Po co wróciłaś…” 28

Wszyscy poczuli głód po porannych atrakcjach. Aldona pocięła szczypiorek nożyczkami wprost na kanapki momentalnie znikające w zadziwiająco pojemnych żołądkach szczuplutkich dziewczynek.

– Zostawcie trochę dla mnie. Kto was zawiezie do domu jeśli umrę z głodu? – jęczał Sergiusz cieniutkim głosikiem. – Już nawet nie mam siły mówić, widzicie?

– Nie widzimy ale słyszymy – odpowiedziała Inka.

– Ja już i tak więcej nie mogę, napchałam się po same uszy. Możesz resztę zjeść – dodała Linka.

– Dziękuję ci dobra kobieto – trzęsący się, skrzekliwy głos spowodował wybuch śmiechu dzieci.

– Mówisz jak stara czarownica – orzekła Monika.

– Gdybym cię nie widziała na własne oczy, nie uwierzyłabym za nic na świecie, że to  nie jest głos starej babiny – Aldona pokręciła głową z podziwu.

– Przecież ciocia Dorota ciągle mówi, że wujek powinien zostać aktorem.

– I że się marnuje bo nie jest – przekrzykiwały się wzajemnie bliźniaczki.

– Cicho dziewczynki, błagam was, drzecie się obie jak stare prześcieradła. Moniczko, najadłaś się?

– Jeszcze jak!

– No to wszystkie biegiem siusiu i do wozu – zakomenderował Sergiusz.

– A ty co, kierownik wycieczki? – skrzywiła się Aldona.

– Tatusiu! Zachowuj się – ze zgorszeniem spojrzała Monika.

– Oj, przepraszam, tak mi się wymknęło – tłumaczył zerkając na Aldonę próbującą zachować powagę. – A kto dzisiaj otwiera i zamyka bramę?

– Ja, bo jestem najstarsza – odpowiedziała Linka. – Potem Inka i Monika, po kolei.

– Dlaczego jesteś najstarsza? – zdziwił się. – Przecież jesteście bliźniaczkami.
– Ale ja się urodziłam o szesnaście minut wcześniej – oświadczyła tryumfalnie.

– No tak, to rzeczywiście jesteś najstarsza. Proszę, tu są klucze. Idź i otwórz bramę a reszta panienek do wozu

Aldona zamknęła okna, przekręciła klucz w drzwiach wejściowych, wróciła po niego, bo zapomniała wyjąć i zabrać ze sobą. Narzekając na swoją sklerozę wyszła za ogrodzenie. Sergiusz tymczasem wyjechał na drogę, Linka mocowała się z dużą kłódką nie pozwalając sobie pomóc. Wreszcie pokonała oporne żelastwo i brama została zamknięta.

Ruszyli. Podziwiali przecudne krajobrazy, które nigdy się nie  nudzą, na które można patrzeć i patrzeć przez dziewięćdziesiąt dziewięć lat i jeszcze się nie ma dosyć.

Sklepy usytuowane były w centrum wsi. To znaczy w centrum dawnej wsi, bo obecnie Tenczynek wygląda zupełnie inaczej, rozbudował się we wszystkich możliwych kierunkach i długo trzeba by chodzić chcąc obejść dookoła całą miejscowość, oglądając przy tym prześliczne domy tonące w zieleni ogrodów. Inaczej tu niż na mazowieckiej wsi, którą znała Aldona. Czysto, porządnie, przed każdym domem od frontu ogródek pełen kwitnących kwiatów a dopiero z tyłu cała „gospodarska rupieciarnia” i chlewiki, kurniki, wybiegi dla zwierząt.

Na górce, w dawnym Domu Ludowym mieściły się dwa sklepy. W jednym sprzedawano odzież, obuwie, pasmanterię a w drugim artykuły gospodarstwa domowego, kosmetyki, tak zwaną chemię gospodarczą, śrubki, druty i najprzeróżniejsze metalowe przedmioty, zwany też był dlatego „żelaznym”.

Idąc w stronę rzeczki, po prawej stronie mijało się sklep z pieczywem i nabiałem, oraz drugi – mięsny. Nad samą rzeką, w domu z czerwonej cegły zbudowanym przez Jurandowego wujka tuż przed samą wojną, sprzedawano teraz artykuły ogólnospożywcze.

Dorośli zrobili zakupy, dziewczynki pobiegły na lody i jednocześnie sprawdzić co jest w kiosku Ruchu naprzeciw Zakładów Przetwórstwa Owocowego usytuowanych w miejscu gdzie przed wojną był browar. Do tej pory zresztą nikt nie mówił inaczej niż: browar. Tak więc jabłka wyzbierane w ogrodzie czy inne aktualnie skupowane owoce woziło się do browaru, dzwoniło się z browaru, ponieważ w dyżurce był telefon i tak dalej. Dziewczynki wiedziały o tym od chłopców.

– Zobacz, za browarem jest góra, to na pewno Buczyna – zauważyła Inka.

– I gdzieś tu jest jaskinia i przejście do zamku – powiedziała Monika.

– Bzdura, nie ma żadnego przejścia – sprostowała Linka. – Gdzie zamek a gdzie Buczyna? Kto by to kopał? Przecież to by zajęło całe wieki. Ile już lat w Warszawie budują metro? I mają maszyny a musieli najpierw odkopać, zbudować i dopiero zasypać. A tu co? Jakby oni, no ci ludzie, wykopali całkiem pod ziemią?

– A może wykopali i może jest jakieś przejście?. Skąd wiesz, że nie ma? –  nie chciała się z siostrą zgodzić Inka.

– Maciek powiedział…

– A ty od razu wierzysz we wszystko co Maciek powiedział…

– Maciek powiedział – powtórzyła spokojnie Linka, – że nikt tego nigdy nie zbadał. Może to były piwnice browaru? Wiem gdzie jest wejście i jak wygląda bo Maciek mi pokazał na zdjęciu. Wiem też, że jak się chodzi po Buczynie to trzeba bardzo uważać. Są szyby wentylacyjne do tych piwnic albo nie wiem do czego. W każdym razie jakby ktoś wpadł, to się go nie da uratować, bo nawet gdyby się nie zabił, co nie jest możliwe, szczury by go zjadły…

– Brr, przestań – wzdrygnęła się Biedroneczka

– …w mgnieniu oka, z kosteczkami, ani odrobinki by nie zostawiły – dokończyła Linka grobowym głosem.

– Szczury kości nie jedzą, najwyżej ogryzają. Muszę koniecznie zobaczyć to wejście – oświadczyła stanowczo Inka.

– Dziewczynki, chodźcie już – wołała Aldona. – Pojedziemy zobaczyć jak wygląda staw.

– Ja wiem jak bo mi Maciek pokazywał na zdjęciach – powiedziała Linka.

– Mądrzysz się przez cały czas i mądrzysz. Jak wszystko widziałaś to sobie tu zostań – burknęła Inka zła, że Maciek pokazywał zdjęcia tylko siostrze.

– Wcale się nie mądrzę – oburzyła się Linka, – tylko normalnie mówię. Mogłaś nie podsłuchiwać jak Justyna rozmawiała z Olkiem, tylko ze mną oglądać fotki.

– Nie chciałam podsłuchiwać, tylko głupio mi było się pokazać, żeby nie myśleli, że podsłuchuję specjalnie i siedziałam cicho aż sobie poszli – tłumaczyła zmieszana na myśl, że niesłusznie posądziła siostrę i Maćka o złe intencje.

– Ty, nie kłóć się z siostrą – wtrąciła Biedroneczka. – Gdybym miała siostrę, taką prawdziwą, własną siostrę, to bym się z nią wcale nie kłóciła. Jakby była ode mnie większa to by mi pomagała, a jak mniejsza – to ja jej. Ale nie mam siostry, tylko ciotecznych braci. Szkoda.

– A ja bym chciała mieć brata. Starszego. Chodziłby ze mną na dyskoteki – Inka bardzo lubiła tańczyć i miała ku temu wrodzone zdolności.

– Mamusia powiedziała, że jesteśmy jeszcze za małe, żeby iść na dyskotekę, chyba, że taką klasową, w szkole. Ale z bratem – zastanowiła się Linka – to by może puściła.

– Wcale nie jesteśmy małe. Po wakacjach będziemy w trzeciej klasie. A prababcia kiedyś mówiła, że dawniej jak ktoś miał trzy klasy szkoły powszechnej to był bardzo mądry i już nie musiał się więcej uczyć jak nie chciał. Ale im było dobrze – westchnęła z zazdrością Inka.

Aldona kupiła w kiosku szczoteczki do zębów, Sergiusz gazety i wsiedli do samochodu.  Jechali  w stronę kościoła, mijając po lewej stronie sosnę z ogromnymi, fantazyjnie i fantastycznie powykręcanymi korzeniami wychodzącymi z piaskowej skały.

– Do kościoła pojedziemy w niedzielę, wtedy zobaczymy jak jest wewnątrz.

– A co jest w tej wieży? – spytała Monika wskazując piękną, bardzo starą drewnianą dzwonnicę.

– Dzwony. To zabytkowa dzwonnica – odpowiedział Sergiusz.

– Cie Florek – zdziwiła się Inka. – U nas przed kaplicą dzwony wiszą na drabinach.

Aldona parsknęła śmiechem.

– U nas kościół się dopiero buduje. Potem dzwony na pewno nie będą wisiały na drabinie. I współczuję tym co blisko mieszkają. Jak znam życie, nawet wyciszanie okien nie pomoże – dodała zwracając się w stronę kierowcy i już głośno: – Teresa mówiła, że są to stare dzwony o pięknym brzmieniu i dźwięk się niesie ponad polami, i ona uwielbia go słuchać. Bo słychać je bardzo daleko aż pod lasem, aż na Woli.

– Słychać je nawet w Warszawie? – oczy Moniki zrobiły się okrągłe ze zdumienia.

– Ależ nie, córeczko, nie – zaśmiał się Sergiusz. – Wieś nazywa się Wola, Wola Filipowska. Rozciąga się niedaleko domu wujka Juranda. W całym kraju wiele jest miejscowości o takich samych i podobnych nazwach.

– Czy tam ciocia Karolina buduje dom? – zaciekawiły się Stokrotki.

– Właśnie tam.

– Pojedziemy do niej?

– Tak. Ale teraz patrzcie, jesteśmy nad stawem. Zobaczcie jak tu ładnie.

Woda otoczona drzewami z trzech stron miała kolor bardzo ciemnej zieleni, który przy samym brzegu rozjaśniał się od piasku znajdującego się tuż pod powierzchnią. Na samym środku stawu odbijał się błękit nieba a kąpiące się promienie słoneczne rozsiewały na wszystkie strony złociste iskierki skaczące lekko po falach powstałych wokół pływających ludzi. Jedna taka zabłąkana iskierka wskoczyła na włosy Aldony co zobaczył Sergiusz i nie mógł się powstrzymać, by nie musnąć jej wargami i nie wyszeptać jakichś czarodziejskich słów.

– Mamusiu, mamusiu, my też chciałybyśmy popływać!

– Tatusiu, zostańmy tu na dłużej!

Dziewczynki były zachwycone widokiem wody lecz niepocieszone brakiem kostiumów kąpielowych.

– Przyjedziemy jutro na kilka godzin. Ja też mam ochotę popływać i poopalać się.  Myślicie, że mnie się już nic od życia nie należy? – Aldona pogroziła żartobliwie palcem.

– Mamusiu, jeszcze chwilę, dobrze? – prosiła Linka. – Chłopcy mają zdjęcie na tamtym drzewie, widzisz? Maciek siedział na górze a Marek z Kubą go ściągali. Zrób nam takie samo, dobrze?

– Daj aparat. A kto kogo będzie ściągał?

– One mnie – odpowiedziała Linka wdrapując się na drzewo.

Dziewczynki zostały uwiecznione w najprzeróżniejszych pozach, rodzice też.

– Jeść mi się zachciało – stwierdziła Monika. – W brzuchu mi burczy.

– Nam też. I to głośniej bo jesteśmy większe – wołały bliźniaczki.

– Masz babo placek! A obiad w samochodzie – zmartwiła się Aldona. – Powinieneś był mnie zawieźć do domu. Wzięłabym się za obiad a ty na przejażdżkę zabrałbyś dzieciaki.

– A ty co? Od macochy? – oburzył się. – Wykluczone. Cały rok siedzisz w kuchni, więc w czasie wakacji nie będziesz. Chyba, że dla przyjemności a ja ci pomogę. W związku z tym dziś zapraszam na obiad. Co wy na to?

