„Opowieść Marianny” 1

Wyszłam z domu do pracy wcześniej niż zwykle. Wskoczyłam do autobusu w ostatniej chwili, nim ruszył z pętli, a kierowca nie zamknął mi drzwi przed nosem. Tak więc dzień rozpoczął się niezwykle.

Słońce świeciło, po nocnym czerwcowym deszczu pachniała świeżością zielona trawa, ćwierkały wróble. Miałam wrażenie, że od strony pól oddzielających osiedle od Lasu Kabackiego usłyszałam dźwięczny głos skowronka. Zrobiło mi się lekko na duszy. Uśmiechnęłam się promiennie do kierowcy zamierzając spokojnie usiąść na środkowym siedzeniu. Autobus ruszył – dokładnie w tym właśnie momencie – i dość gwałtownie szarpnął. Usiłując przytrzymać się górnej poręczy zaczepiłam palcem o frotkę ściągającą włosy w koczek nad karkiem. W rezultacie nie zdążyłam się owej poręczy uchwycić, frotka została na palcu, włosy rozsypały się wokół głowy a ja, ku swemu przerażeniu, wylądowałam na kolanach siedzącego mężczyzny.

Wystraszona, zdumiona, zaskoczona i zawstydzona zarazem, nie byłam w stanie wykonać jakiegokolwiek ruchu. Siedziałam jak skamieniała. Jedyne co widziałam to oczy tego jegomościa. Wpatrzone we mnie szare oczy, wręcz kłujące zimnym, stalowym blaskiem stopniowo przechodzącym w ciepłe iskierki uśmiechu. Poza tymi oczami nie widziałam bożego świata, skrył się za mgłą. Jak można mieć takie cudne oczy?

– Czy pani wygodnie? – usłyszałam koło ucha miękki, ciepły, niski głos.

Chciałam się odezwać, ale żadnego słowa nie udało mi się wydobyć. Minęła chyba cała wieczność… Głośno przełknęłam ślinę i usłyszałam jakiś obcy, chropowaty dźwięk.

– Przepraszam pana bardzo…

To był mój głos?! O zgrozo, koszmarny niczym starej pijaczki po wypaleniu pięciu paczek najpodlejszego gatunku papierosów i to za jednym zamachem.

– Ależ nie ma pani za co przepraszać. Bardzo rzadko tak wcześnie rano szczęście samo wpada człowiekowi w ręce.

Uśmiechnięte szare oczy i cudowny głos były jedynymi elementami świata zewnętrznego docierającymi do mnie. Pomyślałam, że wreszcie muszę coś zrobić. Spróbowałam poruszyć głową, co w końcu się udało. A więc odzyskałam zdolność ruchu.

– Jeszcze raz bardzo pana przepraszam – oświadczyłam już prawie normalnym głosem. – O matko, muszę się podnieść. Przecież nie mogę siedzieć obcemu mężczyźnie na kolanach!

– Ale może pani usiąść obok mnie. Jest wolne miejsce. Nie widzi pani? Nic się pani nie stało? Może się pani uderzyła…

Chyba w głowę… Nie, nie uderzyłam się i nie zauważyłam wolnego miejsca. Za to zauważyłam, że wszystko, co dla mnie trwało wieki całe, poza mną trwało zaledwie kilka chwil. Akurat tyle, ile zajmuje przejazd od jednego przystanku do drugiego. Zauważyłam też, że do tej pory byliśmy jedynymi pasażerami, zaś kierowca, z konieczności zapatrzony przed siebie, niczego nie zauważył. Odetchnęłam głęboko.

Dopiero teraz spojrzałam uważniej na siedzącego obok mężczyznę. O choroba, chyba mu się zepsuł samochód. Tacy jak on nie jeżdżą autobusami. Jakbym go gdzieś widziała… dawno temu… we śnie… Jak może mieć na imię? Żadne zwyczajne do niego nie pasuje. Albo raczej: zwykłe imię automatycznie stałoby się niezwykłe… Gdzie się zdążył tak opalić? Włosy, choć wcale nie tak bardzo jasne, wydawały się jaśniejsze w połączeniu z opaloną twarzą. Na pewno nie miał jeszcze czterdziestki. To tak jak ja… No nie, przesada, niedawno przekroczyłam trzydziestkę i uważam się za bardzo jeszcze młodą osobę. Cóż ja trzymam na palcu? O rety, przecież to frotka! A więc wyglądam jak czupiradło! Oczywiście! Nie dosyć, że znalazłam się w idiotycznej sytuacji, to wyglądem przypominam wiedźmę do straszenia dzieci. Zawsze tak jest. Ilekroć chciałabym wypaść wspaniale, robię coś głupiego i klops, nigdy mi nic nie wychodzi. Teraz to samo.

– Właściwie uratował mi pan życie – powiedziałam z uśmiechem, który miał być czarujący, usiłując okazać spokój i pewność siebie. – Przecież mogłam się zabić, prawda?

– Prawda – przytaknął jakoś tak zbyt gorliwie.. – Czy pomóc się pani uczesać?

Też coś! Wzruszyłam ramionami. Co za brak delikatności. Sama wiem co mam zrobić. Obcy chłop nie musi mi mówić, że jestem rozczochrana.

– Faktycznie, muszę się doprowadzić do porządku – sięgnęłam do torebki po grzebień. – To bardzo nieładnie czesać się w autobusie ale cóż, siła wyższa.

– Właśnie, czasami trzeba postępować wbrew utartym regułom – zaczął mówić i nagle przestał.

Rozczesałam splątane włosy. Dwaj pasażerowie zajęci byli czytaniem i nie zwracali na mnie uwagi. Mój piękny sąsiad wyjął długopis i notesik, i otworzył usta chcąc zapewne dokończyć rozpoczętą wypowiedź. W tym momencie kierowca niespodziewanie zahamował. Uderzyłam grzebieniem w długopis, który łukiem przeleciał nad przejściem między siedzeniami i zniknął gdzieś na podłodze. Zrobiłam się czerwona jak piwonia. Miałam wrażenie, że włosy mające zwykle kolor jesionowego drewna też się zaczerwieniły. Zamarł na moment w bezruchu i wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami. Znowu odjęło mi mowę i jedyne o czym marzyłam, to zniknięcie z powierzchni ziemi, absolutne zdematerializowanie się. Siedzieliśmy tak, ja z grzebieniem w garści, on z notesikiem. Kąciki ust zaczęły mu lekko drżeć, wreszcie parsknął śmiechem nie mogąc dłużej utrzymać powagi.

– Jest pani wspaniała i niepowtarzalna – wydusił wreszcie.

– Czy zawsze śmieje się pan z nieznajomych… – chciałam jeszcze coś powiedzieć ale moja zaśniedziała dotąd wyobraźnia zaczęła intensywnie pracować i wczułam się w jego położenie.

– Czegoś podobnego jeszcze nie przeżyłem – śmiał się. – Uratowałem pani życie a w podziękowaniu pani chciała mnie zamordować grzebieniem.

Teraz i ja nie wytrzymałam, ze śmiechu łzy pociekły mi po twarzy.

– Uważam, że nad takim splotem wydarzeń nie można przejść do porządku dziennego. Akurat odstawiłem samochód do warsztatu…

A więc miałam rację! Poczułam się dumna z własnej domyślności.

-…i akurat pani wsiadła do tego autobusu, i akurat mnie wpadła w objęcia, i…

– I niech mi pan uwierzy – wpadłam mu w słowo, – że akurat wcale nie miałam zamiaru pana zamordować. Za mało pana znam… Z reguły nie morduję nieznajomych i to bez powodu. A już rano wykluczone! Nie miewam o wczesnej porze morderczych instynktów, zawsze wydaje mi się, że rano spotka mnie coś miłego.

– A co, nie spotkało? – spytał z uśmiechem, od którego nogi mi się ugięły i nie było tego widać jedynie dlatego, że siedziałam.

– Aha, spotkało! Zrobiłam z siebie idiotkę i to ma być miłe? Przed znajomymi to co innego, już się przyzwyczaili…

– Ale przed obcym człowiekiem to okropne przeżycie, prawda? – teraz on wpadł mi w słowo.

Dokładnie tak chciałam powiedzieć…

– Nie pozostaje mi nic innego niż prosić, aby zaliczyła mnie pani do grona swoich znajomych.

– Przecież ja wcale pana nie znam!

– Właśnie chcę się przedstawić ale pani mnie nie dopuszcza do głosu.

– Przecież nic nie mówię, tylko…

– O, znowu. Muszę się pospieszyć bo znów pani czymś we mnie rzuci. Dlaczego pani wygląda przez okno zamiast patrzeć na mnie?

– Bo zaraz będzie mój przystanek – zełgałam.

– No widzi pani, że pośpiech jest konieczny. Nazywam się – w tym dokładnie momencie kierowca zatrąbił więc nie usłyszałam. – I bardzo proszę o pani telefon.

– Nie mam telefonu, nie zdążyłam się dorobić. Dopiero mają zakładać za rok w naszym rejonie – podniosłam się z miejsca.

– Proszę poczekać, a do pracy?

– O Boże, zapomniałam, naprawdę. Przecież nie dzwonię sama do siebie!

Z nadmiaru wrażeń rzeczywiście nie mogłam sobie przypomnieć. Choroba, akurat od niedawna miałam nowy numer.

– Niech pani jeszcze nie ucieka!

– Muszę, mam spotkanie z nowym szefem – ruszyłam w stronę drzwi.

– Jak pani na imię? – przytrzymał mnie za rękę.

– Marianna. Przepraszam, niech pan puści moją rękę bo nie zdążę wysiąść.

Wyskoczyłam na chodnik w ostatniej chwili. Stanęłam i bezmyślnie wpatrywałam się w odjeżdżający autobus. To wcale nie był mój przystanek. Musiałam wysiąść, bo coś dziwnego zaczęło się ze mną dziać. Jak kiedyś, dawno temu, gdy w Opolu dotknęłam ręki Seweryna Krajewskiego prosząc o autograf. Tylko… byłam w nim do nieprzytomności zakochana. W Sewerynie oczywiście, nie w autografie. Ale teraz?

Przeszłam piechota całe dwa przystanki usiłując po drodze ochłonąć i pozbierać myśli. No i co się takiego stało? Czy to moja wina, że autobus szarpnął? Oczywiście, że nie. Zresztą każdemu może się zdarzyć chwilowy brak równowagi. Mógł tam nie siedzieć… Jak mu się nie podobało… Coś mi jednak w duchu mówiło, że mu się podobało, w przeciwnym wypadku nie rozmawiałby, nie przedstawiał się… i w ogóle… No tak, ale nie wiem jak się nazywa! Zachowuję się jak nastolatka a nie dojrzała kobieta, matka bliźniaków rozpoczynających po wakacjach szkolną karierę. Dobrze wiem, że mu się podobało… Boże, cóż on miała za uśmiech, szkoda, że go więcej nie zobaczę… A właściwie to dlaczego nie miałabym go zobaczyć? Skoro wsiadł na pętli, pewnie mieszka gdzieś w pobliżu. Może go jeszcze spotkam? Muszę jutro znowu wstać wcześniej i zdążyć na ten sam autobus. Dobrze, że mój były drogi małżonek zabrał dzieci i sunię na wieś, mam więc tydzień spokoju. Zaraz po pracy pójdę do fryzjera, podetnę trochę włosy. Nie pozwolę dużo obciąć, o nie! Trzy lata się męczyłam, żeby mieć długie. Tak z pięć centymetrów wystarczy, żeby zrównać. Może zrobię lekką trwałą? Dlaczego nie? A po powrocie do domu wyrzucę z szafy wszystkie ciuchy, zrobię porządek. Przy okazji może znajdę jakąś starą spódnicę nadającą się do obcięcia. Wprawdzie twierdziłam, że nigdy już nie założę mini bo nosiłam przez prawie całe życie i długie spódnice jeszcze mi się nie zdążyły znudzić, ale podobno tylko krowa nie zmienia zdania.

Z głową przepełnioną tysiącem pomysłów doszłam do budynku redakcji. Natychmiast wróciłam na ziemski padół ponieważ – w postaci grupki koleżanek i kolegów – „skrzeczała rzeczywistość” i to dosyć głośno. Hałas wzmógł się na mój widok.

Okazało się, że pewna impreza, w której miałam służbowo uczestniczyć, została przesunięta o tydzień i rozpoczyna się nazajutrz a wieść o tym dotarła zaledwie przed chwilą. Kochani współpracownicy podzielili się pracą, którą powinnam wykonać w ciągu najbliższych godzin, zebrali do teczki materiały potrzebne do przygotowania się na jutrzejszy wyjazd i wypchnęli mnie do domu. Tak więc plany zajęcia się wreszcie własną cenną osoba spełzły na niczym.

Wróciwszy do domu zatonęłam w papierzyskach. Zdążyłam jeszcze poprosić moją sąsiadkę Bożenkę, jadącą właśnie do miasta, o kupno biletów na poranny ekspres do Krakowa dla mnie i dla redakcyjnego kolegi Pawełka, który miał mi towarzyszyć.

Zajęta sprawami zawodowymi męczyłam się bardzo, muszę przyznać, bo myśl uciekała – oczywiście wbrew mej woli – w stronę owego urokliwego pana o szarych oczach…

30.03.2017

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Opowieść Marianny, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *