„Widocznie tak miało być” – 13

Nowa profesja bardzo się Magdzie spodobała. Szybko zapisała się na kurs zielarski, było to koniecznością, by móc pracować dalej. Przecież na farmację się nie wybierała, a jedynie jeszcze takie uprawnienia wchodziły w rachubę. Ukończyła kurs bez problemów, potem z zapałem bezustannie pogłębiała wiedzę. Zawsze robiła wszystko całą sobą, z oddaniem, z absolutnym zaangażowaniem. Całkowicie, bo połowicznie nie potrafiła. W krótkim czasie nawiązała kontakty z hurtowniami najlepiej zaopatrzonymi w produkty lecznicze dostępne bez recepty, zioła i ziołoleki, suplementy, zdrową żywność oraz kosmetyki oparte na surowcach naturalnych. Jeździła na drugi koniec miasta do sklepiku, w którym podjęła pracę. Poświęcała również sporo własnego czasu, który powinien być wolny albo przynajmniej odpowiednio wynagradzany finansowo. Nic z tych rzeczy nie miało miejsca. Właściciel sklepiku bardzo sobie chwalił nową pracownicę lecz z docenieniem finansowym jakoś się nie spieszył. Podczas kilku przeprowadzonych na ten temat rozmów słyszała tylko obiecanki.  Cóż, „obiecanki to cacanki a głupiemu radość” – wspomniała stare porzekadło. A ponieważ za głupią się nie uważała, stwierdziła, że dość tego. Nie pozwoli się więcej wykorzystywać. Pozwoliła na to właścicielowi zakładu dziewiarskiego, który w podziękowaniu zwolnił wszystkie pracujące kobiety i zamknął zakład. Teraz nie pozwoli.

Zaczęła myśleć o otworzeniu własnego sklepiku. W najbliższej okolicy nie było takiego asortymentu skumulowanego w jednym miejscu. Rozglądała się za odpowiednim lokalem i  dopisało jej szczęście. W bloku Doroty zwolniło się jedno z trzech spółdzielczych pomieszczeń na parterze. Właściwie były to pomieszczenia zsypowe, lecz ponieważ zsypów  nigdy nie używano zgodnie z pierwotnym przeznaczeniem, pomieszczenia na dole oraz na każdym półpiętrze były przez spółdzielnię udostępniane lokatorom na składziki albo tzw. punkty usługowe różnorakie. I właśnie tu zadziałało szczęście Magdy.

Radości było dużo, głównie wśród damskiej części „mafii”. Panowie z Marcinem na czele zajęli się remontem, aby nowy sklepik mógł spełniać wszelkie wymogi placówki tego typu. Dziewczyny pod wodzą Doroty jako fachowca – oraz oczywiście przy pomocy dzieci – stworzyły tablicę reklamową, która następnie umocowana została nad sklepikiem.

Podczas naklejania napisu jedna z liter obsunęła się, po prostu wyłamała się z szeregu i nie można było jej odkleić bez uszkodzenia całości. Dorota zrobiła małą biedronkę, nakleiła na literę i efekt okazał się zadziwiający. Wyglądało jakby literka przewróciła się pod ciężarem sympatycznego owada. I sklepik zyskał nazwę „Pod biedronką”.

– Jak dobrze, że nie będę się musiała codziennie tłuc przez całe miasto – powiedziała Magda. – Wiecie, że moja własna córka na mnie napadła?

– A co jej zrobiłaś? – zaśmiała się Aldona.

– Rzuciła się ze słowami: o której to się wraca do domu! Jak o szóstej kończysz pracę, to gdzie do tej pory byłaś? Widziałyście coś podobnego? Będzie mnie rozliczała smarkula jedna.

– Oj ciociu, to przecież z troski, bo cię Justysia kocha  – powiedziała poważnie Monika.

Dziewczynki żartowały, że Monika, jako Biedroneczka, ma własny sklep. Okazało się, że był to wspaniały pomysł, strzał w dziesiątkę. Sklepik stał się punktem kontaktowym, miejscem spotkań, tymczasowego przechowania zakupów, przekazywania informacji oraz wspaniałym punktem obserwacyjnym. Każda z sąsiadek wracając z pracy przystawała na chwilę. Kiedy było zimno wchodziła do środka, gdy zaś pogoda pozwalała – Magda wystawiała na zewnątrz krzesła. Starsze klientki przysiadały dla odpoczynku, samotne – żeby porozmawiać, cierpiące – szukając porady. Członkinie ursynowskiej „mafii” podszkoliły przy okazji wiedzę z zakresu ziołolecznictwa i czasem zastępowały Magdę gdy musiała na chwilę wyskoczyć do domu czy na bazarek. Dzieci nieraz odrabiały tu lekcje czekając na rodziców.

Tak więc w sklepie Magdy odbywały się najprzeróżniejsze spotkania owocujące różnorakimi zdarzeniami. Kiedyś jedna z klientek powiedziała, że ma szczeniaka do oddania w dobre ręce, bo starej psicy trafił się nie wiadomo kiedy. Cóż, są ludzie charakteryzujący się kompletnym brakiem wiedzy i wyobraźni, pomyślała Magda i podzieliła się tą odkrywczą myślą z kolejną klientką, która przyszła do sklepu. Rozmawiały dłuższą chwilę. Było zimno, mokro i nikt więcej nie przychodził a klientka chciała się ogrzać, bo zmarzła. Przy okazji poskarżyła się na pustkę w domu powstałą po odejściu starego psa do psiego nieba. Magda natychmiast zareagowała i po dwóch dniach mały, czarny piesek znalazł nową, kochającą rodzinę na całe swoje życie.

Z radia płynął utwór zespołu Dire Straits. Chwilami muzykę zagłuszał warkot silnika samochodu podjeżdżającego pod sam blok.

– Gdyby mógł, kołami wszedłby po schodach – mruknęła Magda próbując zidentyfikować osobę zmierzającą do metra. Miała stąd świetny punkt obserwacyjny. Obok sklepiku przechodzili ludzie, bawiły się dzieci, plotkowały niewiasty. Trochę dalej schodami albo łagodnym zejściem, którym mogły się poruszać na wózkach osoby niepełnosprawne oraz matki z dziećmi w wieku „wózkowym”, mieszkańcy osiedla schodzili do metra. Wszystko widoczne jak na dłoni. Na zapleczu sklepiku, z kubkami kawy w rękach siedziały Aldona z Teresą pogrążone w rozmowie.

– Tak naprawdę Piotr wcale mnie nie poznał, zwyczajnie mnie nie znał.  Dopiero po rozwodzie stałam się sobą, takim pełnym człowiekiem. W sumie dobrze wyszło, bo gdyby pozostało jak było, ja nie miałabym możliwości rozwoju i przemiany. Piotr może teraz ma to, co jemu jest potrzebne do życia, a ja znalazłam swoje szczęście.

– Bo nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło – sentencjonalnie stwierdziła Magda zaglądając na zaplecze i podając Teresie słuchawkę sklepowego telefonu. – Właśnie to twoje szczęście dzwoni.

– Tak? Dobrze, niedługo będę, pa. Też cię kocham – oddała słuchawkę Magdzie.

– Słuchaj, już kiedyś poruszałyśmy temat ale wrócę, bo mnie ciekawi. Czy jeszcze porównujesz czasem uczucie do Piotra z tym obecnym? – spytała Aldona.

– Tak, myślałam o tym.

– I co?

– Jak by ci to wytłumaczyć…Hmm…Kocham Juranda nie dla siebie lecz dla niego… Jakby cała moja dusza kochała jego duszę… O rany, to brzmi idiotycznie. Chodzi mi o to, że obecne uczucie jest prawdziwe, dojrzałe, głębokie, wypełniające świadomość i podświadomość. To tak, jakbyśmy byli podłączeni do jakiegoś urządzenia pracującego na falach o jednej częstotliwości, bo jedno natychmiast odbiera zakłócenia u drugiego. Jest ogromna czułość, chęć bycia razem, służenia pomocą w każdej chwili bez względu na koszty własne. Ja „chcę” ale „chcę dla niego”, rozumiesz?

– Doskonale – skinęła głową Aldona. – Odzwierciedliłaś co do joty mój stan duszy, już kiedyś o tym wspominałyśmy. Właśnie takie uczucie mam do Sergiusza.

– A jeśli chodzi o Piotra, cóż, młoda byłam, zakochana. Poza tym, ja jestem taką panienką z dziewiętnastego wieku. Dom, mąż, dzieci, rodzina  jest podstawą życia. Jak się jedno posypie to cała reszta się psuje. Nie ma całości, nie ma harmonii…

– Chciałaś po prostu żyć w spokoju, jak człowiek – wtrąciła Aldona.

– Tak, ale mogłam ten czas zużyć na konstruktywne działanie, zrobić wtedy prawo jazdy, nauczyć się z głową prowadzić dom a nie improwizować…

– Jak improwizować? Przecież życie to jedna wielka improwizacja. O, jak to mądrze powiedziałam – zdziwiła się Aldona słysząc własne słowa.

– Teraz ci przyznam rację, w pewnym sensie oczywiście, bo ja nie lubię improwizacji. Lubię mieć wszystko zaplanowane i pod kontrolą. Ale kiedyś o tym nie wiedziałam i nie wiedziałam dlaczego czuję się nieszczęśliwa. Ale poczekaj, nie przerywaj, chciałam wspomnieć o czymś  innym. Wiesz, że z moją mamą nie porozumiewałyśmy się najlepiej. W domu mamy nie mogłam robić nic, co wymagało myślenia. Musiało być tak jak ona chciała. Jęczała, że jest przemęczona ale nie dawała sobie pomóc zamęczając przy tym innych. Ja, dorosła już, nie umiałam upiec ciasta, bo mi nie pozwalała, najwyżej mogłam ubić pianę albo obrać orzechy, bo nic więcej nie umiem i popsuję. Tak więc przez cały czas, który ona spędzała w kuchni ja musiałam spędzać przy niej nie robiąc właściwie nic i utrwalając w sobie pogląd, że się do niczego nie nadaję. Poza tym męcząc się dwa razy więcej niż gdybym wszystko sama zrobiła. Ale gdybym ją w tej kuchni zostawiła i wyszła, to dąsom, płaczom i pretensjom nie byłoby końca. To samo powtarzało się przy pastowaniu podłóg, porządkach i w każdej podobnej sytuacji. Nawiasem mówiąc, niczego się od niej nie nauczyłam poza robieniem swetrów na drutach. Muszę przyznać, że w pewnym momencie zaczęłam mieć dość i przestałam się przejmować. Pytałam: pomóc ci? – a gdy słyszałam: i tak nie potrafisz  – odchodziłam. Dopóki słuchałam każdego słowa jak wyroczni, byłam do zniesienia ale gdy odważyłam się zacząć myśleć, zostałam już na zawsze złą córką. Bardzo mamę kochałam, Boże, jak bardzo, ale nie mogłyśmy się porozumieć. Boję się, żebym z własnymi dziećmi nie straciła kontaktu nie umiejąc zaakceptować ich dorastania.

– I pewnie dlatego się czasem skarżą, że ich traktujesz jak dorosłych, a oni jeszcze tacy „maleńcy” – zaśmiała się Aldona.

– Tak, sami to mówią, a ja wtedy tłumaczę dlaczego. Przyznają mi rację, po czym oczywiście, w zależności od potrzeb i sytuacji, twierdzą, że są już prawie dorośli albo, że są jeszcze dziećmi.

– Przepadają za tobą wszyscy trzej, naprawdę rzadko się widzi taki stosunek matki i dzieci.

– Gdzieś przeczytałam, że miłość macierzyńska powinna się usunąć w cień, by móc stać się przyjacielem. Wiesz, największą radość sprawia mi, że Marek czuje się wśród moich Brysiów tak, jakby od urodzenia byli razem. Jak się kłócą, to równo wszyscy trzej. Jak planują psikusa – we trójkę. Jak przyjdzie im odpowiadać za jakieś przewinienie – też razem, jeden drugiego nie wyda. Wielka w tym jest zasługa Juranda, muszę oddać mu tę sprawiedliwość. Nie robi między nimi różnicy, mimo że przecież własny syn jest mu niewątpliwie bliższy od przyszywanych. Jest dla nich przyjacielem i powiernikiem. Widzę, że mają już swoje męskie tajemnice i cieszy mnie to bardzo.

– Zawsze mówiłaś, że dzieci od początku trzeba traktować jak ludzi i tak robiłaś.

– Nie zawsze, chociaż się starałam. Ale słuchaj dalej. Przenosząc się od rodziców na Ursynów na dobrą sprawę niczego nie umiałam, wszystkiego uczyłam się od podstaw. Do tego dochodziła praca zawodowa, dwoje małych dzieci, nieumiejętność organizacji zajęć w domu. Chciałam wszystko zrobić sama, żeby Piotr był szczęśliwy i zadowolony ze mnie, i żeby nic nie musiał robić. Rezultaty były bardzo szybko widoczne. W domu rozgardiasz, bałagan, rozrabiające dzieci, kłopoty ze zdobywaniem bezglutenowego jedzenia dla Kuby, pustki w sklepach, bezustanny brak pieniędzy gdy musiałam wziąć urlop wychowawczy, żeby ratować prawie umierającego Kubusia. Nic dziwnego, że każdy facet wracający do takiego domu marzy tylko o tym, żeby z niego wyjść i nie wracać, jeśli nie jest wciągnięty w obowiązki i się nie poczuwa. Szczególnie gdy na dodatek jest kuszony przez podłą osobę płci przeciwnej, zaś w domu żona wiecznie zrzędząca, narzekająca, wieczorem zmęczona do nieprzytomności, ani partnerka do rozmowy ani kochanka.

– Nie bredź, nigdy taka nie byłaś.

– No, może nieco przejaskrawiłam obraz. Lecz patrząc z perspektywy czasu myślę, że tak właśnie było. Jeszcze w starym mieszkaniu uciekał od teściowej w alkohol. Tutaj nie musiał się już kryć. I tak wszystko razem się złożyło.

– Żałujesz?

– Teraz wiem, że widocznie tak miało być.

– Czyli jak Magda przed chwilą powiedziała: nie ma tego złego co na dobre by nie wyszło.

cdn.

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Powieści, Widocznie tak miało być. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

8 odpowiedzi na „Widocznie tak miało być” – 13

  1. jotka pisze:

    Za małymi sklepikami z sympatyczną obsługą czasami wszyscy tęsknimy.
    Zawsze warto mieć w mężu partnera i przyjaciela, wtedy życie łatwiejsze i samotność w związku do okien nie puka…

    • anka pisze:

      Jotko:-) Tęsknota się przewija… wspomnienia wracają i chociaż wszystko się zmienia, świat podąża we własnym kierunku i tempie, świadomość pozostaje, że kilka naprawdę fajnych chwil udało się przeżyć… Samotność w związku strasznie smutna jest, podwójna – można powiedzieć, dobrze jak jej nie ma 🙂
      W małych miejscowościach jeszcze tak jest, że do sklepu przychodzą sami znajomi i atmosfera może być sympatyczna (ale nie zawsze musi, zależy od klientów przeważnie).
      Jak najwięcej miłych chwil, Jotko 🙂

    • Mysza w sieci pisze:

      Czasem życie daje nam popalić, ale i my go jeszcze nie rozumiemy.. nie wiemy, co powinno być najważniejsze, a na dokładkę młodzieńcze uczucia bywają zaślepione. Gdy do tego dojdzie nauka, że trzeba się starać, łatać i naprawiać, to tak człek czasem tkwi w popapranym związku i nie umie z tego wybrnąć. A jednak drugiej osoby nie da się zmienić, „naprawić” jej podejścia do nas czy odbudować szacunku gdy już zostanie przekroczona granica. Ale masz rację Aniu, widocznie tak musi być, by człowiek dojrzał, zrozumiał i już wiedział, czego w życiu nie chce, a czego pragnie. Po takich przeżyciach nowa miłość ma szansę być dojrzalsza, mądrzejsza i piękniejsza 🙂

      • anka pisze:

        Myszko:-) Uczymy się przez całe życie, co potwierdzam powtarzając za mędrcem – „wiem, że nic nie wiem”. Każdy dzień zaskakuje mnie czymś nowym, jakimś odkryciem, myślą, która nagle przynosi zrozumienie problemu, wyjaśnienie jakiejś kwestii. Tak samo jest ze stosunkiem do ludzi (najprzeróżniejszych, bliższych i dalszych), z uczuciami, z nabieraniem dystansu i innym spojrzeniem na coś, z drugiej strony, pod innym kątem… Masz rację, trzeba dojrzeć i zrozumieć. I otwierać się na dobro świata, nie zamykać w skorupie ze zgorzkniałą miną, bo wtedy wystraszy się i ludzi i szczęście, które mogłoby przyjść.
        Buziaki 🙂

  2. mmzd pisze:

    Zawsze z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział.
    A dzisiaj tak nostalgicznie, kiedy sklep Magdy opisywałaś i w nim spotkania, wspomniałam mój zoo-sklep, zwany przez osiedlową dzieciarnię (i seniorów) klubem u cioteczki Magdy 🙂

    • anka pisze:

      Magduś:-) Popatrz jak się złożyło, nawet imię się zgadza 🙂 Asortyment wprawdzie inny ale uczucia podobne i sytuacje też 🙂 Cioteczka Magda brzmi tak ciepło, przyjaźnie i chciałoby się taką zawsze obok mieć 🙂 Szczególnie dzieciakom potrzebna jest taka osoba „pod ręką” 🙂
      Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że czekasz na kolejny rozdział 🙂 🙂 🙂

  3. Urszula97 pisze:

    Oj,ruszyły wspomnienia z tamtych lat.Ludzie bardziej byli ze sobą związani, przychylni, pomocni.Fajne były te osiedlówki.U nas w sklepie była pani która znała klientów,kiedy na święta rzucili pomarańcze to sprzedawała tyle sztuk ile osób było w domu, my dostawaliśmy 7 sztuk.Ja też nie mogę narzekać na sąsiadów z piętra, jako że znowu przez 2 dni i 2 noce byłam uziemiona to sąsiadka bez żadnego ale zrobiła mi zakupy ,zresztą nie pierwszy raz.Jak druga sąsiadka zaniemogła na nogi to jak gotowałam trochę więcej i jej podawałam.Taka pomoc sąsiedzka, moja drabina krąży po całym pietrze, ja używam garnka do soków od sąsiadki ,robię stroiki drugiej sąsiadce i tak to leci.Piękny rozdział.Pozdrawiam.

    • anka pisze:

      Uleńko:-) Takie sąsiedzkie przyjaźnie są wspaniałe. Z tego powodu żałuję, że nie mieszkam już „na mojej klatce schodowej”, Mały mieszka a ja tęsknię do czasów, kiedy chłopcy byli mali… Masz rację, że wtedy, w „tych złych” czasach ludzie byli lepsi, życzliwsi, pełni empatii, pomagający sobie nawzajem. Choć było ciężko, pusto w sklepach ale i tak sobie radziłyśmy jakoś. Wtedy powstała u nas na Ursynowie „Giełda na Dołku”, wzięła się stąd, że ludzie zaczęli przychodzić ze swoimi rzeczami do sprzedania, np. z ciuszkami po dzieciach. Wiadomo, że maluszek nie zniszczy, bo raptem kilka razy się go ubierze i za małe. Potem się rozszerzał sprzedawany asortyment, doszły owoce, warzywa i powstał normalny bazarek. Działał lata całe, dopiero teraz przy budowie drogi ekspresowej przez Ursynów zniszczyli go, została resztka w inne miejsce przeniesiona.
      Jak dobrze, Ula, że masz taką wspólnotę sąsiedzką, dzięki temu w trudnych momentach jest łatwiej, zawsze ktoś pomoże choćby zakupy zrobić.
      Ściskam serdecznie 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *