Dzień zbudził się do życia tak cudny jak tylko letni dzień potrafi. Zbudziłam się razem z nim. Kiedy jestem odprężona, spokojna, nie nękana pracowymi stresami, otwieram oczy razem ze słońcem. Pełna radości życia, wesoła, od razu mam ochotę przewrócić świat do góry nogami. Zresztą – w ogóle nie znoszę bezczynności, marnowania czasu, jałowych dyskusji. Zamiast gadać wolę coś zrobić. Chyba, że mogę połączyć jedno z drugim.
Dawniej na przykład, uwielbiałam robić na drutach. Gdy tylko ktoś zaprzyjaźniony wpadał na pogawędkę, natychmiast łapałam druty, żeby nie zmarnować ani minuty. Dzięki temu feblikowi ubierałam siebie i resztę rodziny w różnokolorowe sweterki. Nie musiałam kupować, co zawsze liczyło się w domowym budżecie, bo pieniędzy zawsze brakowało. Tak bardzo lubiłam – jak mówił Jacuś – drutować, że zbierałam nitki, ścinki od sąsiadek i krewnych, prułam i przerabiałam. Na widok ładnej włóczki dosłownie „ciekła mi ślinka”, jak palaczowi na widok papierosów czy alkoholikowi na widok pełnego kieliszka.
Przeszło mi. Od roku nie spojrzałam na wełnę, czuję drutowstret i nie wiem, czy się z niego wyleczę. Widocznie już wyrobiłam swoją normę oczek w tym życiu. Przeszłam do następnego etapu. Czytam, piszę i pracuję głową.
– Rozwinęłaś się – stwierdził mój były drogi małżonek patrząc na rezultaty moich poczynań, co dało mi powód do śmiechu.
Słońce weszło do pokoju, chciało pogłaskać śpiące dzieci po zaróżowionych twarzyczkach i ciemnych włoskach zmierzwionych i rozczochranych podczas snu. Stanęła mu na drodze przeszkoda nie do pokonania: drewniana ścianka w nogach łóżka. Zawiesiło więc nieruchomo promyczki i odpoczywało.
Piotruś rozłożył się w poprzek łóżka, zamruczał coś i spał dalej. Kuleczka leniwie otworzyła oczka, przeciągnęła się na poduszce, lekko trąciła noskiem Jacusia, ale nie zareagował, pogrążony we śnie. Cichutko zeskoczyła i w podskokach znalazła się przy mnie, zaczepiając po drodze Alfunię zwiniętą w kłębek na kocu. Obudzona suczka szeroko ziewnęła.
Wstałam najciszej jak umiałam. Otworzyłam oba okna na całą szerokość. Na noc zostawiałam jedynie uchylony lufcik. Poranne, chłodne powietrze wpadło do pokoju, odurzająco świeże, przesycone zapachem kwiatów mokrych jeszcze od rosy. Zdawało się być kolorowe: różowe i bordowe od nowej, późnej odmiany piwonii o ogromnych kwiatach, żółte od lwich paszczy, białe od margaretek, fioletowe od floksów.
Narzuciłam szlafrok i wyszłam przed dom. Czyż może być coś piękniejszego od ździebełka zielonej trawy, wyginającego się ku ziemi pod ciężarem kropelki rosy, mieniącej się kolorami tęczy? Cały ogród iskrzył się i mienił od tysięcy takich kropelek, jakby na nocnym balu wróżki rozsypały sznury pereł.
– Boże, jak ja kocham żyć – szepnęłam do siebie i do zwierzaków towarzyszących mi krok w krok.
Alfunia zrobiła pędem kilka kółek po trawniku, po czym wytarzała się trawie i rozpoczęła powtórny szalony bieg wokół ogrodu. Kuleczka miała zamiar pójść w jej ślady, ale poczuwszy pod łapkami mokrą trawę, z niechęcią się cofnęła. Fuknęła, prychnęła, usiadła na chodniku, wylizała łapki, po czym wróciła na schody i położyła się w słoneczku obserwując z wysoka popisy Alfy.
Gdybym tak mogła kroczyć po tym cudownym ogrodzie trzymając pod ramię Herberta i razem z nim wdychać czarowną woń kwitnącego ogrodu… – pomyślałam. Zaraz przyszła następna, rozsądniejsza myśl: – to bym nogi przemoczyła i kichała jak stara czarownica o zmierzchu…
Roześmiałam się i poszłam w stronę stajni, skąd dochodził głos cioci przemawiającej do kur. Miała ich dziesięć, więc zawsze w domu były świeże jajka dla własnych potrzeb. Kury miały dożywocie, zdychały ze starości. Ciocia nigdy by żadnej nie zabiła a tym bardziej nie zjadła. Twierdziła, że to jej koleżanki dotrzymujące towarzystwa przez cały rok.
– Ja przecież nie jestem kanibalem – odpowiadała na docinki sąsiadek, którym takie postępowanie nie mieściło się w głowie i uważały ją za nieszkodliwą dziwaczkę.
– Ciociu, dlaczego nie weźmiesz sobie psa? – pytałam. – Miałabyś towarzysza i obrońcę.
– Wiesz jak kochałam Burka. Na razie jeszcze nie mogę znieść myśli, że miałby go zastąpić inny, Na pewno przygarnę jakąś bidę, na dłuższą metę nie wytrzymam bez psa, ale trochę poczekam. One – pokazała ruchem głowy sąsiednie domy z myślą o ich mieszkankach, – uważają mnie za wariatkę, bo płakałam po psie. A niech im tam będzie!
Ciocia Jadzia miała siedemdziesiąt jeden lat, piękne, popielate, falujące włosy, które zwijała na karku w gruby węzeł. Od niej nauczyłam się tak czesać, na co Herbert zwrócił kiedyś uwagę mówiąc, że wyglądam jak posąg greckiej bogini. Niebiesko-zielone oczy cioci (sama o nich mówiła: siwe) wesoło i życzliwie spoglądały na każdego, a drobna, szczupła postać wciąż jeszcze miała energiczne, młodzieńcze ruchy.
– Jeżeli już wstałaś to zjedz śniadanie, weź rower i przejedź się po chleb i bułeczki dla chłopaków. Niech zawsze pamiętają, że u mnie dostawali świeżutkie, chrupiące bułeczki – powiedziała uśmiechnięta.
– Ciociu, po co tak wcześnie wstałaś? – strofowałam ją.- Masz wypoczywać i nabierać sił.
– Już nabrałam, kochanie, jestem zupełnie zdrowa i powiedziałam Szkrabom, że w poniedziałek pojedziemy do Krzeszowic na jarmark.
– Ciociu, czy to nie za wcześnie? Sama mnie uczyłaś: szanuj zdrowie, bo nowego nie znajdziesz i nie kupisz.
– Właśnie to robię Marianno. Sama bym się nie wybrała, ale z wami – z wielka przyjemnością. Dawno już nie byłam w miasteczku, mam do załatwienia kilka spraw.
Lekka i zwiewna jak rusałka wskoczyłam na rower. Bożenka – gdyby mogła mnie w tej chwili widzieć – powiedziałaby, że do rusałki mi jeszcze bardzo daleko i najpierw musiałabym ociosać sobie boczki albo przegłodzić się co najmniej przez miesiąc, dodając, że właściwie w moim wieku to już zupełnie niepotrzebne. Bożenki na szczęście w pobliżu nie było, więc do woli mogłam udawać rusałkę.
Moja paplanina wprawiała ciocię w dobry humor. Tak samo relacjonowanie tego, co się dzieje w Natolinie i okolicy. Opowiedziałam też, oczywiście, o pierwszym spotkaniu z Herbertem, z czego się serdecznie uśmiała.
Nie jestem zarozumiała, broń Boże, nigdy nie byłam, ale stwierdzam z całą odpowiedzialnością, ze coraz lepiej potrafię opowiadać. Wypowiadanie się na piśmie szło mi zawsze jak z płatka od kiedy nauczyłam się pisać, lecz gdy przyszło się odezwać i to publicznie – to był prawdziwy koniec świata! Nie umiałam zebrać myśli, plątałam się, jąkałam, z przerażenia miałam pustkę w głowie. Dlatego nie pociągała mnie praca z mikrofonem w ręce, to nie dla mnie. Mogłam pisać, pisać i znowu pisać, byle tylko nikt nie kazał mi mówić. Teraz coraz częściej zdarzały mi się kilkuzdaniowe „wystąpienia”. I do tego sensowne. Jestem z siebie oczywiście bardzo dumna.
Wyprawa na jarmark była dla chłopców atrakcją nie z tej ziemi. Tyle koni, świnek, kur, indyków, gołębi, krów, królików i nie wiadomo czego jeszcze nigdy nie widzieli. Najdłużej zatrzymali się przy rozkosznych szczeniaczkach śpiących w pudełku. Jacuś zaparł się „wszystkimi nogami” i w ryk.
– Mamusiu, weźmy te szczeniaczki! Ja cię proszę, weź je! Będę nawet cały tydzień pił mleko w ubranku, tylko je weź!
Włożył piąstki w te kochane szaroniebieskie ślepki, tarł, a łzy wielkie jak groch, płynęły po policzkach.
– Jak to w ubranku? – zdziwiła się ciocia.
– W kożuchu, tfu, to znaczy z kożuchem – wyjaśniłam.
– Aha, nigdy bym na to nie wpadła – pokiwała ciocia głową doceniając trafność określenia.
– Głupi jesteś. Co byśmy z nimi w domu zrobili? Przecież się nie zmieszczą. I kto by tyle płacił w administracji za podatek? – tłumaczył bratu trzeźwo myślący Piotruś.
– Jakie wszystkie, jakie wszystkie? – ryczał Jacuś. – Tu są tylko dwa!
Ludzka natura jest bardzo dziwna. Rozpacz Jacusia zwróciła uwagę innych ludzi na pieski. Jakaś dziewczynka i jej mama przystanęły szczerze zainteresowane. Okazało się, że za bardzo dobre świadectwo dziewczynka miała obiecanego pieska. Wybrały czarnego z białą łatką na środku czoła i na koniuszku ogonka.
W pudełku został drugi. Z czarnymi uszkami, czarnymi skarpetkami na łapeczkach, czarnym ogonkiem i czarnym kółkiem na grzbiecie. Gdy został sam, zaczął się niespokojnie kręcić i żałośnie skomleć. Jacuś ryknął jeszcze głośniej.
– Teraz on jest sam jeden na świecie i nikt go nie kocha! I on tak strasznie płacze! Nie słyszysz? – łkał.
Ciocia nie mogła znieść przedłużającej się sceny. Spojrzała na mnie spod oka, położyła rękę na główce zrozpaczonego malca.
– Jacusiu, a jak myślisz, ucieszyłby się, gdybym go kupiła dla siebie? – powiedziała.
Piotruś już wisiał cioci na szyi całując głośno w oba policzki, brązowe oczka śmiały mu się ze szczęścia. Jacuś pomału podniósł na ciocię zapuchnięte, zapłakane ślepki i patrzył z niedowierzaniem.
– Naprawdę, przecież wiesz, że mi smutno w domu bez psa – tłumaczyła wzruszona.
Tym sposobem wracaliśmy do domu w powiększonym składzie.
– Z pewnością tak mi było sądzone – głaskała ciocia puchatą kulę. – Ciekawe co za urwis z ciebie wyrośnie. Jak ci dać na imię?
– Urwis, Urwis – skakał Piotruś dookoła cioci na jednej nodze. – Daj mu na imię Urwis!
– Na razie chyba Urwisek albo Urwisiątko – uśmiechnęła się ciocia. – Sądząc po wyglądzie wyrośnie na dużego psa. Jeśli faktycznie ma dopiero sześć tygodni, za pół roku będzie olbrzymem.
– Jesteś śliczny – tulił Jacuś Urwiska ledwo dźwigając swój ciężar. Potykał się, sapał ze zmęczenia, ale nie oddał dopóki nie doszliśmy do autobusu.
– Dzień dobry – głośno powiedział Piotruś wchodząc do pojazdu.
– Dzień dobry – zawtórował bratu Jacuś siadając za kierowcą.
Nikt im nie odpowiedział.
– Dzień dobry – raz jeszcze powtórzył Piotruś uważnie przyglądając się mężczyźnie siedzącemu za kierownicą.
Znowu cisza, brak odpowiedzi.
– Mamusiu, jeżeli ten pan jest głuchy, to dlaczego ma prawo jazdy? – spytał głośno zaniepokojony Szkrab. – A jak nas zabije po drodze?
12.04.2017