– Gdzie? Przecież tu nie ma żadnej knajpy.

– Jest. Restauracja Zamkowa. Pod Buczyną.

– Skąd wiesz?

– Od Juranda.

– Czynna?

– No chyba. W czasie wakacji?

– Więc zgoda.

– Chodźcie moje damy – objął Aldonę ramieniem i coś tłumacząc po cichu zaprowadził do samochodu.

Restauracja była otwarta. Obiady podawano od trzynastej. Trafili w dziesiątkę, zegar pokazywał trzynastą dziesięć. Weszli do środka. Zapach tytoniu, alkoholu, spoconych ludzkich ciał nie zawsze chyba grzeszących czystością przyprawiał o mdłości.  Na szczęście w drugiej sali było już całkiem sympatycznie. Żurek z kiełbasą smakował wszystkim a kotlet drobiowy imponował wielkością i był wyśmienity. Aldona skusiła się na kawę, dziewczynki na lody. Sergiusz poczuwszy zapach świeżo zmielonej i zaparzonej kawy nabrał nieodpartej ochoty na ów specjał więc czym prędzej złożył zamówienie  mrucząc pod nosem coś na temat paskudnych bab zmuszających go do picia niezdrowych szkaradzieństw, wywołując tym śmiech dzieci.

Było im bardzo dobrze. Wszystkim. Nie musieli się nigdzie spieszyć, mogli siedzieć tutaj jak długo chcieli, robić to, na co mieli chęć. Rozmawiali, śmiali się szczególnie z opowiadań Inki mającej wyjątkową pamięć i dar opowiadania dowcipów, wróżąc dziewczynce przyszłość i karierę w kabarecie. Kiedy Monika, jako ostatnia, wylizała do czysta swoją miseczkę po lodach, opuścili lokal. Postanowili pojechać do Krzeszowic zobaczyć stary, piękny kościół, sprawdzić czy park wokół dawnego pałacu Potockich – po kądzieli potomków Tęczyńskich –  jest udostępniony zwiedzającym.

Przejechali przez tory kolejowe, mieli szczęście, bo długo nie czekali na zamkniętym przejeździe. Potem zaraz za mostem skręcili w prawo a dziewczynki zaczęły krzyczeć.

– Mamusiu, tego psa na pewno potracił samochód! Zobacz!

– Tatusiu, on chce wstać i nie może!

– Mamusiu, zrób coś!

Na brzegu chodnika leżało coś czarnego z wielkimi uszami i jakoś dziwnie się poruszało.

– Sergiusz! Zatrzymaj, proszę cię, – chwyciła go Aldona za rękę. – Stój! Przecież nie możemy go tak zostawić. Ten widok prześladowałby mnie do końca życia. A jak mogłabym dzieciom spojrzeć w oczy?

Samochód się zatrzymał. Aldona siedziała nieporuszona.

– Błagam cię, zobacz co mu jest. Boję się zobaczyć coś strasznego.

– Szybciej, wujek! Idziemy z tobą skoro mama się boi.

– Siedźcie tu i czekajcie.

Czekała z przymkniętymi oczami. Dziewczynki z napięciem wpatrywały się w Sergiusza pochylonego nad zwierzęciem. Nie wytrzymały i wszystkie cztery dołączyły do niego.

– To szczeniak – powiedział. – Nie może wstać bo ma zranioną łapkę, może złamaną. Biedactwo kochane – rozczulił się.

Bezsilne, przerażone stworzonko nie mogło uciekać, skazane na niechybną śmierć w męczarniach wobec obojętności mijających je ludzi, jakby było przydrożnym kamieniem a nie żywą, czującą istotą. Dziewczynki płakały.

– Weźmy go ze sobą – chlipała Inka.

– On tutaj umrze, ranny, sam, taki biedny – beczała Linka.

– Tatusiu, tatusiu, ja nie chcę, żeby on umarł  – Monisia rozmazywała łzy na policzkach.

Aldona spojrzała Sergiuszowi w oczy. Zrozumieli się bez słów, nikt nikomu nie musiał tłumaczyć co trzeba zrobić ani przekonywać dlaczego.

– Niedaleko stąd mieszka Karolina. Teresa mówiła, że w ostatnim bloku za stacją benzynową. Jechaliśmy tamtędy wczoraj.

– Żeby tylko była w domu – westchnął Sergiusz biorąc delikatnie szczeniaka na ręce, starając się nie urazić bolących miejsc.

Szczeniak, a raczej – jak się okazało – szczenisia, nie była wcale taka malutka lecz bardzo wychudzona, a mięciutka jak puch szczenięca sierść, zmierzwiona i posklejana sprawiała, że całość wyglądała dosłownie jak obraz nędzy i rozpaczy. Nie wyrywała się, nie szczekała, drżała i popiskiwała cichutko. Aldona położyła na kolanach plastikową reklamówkę  i ostrożnie ułożyła na niej suczkę. Delikatnie, uspokajająco gładziła biedną główkę i przemawiała najczulszym głosem. Zdziwione stworzonko patrzyło miodowymi ślepkami. Nikt nigdy do niej tak nie mówił w jej całym krótkim życiu.

– A jeżeli ktoś jej będzie szukał? – spytała Monika.

– Akurat – warknął Sergiusz. – Jest nie tylko ranna ale wycieńczona, prawie zagłodzona. Niech jasna cholera weźmie tego, co doprowadził to maleństwo do takiego stanu.

Pojechali prosto. Za skrzyżowaniem po prawej stronie był dworzec kolejowy i działki. Przejechali obok stacji benzynowej  i skręcili w lewo parkując przy sklepie spożywczym. Bez trudu odnaleźli blok, w którym mieszkała Karolina. Sergiusz pobiegł na górę i po chwili wrócił, na szczęście nie sam. Karolina obejrzała ranę i zadecydowała, że trzeba skonsultować się z weterynarzem, tak dla pewności. Aldona wysiadła z dziewczynkami z auta a Karolina, przejąwszy czarne stworzonko, pojechała z Sergiuszem do znajomego zwierzęcego doktora.

– Nie bawię się tak, ja też chciałam pojechać.

– Ja też.

– A ja to nie? – dzieci wyrażały swoje niezadowolenie z naburmuszonymi minkami.

– Zlitujcie się – jęknęła Aldona. – Przecież Karolina musi wskazać drogę, poza tym szybciej przekaże weterynarzowi swoje spostrzeżenia, sama jest przecież lekarką. A jakbyśmy się wszyscy zmieścili w aucie? To nie autobus.

Wrócili niedługo. Suczkę wniósł Sergiusz na czwarte piętro. Karolina naprędce uszykowała posłanie z koca i ręcznika, na którym spoczęła prawie nieprzytomna szczenisia.

– Ona umarła – rozpłakała się Monika.

– Ciociu zrób coś, ratuj ją – łkała Inka.

– Panie Boże nie daj jej umrzeć. Przyrzekam, że do końca wakacji ani razu nie pokłócę się z siostrą i będę grzeczna dla wszystkich. – prosiła Linka klęcząc w kącie.

Suczka została u lekarza dokładnie zbadana, ranę miała oczyszczoną, opatrzoną, okazało się, że na szczęście nie było złamania. Zaaplikowano jej antybiotyk, żeby uniknąć ewentualnej infekcji i zalecono odpowiednie dalsze postępowanie.

Sunia poleżała z zamkniętymi oczami przez czas jakiś, potem zaczęła się kręcić, nawet uniosła główkę i pierwszy raz leciutko poruszyła ogonkiem. Karolina podsunęła jej pod pyszczek miseczkę z płynną karmą nabytą u weterynarza. Różowy języczek wysunął się i pomalutku, z wysiłkiem wychłeptała wszystko, wylizała też miseczkę. Zmęczona zamknęła ślepka i zapadła w drzemkę.

Dziewczynki znowu beczały, tym razem z radości, bo Karolina zapewniła, że suczce już nic nie grozi. Potrzebny jest jej spokój, odpowiedni pokarm a szybko nabierze sił i zapomni o ranie i doznanych krzywdach. Bez kłótni dziewczynki zdecydowały się nadać imię Tina nowemu członkowi rodziny. Po starej suczce ciotki Doroty, która – jak złośliwie dowodziła Teresa – za swego życia była nieraz mądrzejsza od pani.

12.09.2017

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Po co wróciłaś Agato?, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *