie, dziękuję. A mogę pobawić się z kotkami?
– Możesz, pewnie, że możesz. Ciekawe, że one nie boją się twojego psa a on ich nie goni.
– To jest suczka. Ma na imię Szila. Ona kocha wszystkie koty i konie, i nie ma w sobie ani odrobiny agresji. Jest bardzo dobra i kochana – odpowiedziała Julka gładząc czarny łebek Szilki. – Nie jest moja tylko cioci Halinki.
Babcia Rozalia podreptała do piwniczki za domem. Przyniosła glinianą babkę z kwaśnym mlekiem. Łyżką nałożyła gęste, nie roztrzepane mleko do dużego kubka. Julka spróbowała.
– Mniam, jakie dobre! W życiu takiego pysznego nie piłam. Zsiadłe mleko z kartoników ma zupełnie inny smak i konsystencję – stwierdziła dziewczynka oblizując mleczne „wąsy”.
– Bo moje jest prawdziwe, bez jakichś tam sztuczności. Możesz dać kapkę psu do spróbowania, zobaczymy czy też zje ze smakiem. Masz tu miskę od kotów.
Szilunia skrzętnie wylizała miseczkę do czysta. Potem dokładnie oblizała sobie mordkę. Kicia zeskoczyła z ławki i podeszła do suczki. Obwąchały sobie pyszczki. Za przykładem matki poszły oba kociaki. Po chwili leżały na trawie obok siebie dwie kotki, jeden kotek i jedna suczka.
– Jak ty masz na imię, bom sobie zapomniała – babcia Rozalia rozłożyła ręce w geście bezradności.
– Julia.
– Julcia. Ładnie. A nie chciałabyś kotka? Albo obu? One rosną, zaraz i tak trzeba będzie je komuś oddać, a chciałabym, żeby poszły w dobre ręce.
– Ja bym bardzo chciała. Kocham koty. Tylko, że ja tu nie mieszkam. Przyjechałyśmy z siostrą na wakacje do cioci Halinki i wujka Emila. Ale może ciocia się zgodzi? Albo wujek? – nagły błysk w oczach rozjaśnił buzię dziewczynki.
Babcia Rozalia odpowiedziała uśmiechem na ten błysk i Julka miała wrażenie, że babci spojrzenie nabrało szelmowskiego wyrazu jaki pojawia się wtedy, gdy ktoś chce spłatać figla.
– Gdybym zabrała kotki ze sobą i ukryła na strychu, to miałabym czas, żeby urobić ciocię i wujka a potem mamę, kiedy przyjedzie. I jeszcze tatę. Jak będę się z nim dziś wieczorem widziała na skypie, poproszę go, żeby przekonał mamę. Jakoś to zorganizuję. W razie czego jest jeszcze ciocia Hela i wujek Andrzej. On jest weterynarzem, więc na pewno pomoże – Julka już miała kilka pomysłów na pozytywne załatwienie sprawy.
– Łebska z ciebie dziewczynka – pochwaliła babcia Rozalia. – Ale nie trop się na zapas, w razie czego przyniesiesz je do mnie na powrót.
– Naprawdę mogę je zabrać ze sobą? – Julka prawie unosiła się nad ziemią z radości.
– Naprawdę. Pożyczę ci kocią klatkę. Udźwigniesz? A cóżeś tak posmutniała?
– Bo pomyślałam, że Kicia będzie nieszczęśliwa…
– Tym sobie główki nie zaprzątaj. Tak już jest, że odchowane kotki idą do nowych domów. Najbiedniejsze są takie co domów nie mają.
Julka nie zastanawiała się więcej. Kociaki bez oporów powędrowały do klatki. Kicia nie protestowała, jakby wiedziała, że będą kochane i szczęśliwe. Szilka machnęła ogonem, liznęła Kicię, powiedziała jej po swojemu coś, co kotka przyjęła z zadowoleniem, przeciągnęła się na całą swoją długość, miauknęła, usiadła i zaczęła czyścić sobie futerko.
Drogę do domu Julka pokonała w rekordowym tempie, z wrażenia nie czując ciężaru niesionego „bagażu”. Odczuła ulgę, bo nic się nie zmieniło. Było dokładnie tak, jak w chwili kiedy opuszczała dom, który – w dalszym ciągu pogrążony w ciszy – najwyraźniej spał. To znaczy wszyscy mieszkańcy spali. Julka przemknęła się po schodkach na strych i umieściła kocią klatkę w rogu, zasłoniła kartonami i workami czekającymi na rozpakowanie. Kociaki słodko spały przytulone do siebie. Dziewczynka po cichutku weszła do pokoiku i przekonała się, że siostra śpi w najlepsze. Zabrała swoje oszczędności i pobiegła do sklepu, znajdującego się w centrum wsi, kupić karmę dla kociąt.
W czasie gdy Julka dokonywała zakupu, w domu rozległ się dziki wrzask z tymczasowego pokoju chłopców. Rodzice, obudzeni nagle i niespodziewanie, błyskawicznie opuścili sypialnię i znaleźli się na górze. Tam Krzysiu stał na łóżku i krzyczał wniebogłosy.
– Co się stało? – rodzice odetchnęli z ulgą zobaczywszy dzieci całe i zdrowe.
– Co się dzieje? – obok wujostwa zjawiła się zaspana Zuźka.
– No właśnie, czego się drzesz? – siedzący na swoim łóżku Zbyszek z wyraźną niechęcią patrzył na brata.
– Pudełko, pudełko – zająknął się Krzysiu.
– Co pudełko? – ziewnął Zbyszek.
– Pudełko samo tu przyszło! Chodziło między łóżkami i poszło za komodę – wykrztusił naprawdę przestraszony malec.
– O matko, myślałam, że coś się stało – ziewnęła Zuzia. – Za dużo emocji, braciszku, miałeś wczoraj i oto rezultat.
– Głupia jesteś! Pudełko chodziło i jeszcze świeciło, tak migało! Naprawdę! – Krzyś nie mógł się pogodzić z lekceważącym stosunkiem siostry.
– Świeciło? Migało? A białe myszki też były? – znacząco popukała się palcem w czoło. – Śniło ci się i tyle.
– A gdzie Julka? Nie obudził jej ten wrzask? – rozejrzał się wujek.
– Nie ma jej w pokoju, Szilki też – odpowiedziała Zuzia. – Pewnie śpią na ławce przed domem, one tak lubią.
Zza „ściany” oddzielającej „pokój” chłopców od reszty strychu dał się słyszeć jakiś odgłos, jakby szmer, jakieś szuranie… Wszyscy obecni zamarli w bezruchu. Pod „ścianą” coś się przesunęło i znieruchomiało. Było to kartonowe pudełko z przyczepioną bransoletką, która pod wpływem ruchu emitowała kolorowe świetlne sygnały.
– O! Idzie! Znowu idzie a nikt mi nie wierzył! – wołał Krzyś.
– Moja bransoletka! Kupiłam ją w Biedronce, żebym widziała gdzie się Julka szwenda po zmroku i gdzieś mi wsiąkła. Dobrze, że się znalazła – ucieszyła się Zuzia.
– Pudełko się przesunęło pod wpływem przeciągu, syneczku – ciocia Halinka podeszła do obiektu zainteresowania. – Okna są otwarte na przestrzał i dlatego…
Schyliła się, żeby podnieść karton z podłogi ale… uciekł jej spod ręki. Nie dała za wygraną. Goniła na czworakach uciekające pudełko i za każdym razem, kiedy już, już była blisko celu pudełko chowało się albo pod łóżko, albo pod komodę wychodząc z drugiej strony. Wszyscy pozostali z zapartym tchem obserwowali rozgrywającą się scenę. Nagle, cofając się, zahaczyła o pudełka po butach zastępujące stolikowi nogę. Pozbawiony oparcia stolik runął na podłogę a wraz z nim niezliczone ilości chłopięcych skarbów na nim się znajdujących. Najwięcej hałasu sprawił blaszany pojemnik wypełniony metalowymi samochodzikami. Tego było za dużo dla chodząco–świecącego pudełka, które wrzasnęło, podskoczyło do góry…
W międzyczasie Julka załatwiła sprawunki i wróciła z Szilką do domu. Usłyszawszy rumor na pięterku szybko pokonała schodki i wpadła do „sypialni” chłopców. Jednym rzutem oka ogarnęła całą sytuację. Roztrącając stojące osoby rzuciła się na wrzeszcząco-miauczące pudełko łapiąc w powietrzu przerażonego kotka.
– Co wy mu zrobiliście!? – krzyknęła na osłupiałą rodzinę. – Sadyści! Tak przestraszyć maleństwo!
Przytuliła kociątko, uspokajała je i szukała wzrokiem drugiego malucha. Nie zważając na przedłużające się osłupienie rodziny powędrowała do kąta, w którym zostawiła kocią klatkę. Pomyślała, że pewnie przypadkiem odsunęła zasuwkę i kociak wydostał się na zewnątrz. Odetchnęła z ulgą widząc w środku kremowo– kakaowa kuleczkę. Buzię dziewczynki rozjaśnił uśmiech, bo uświadomiła sobie, że właśnie nadała koteczce imię Kuleczka. Kocurka zaś, który już się uspokoił, nazwała Kartonikiem.
Rodzina otrząsnęła się z osłupienia. Pierwszą reakcją był szalony wybuch radości. Cała rodzina popłakała się ze śmiechu i jeszcze długo nikt nie był w stanie się odezwać, bo natychmiast wybuchała kolejna salwa śmiechu i kolejna, i kolejna… Najdłużej opierał się wesołości nadąsany Krzyś ale wreszcie i on parsknął śmiechem. No i czy w takiej rodzinie mogło nie być miejsca dla kociąt? Oczywiście, że miejsce znalazło się i w domu i w sercach wszystkich obecnych a Julka był szczęśliwa, że nie musi „urabiać” cioci i wujka, żeby zgodzili się przygarnąć kotki. Kartonik sam się o to postarał w sposób całkowicie niepowtarzalny.
cdn