Po raz pierwszy Matylda ujrzała Nicka o tej cudownej, tajemniczej godzinie, kiedy dzień walczy z nadchodzącą nocą, a okrągły księżyc z uśmiechniętą, pyzatą twarzą odbija ostatnie promienie zachodzącego słońca tworzące poświatę wokół drzew, krzewów, zabudowań, a także wszystkich żywych istot.
Dziewczyna wracała do akademika po ostatnim zdanym egzaminie. Zdała bardzo dobrze i od tej chwili zaczęły się dla niej wakacje, w pełni zasłużony odpoczynek po wytężonej pracy na kolejnym roku medycyny. Szczęśliwa, lekka niczym piórko pożegnała się z koleżankami pod pozorem wizyty u pani Marty, przyjaciółki matki, do której czasami w niedzielę chodziła na obiady i wpadała na chwilę pogawędki zapominając na ten czas o życiu w akademiku, z lubością sycąc się zapachem domowej kuchni, atmosferą ciepła i zrozumienia. Przepadała za owymi odwiedzinami dopóki nie otrzymała listu od matki, z którego dowiedziała się, iż u pani Marty na pewien czas zatrzyma się jej krewny, nowy szef kliniki okulistycznej w ich rodzinnym miasteczku. Dalej matka rozwodziła się szeroko nad niezliczonymi zaletami owego osobnika opisując, jak w młodym wieku doszedł własną pracą do tak wysokiego stanowiska, jak wiele nauczył się będąc na stypendium za granicą, jakie prowadził badania naukowe i jaką wzbudził sensację w świecie medycznym publikując ich wyniki. List kończył się stwierdzeniem, że wspólnie z rodzicami owego geniusza doszli do wniosku, że Matylda, jako przyszła lekarka, byłaby świetną żoną dla Nikodema.
Nikodem, brr! Samo brzmienie tego imienia przyprawiało Matyldę o dreszcz niechęci. Też coś! Wzdrygnęła się na wspomnienie listu. Czy mama nie ma nic lepszego do roboty jak bawienie się w swatkę? Czym prędzej udała się na pocztę i zamówiła telefoniczną rozmowę z matką.
– Mamusiu, nie pójdę do pani Marty, aby poznać twojego Nikodema, bo mnie to zwyczajnie nie interesuje, rozumiesz? – powiedziała dobitnie, żeby nie było żadnych wątpliwości. – Nie mam zamiaru wychodzić za mąż, przynajmniej nie w najbliższej pięciolatce. Muszę skończyć studia, podjąć pracę, odnaleźć własną drogę w życiu, nie zaś ładować się w małżeństwo! I to w dodatku z wyrachowania, nie miłości. Nie i koniec!. Przepraszam, jeśli sprawiłam ci przykrość, ale mam zupełnie inne wyobrażenie o moim przyszłym losie niż ty go widzisz. To jest moje życie i chciałabym je przeżyć po swojemu.
Od tej pory kontaktowała się z panią Martą jedynie telefonicznie, złorzecząc temu jakiemuś Nikodemowi, przez którego zrezygnowała z domowych obiadów, co w studenckim budżecie liczy się podwójnie.
– Przepraszam, pani Marto, ale mam bardzo dużo nauki. W czasie tej sesji muszę zdać kilka wyjątkowo trudnych egzaminów, tak się paskudnie złożyło. W związku z tym zupełnie nie mam kiedy wpaść do pani, chociaż bardzo żałuję – tłumaczyła nie mijając się zresztą z prawdą.
Pani Marta w czasie jednej z rozmów wspomniała o kuzynie, który się u niej zatrzymał na kilka dni. Nie rozwijała tematu, z czego Matylda wywnioskowała, że matka nie poinformowała przyjaciółki o planach matrymonialnych związanych z córką. I bardzo dobrze! Z drugiej jednak strony… dziwna jest natura ludzka… czekała na jakąś wzmiankę o Nikodemie. Przyłapanie samej siebie na tej myśli spowodowało wybuch wesołości.
– Czy pani Marta powiedziała ci coś śmiesznego? – spytała Mira dzieląca z Matyldą pokój w akademiku.
– Śmieję się sama z siebie. Pomyśl, jest koniec dwudziestego wieku, a moja mama postanowiła mnie wydać „porządnie” za mąż jak sto lat temu. Znalazła „dobrą partię”, obgadała sprawę z jego rodzicami co mnie doprowadziło do wściekłości. Nie zaakceptowałam oczywiście jej planu. Jednak… jednak… jestem trochę ciekawa jak wygląda ten cały Nikodem – odpowiedziała przyjaciółce.
– Pewnie jest mały, tłuściutki jak prosiaczek, bo siedzi i pisze, albo czyta nie mając czasu na ruch, nosi grube szkła, bo od czytania popsuł sobie wzrok, do tego ma paskudne oprawki…
– Nie mam zaufania do okulistów w okularach. To jak dentysta z dziurawymi zębami – wtrąciła Matylda.
– Mógłby nosić szkła kontaktowe.
– Ale na pewno nie nosi i jest zaniedbany – z ponurą satysfakcją stwierdziła Matylda.
– Skąd wiesz? – zdziwiła się Mira.
– Bo jest samotny.
– Ciekawe dlaczego jest samotny – zastanowiła się Mira. – Ile ma lat?
– Mama pisała, że młody. Ale dla niej młody może mieć równie dobrze dwadzieścia lat jak i czterdzieści. A samotny, bo zaniedbany, okropny i żadna go nie chciała.
– Albo ma wredny charakter i nikt z nim nie wytrzyma – chichotały nieznośne dziewczyny.
7.08.2018
i dopiero się narobi ;))) Oj upał daje mi się we znaki…
uściskuję i chłodu bakaliowego Ci Anula życzę
Lato się za chwilę skończy i co? Znów będzie to białe z nieba lecieć, brr.
Życzę Ci zimnej wody do woli, chłodnego miejsca do siedzenia i zieleni za oknem, chyba, że innych kolorów dużo wolisz, to je sobie miej, a co tam Ci będę kolorów żałować;) Buziaki:)))
„Matylda” nie jest długa, niestety. I strasznie dawno temu powstała. Czy ktoś pamięta, że trzeba było pójść na pocztę i zamówić rozmowę międzymiastową? Nie do wiary jak świat poszedł do przodu.