„O Matyldzie co nie chciała Nikodema” 3

Owego pamiętnego wieczoru po ostatnim w sesji zdanym egzaminie Matylda postanowiła odwiedzić panią Martę. Kuzyn Nikodem dawno wyjechał, toteż nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo i z przyjemnością rozmyślała o wizycie.

Z ruchliwej ulicy skręciła w boczną, prowadzącą do tutejszej oazy zieleni i po chwili zostawiła za sobą zgiełk wielkiego miasta pogrążając się w ciszy i spokoju starego parku. Nad sadzawką unosiła się leciutka mgiełka zdająca się falować w takt żabiego rechotu, żabiej pieśni powitalnej na cześć księżyca. Stare drzewa leniwie poruszały najmniejszymi gałązkami, leciutki, ciepły wiaterek biegał wokół Matyldy bawiąc się falbankami jej sukienki. Na ostatni egzamin założyła swoją ulubioną, białą w bladoróżowe kwiatuszki, z falbanką na dole i szeroką szarfą w pasie, dekoltem karo i bufiastymi, krótkimi rękawkami. Jasne włosy zwinęła w węzeł na karku.

Odetchnęła głęboko cudownym, świeżym powietrzem. Była przekonana, że nikogo w pobliżu nie ma, przynajmniej nikogo widać nie było. Komu z zabieganych mieszkańców miasta przyszłoby do głowy spacerować po parku wieczorem w samym środku tygodnia? Nad stosunkowo szerokim rowem doprowadzającym wodę do sadzawki przerzucony był półokrągły mostek zdobiony piękną, ażurową balustradą. Szczęśliwa, odprężona stanęła na mostku. Lekki wiaterek zdawał się za nią gonić po parku. Poczuła się jak wtedy, gdy będąc małą dziewczynką całymi dniami biegała po polach i łąkach rozciągających się niedaleko domu w rodzinnym miasteczku. Rozłożyła ręce jak ptak skrzydła do lotu wdychając czerwcowe powietrze przesycone zapachem kwiatów. Metalowe wsuwki podtrzymujące włosy zdawały się przyszpilać ją do ziemi uniemożliwiając wzniesienie się w przestworza, więc je wyjęła. Uwolnione włosy koloru sosnowego drewna rozsypały się wokół całej postaci sięgając szarfy związanej z tyłu na kokardę. Z przymkniętymi oczami  podjęła zabawę z wietrzykiem, który natychmiast – wpadając między niesforne loki – zaczął się bawić w chowanego z ostatnim słonecznym promyczkiem nie mającym ochoty na sen.

Taki właśnie obraz ukazał się oczom mężczyzny wychodzącego wąską ścieżką zza ogromnej kępy kwitnących jaśminów rosnących po przeciwnej stronie parku niż ta, z której przyszła Matylda. Przystanął i pokręcił głową z ogromnym zdumieniem.

– Przecież jestem zupełnie trzeźwy, a ostatnio nawet byłem przy zdrowych zmysłach – szepnął do siebie. – Jakim cudem pod koniec dwudziestego wieku, w samym środku wielkiego miasta widzę nimfę, rusałkę, czy ja zresztą wiem, co widzę?

Zaintrygowany niezwykłym zjawiskiem cichutko wycofał się poza jaśmin nie chcąc spłoszyć dziewczyny. Trzasnęła jakaś gałązka. Matylda natychmiast wróciła do rzeczywistości, otworzyła oczy i rozejrzała się wokół. Nie zobaczywszy nikogo uspokoiła się. Zbiegła z mosteczka na wąską ścieżkę prowadzącą do alejki wysadzanej różami. Stamtąd niedaleko było do cichej, spokojnej uliczki, przy której stał domek pani Marty.

Idąc szybkim krokiem wymachiwała małą, białą torebką na cieniutkim paseczku. Miała w niej indeks, chusteczki higieniczne i – prawie pustą – portmonetkę. Wymachując zawadziła o jakąś wystającą gałązkę i nagle paseczek pozostał w ręce, a torebka w kształcie koperty poszybowała gdzieś i zniknęła.

– O rety – jęknęła Matylda. – Jak ja ją teraz znajdę? Zaraz się zrobi całkiem ciemno!

Dobiegła do miejsca, gdzie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa mogła upaść zguba, przeszukiwała trawnik i klomby coraz bardziej zmartwiona.

– Przepraszam, czy nie tego właśnie pani szuka? – usłyszała za sobą ciepły, niski, męski głos.

Odwróciła się gwałtownie. W mgnieniu oka objęła wzrokiem całą postać mężczyzny: białe spodnie, kraciasta koszula z krótkimi rękawami, opalona twarz i… uśmiech. Uśmiech na ustach, uśmiech w oczach i uśmiech w głosie.

– Przestraszył mnie pan. Tak, to moja torebka. Jakie szczęście, że pan ją znalazł, nie wiem co bym zrobiła, gdybym ją teraz straciła. Zaraz będzie ciemno i …

– Nie powinna pani sama chodzić wieczorem po parku, to nie jest zbyt bezpieczne – mówił, a uśmiech nie schodził z jego twarzy.

– Jak przyszłam, było jeszcze jasno. Poza tym nic mi się nie stało do tej pory więc i nie stanie się teraz. Przeniosłam się w przeszłość, w wyobraźni oczywiście,  i dlatego straciłam rachubę czasu  nie zauważając, że już tak późno.

– Może panią odprowadzić? – pełen wyczekiwania podał torebkę.

– Ależ nie, nie trzeba. Dziękuję bardzo za odnalezienie zguby. Jeszcze raz dziękuję, a teraz muszę lecieć, spieszę się. Mój cel znajduje się dosłownie o kilka kroków stąd. Do widzenia,

Złapała torebkę i uciekła. Musiała uciec. Poczuła, że uśmiech nieznajomego oplótł ją falą ciepła i serdeczności, zapadł w serce i odtąd ciągle będzie jej towarzyszył nie chcąc zniknąć sprzed oczu. A przecież ona, Matylda, nie ma czasu na żadne głupstwa. Teraz wyjedzie, a po wakacjach musi ostro wziąć się za naukę, bo przecież nie zbłaźni się przed profesorem Taylorem za żadne skarby świata. I jeszcze na złość Mirce faktycznie zostanie okulistką.

Z bijącym sercem dopadła furtki. Powitało ją radosne ujadanie Bidy, wyglądającego niczym skrzyżowanie owczarka niemieckiego z bokserem.

– Bida, spokój piesku! Co się dzieje? Czyżby czegoś zapomniał… – wołała pani Marta pojawiając się na tarasie, z którego prowadziły drzwi do przedpokoju. – Ach, to ty, dziecko. Chodź, chodź, myślałam, że przyjdziesz wcześniej, czekaliśmy na ciebie z kolacją. Niechże ci się przyjrzę…  jak ty ślicznie wyglądasz! Prześlicznie jak nigdy. Prawdziwa królewna! Ciągle chodzisz w spodniach, włosy związujesz tak, że wcale ich nie widać. Naprawdę, nie poznałabym cię na ulicy.

Ucałowała dziewczynę serdecznie w oba policzki. Zachwyconym wzrokiem wracała co moment do wdzięcznej postaci, która okręciła się za śmiechem wokół własnej osi, a sukienka wirowała razem z nią niczym utkana z leciutkich obłoczków. Bida usiadł, przyglądał się Matyldzie i poszczekując dawał wyraz swej aprobaty. Wreszcie pani Marta zamknęła bramkę na klucz i cała trójka zniknęła we wnętrzu domu.

Dopiero wtedy w pustej uliczce dały się słyszeć lekkie kroki  zgrabnego, wysportowanego mężczyzny. O ile nogi szły po ziemi, o tyle głowa tkwiła w chmurach. Pogwizdywał uszczęśliwiony, śmiał się do losu, który zgotował mu taką miłą niespodziankę. Wiedział kim była prześliczna, tak niespodziewanie napotkana dziewczyna.

– Nawet nie wiesz Matyldo, że wpadłaś jak śliwka w kompot – mruczał pod nosem. – Nie chciałaś mnie widzieć za żadne skarby świata? Cóż, kochanie, los lubi płatać figle. I to jeszcze jakie! Niebawem się przekonasz.

14.08.2018

 

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii O Matyldzie co nie chciała Nikodema, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *