„Po co wróciłaś…” 38

Szli rozglądając się wokół, poznając nowe miejsca zaglądali przez płoty na posesje.

– Wujku, co to za komin? – spytała Inka wskazując na bijący w niebo wysoki komin z czerwonej cegły.

– Tu była stara cegielnia.

– Tata opowiadał mi, że kiedyś każdy mógł robić sobie cegły na podwórku – odezwał się Marek.

– Tak było. Do wyrobu cegły potrzebna jest glina i węgiel a tego tutaj nie brakuje. Najpierw powiem wam o cegle, potem o węglu. Otóż  pierwsza sprawa to mieszanie gliny. Mieszało się ją, mieszało aż stanowiła jednolitą masę.

– Tak jakby się wyrabiało ciasto? – spytała Monika.

– Właśnie. Potem tę wymieszaną glinę wkładało się do formy, do takiej jaka miała być cegła, formy z dwoma uszami. Następnie wyjęte z formy „placki” ułożone na ziemi lub deskach schły na słońcu przez jakiś czas zanim zostały wypalone w piecu.

– W jakim piecu? W kuchni? – zdziwiła się Biedroneczka.

– Nie, oczywiście, że nie – uśmiechnął się wujek. – Piece budowali ludzie na podwórkach. Boki najczęściej były zrobione z resztek gliny i cegły. Otwory znajdujące się z boku zakrywano deską regulując w ten sposób dopływ powietrza, żeby za bardzo się nie paliło, bo cegły zostałyby spalone. Rozumiecie? Kładziono najpierw warstwę drewna czy czegoś innego do podpalenia, miał węglowy, bo to był zawsze najtańszy rodzaj węgla, potem cegły, miał, cegły i tak dalej. Tyle warstw ile było trzeba. Cegła wypalała się przez kilka dni. Kiedy wyschła, można było ją używać albo sprzedawać.

– W ten sam sposób robiło się dachówki, prawda? Dziadziuś mi kiedyś opowiadał – dodał Marek dumny ze swego zasobu wiedzy.

– Tak. Były nawet lepsze od cementowych bo lżejsze. Nie wymagały tak silnej więźby dachowej.

– Glina tu jest, sama widziałam – odezwała się Linka. – A skąd ludzie brali węgiel, żeby palić w ogródkach?

– To jest następna sprawa. Starzy ludzie mówią, że Tenczynek leży na węglu i na wodzie. Za tę wodę trzeba dziękować losowi, bo gdyby nie ona, z pewnością rozpoczęłoby się wydobycie na wielką skalę i wieś zniknęłaby z powierzchni ziemi a całą przepiękną okolicę zniszczono by na wieki.

– Moja babcia też mówiła o wodzie – wtrącił Marek. – Dlatego zauważyłem, że jak torami jedzie pociąg, a przecież to strasznie daleko, ledwo widać z okna, to ziemia trzęsie się pod domem. A mój pradziadek pracował kiedyś w kopalni „Krystyna”. Diabeł go tam gonił.

– Taki jak nas dzisiaj? – zarechotał Maciek.

– Głupiś. Był na dole sam jeden, miał służbę przy pompach, które musiały cały czas pracować, bo inaczej woda by zalała kopalnię. Przysnął i we śnie  zobaczył diabła, który kazał mu uciekać. Natychmiast oprzytomniał i okazało się, że to była ostatnia chwila na uratowanie życia. Woda wdarła się, doszła do pokładu, na którym był, pompy nie nastarczały wypompowywać, bo gdzieś już była awaria.  Zresztą dlatego woda się wdarła. Wreszcie przestały pracować, łączność z górą została przerwana. Na dodatek stłukła mu się lampka i uciekał w absolutnej ciemności, ileś tam metrów pod ziemią, sam jeden. Przeżył horror nie do opisania. Zawsze mówił, że nigdy w życiu nie najadł się tyle strachu co wtedy, nawet na wojnie.

– To na wojnie też był? – spytała Biedroneczka.

– Na wojnę nie musiał chodzić, bo przecież sama do nas przyszła – spojrzał na nią z góry Kuba.

– A właśnie, że chodził. W czasie pierwszej wojny światowej był w austriackiej armii i całą Europę przeszedł piechotą.

– Dlaczego piechotą? Nie mieli wtedy czym jeździć? – dziwiła się Monika.

– Bo służył w piechocie – cierpliwie tłumaczył Marek nie zwracając uwagi na małpie grymasy Kuby.

– Ojej, nie miałam takiego pradziadka – z zazdrością westchnęła Inka.

– Takiego na pewno nie. Twój mógł służyć najwyżej w armii carskiej –  uśmiechnął się wujek do dzieci. – Taka już nasza historia. Ale wróćmy do węgla.  W kilku miejscach można go znaleźć tuż pod powierzchnią ziemi. Pamiętam na przykład  jak w czasie wojny w tym ogródku – pokazał ruchem głowy – ludzie kopali węgiel i z tego żyli. Pokażę wam zaraz gdzie była kopalnia upadowa, którą nazywaliśmy „Bereza”.

– A ja wiem – pochwalił się Marek. – Dziadziuś mi pokazywał. Idąc w stronę kościoła po lewej stronie, przy drodze do leśniczówki.

– Brawo, cieszę się, że wiesz. Pracowaliśmy tam obaj z twoim dziadkiem.

– Wujku, opowiedz jak tam było – prosiły dziewczynki.

– No to słuchajcie. Nie było szybu ani windy żadnej tylko tunel schodzący coraz niżej w dół. Bardzo wąski. Węgiel wywoziło się stamtąd na taczkach. Mam nadzieję, że wiecie co to są taczki?

– Wiemy – odpowiedzieli zgodnym chórem.

– To takie korytko z dwoma dyszlami na jednym kółku – pospieszyła z wyjaśnieniem Monika.

– Bardzo trafnie to określiłaś Biedroneczko – pochwalił wujek. – Słuchajcie dalej. Miałem przez plecy przełożony pasek z dwiema pętlami na końcu, które zakładałem na rączki taczek. Puste taczki w dół ciągnąłem za sobą, w górę pchałem wyładowane węglem.

– Bałabym się chodzić w takim tunelu – cicho powiedziała Linka.

– A włazić pod Buczynę to się nie bałaś? – złośliwie zauważyła siostra

– Cicho dziewczynki – uspokoił wujek bliźniaczki gotowe do dłuższych słownych zapasów. – Czy widzicie gdzie jesteśmy?

– O rany – zdziwił się Kuba. – Doszliśmy do kościoła okrężną drogą.

– Właśnie. Kościół mamy po prawej stronie a w lewo skręca się do Zalasa. Widzicie tę kapliczkę? To święty Hubert, patron myśliwych.

– Nie lubię go – mruknęła Inka.

– Lubię tylko tego co się opiekuje zwierzętami a nie zabójcami –  poparła siostrę Linka a Monika przytaknęła.

– Dawno temu lasy były ogrodzone – ciągnął wujek, – żeby zwierzyna z nich nie wychodziła, a i też, żeby kłusownikom trudniej było się przedostać.

– To normalni ludzie też nie mogli zwyczajnie chodzić po lesie? – skrzywił się Kuba. – Do kitu taki interes. Nasz Dziadek rano idzie do lasu i przynosi nam grzyby na śniadanie. A tu co? Nie podoba mi się.

– W czasie wojny – kontynuował wujek, – Niemcy wykorzystywali ogrodzony teren na magazyny amunicji. Od stawu do zamku. Wycofując się w czterdziestym piątym roku wysadzili składy. Nie jesteście sobie w stanie wyobrazić co się wtedy działo. Myślałem, że to prawdziwy koniec świata.

Zamilkł wpatrzony w przeszłość, rozpoznając cienie ludzi, którzy odeszli na zawsze.

– Wujku, wtedy spalił się browar, prawda? – spytał Maciek.

– Tak, wtedy. Browar miał olbrzymie magazyny, bo przecież piwo musi leżakować. Przed wojną warzono tu słodowe, ciemne piwo. Nazywało się „Kasztelańskie”, jasne też było ale nie pamiętam nazwy. Nie interesowało mnie to, byłem młodym chłopakiem. Była też palarnia kawy. Pamiętam jak bardzo lubiłem kawę sprasowaną razem z cukrem w kostki. Pełną parą pracowała przetwórnia owoców i warzyw. Szczególnie zapamiętałem ogórki w occie, w metalowych, chyba dziesięciolitrowych, wiaderkach z uchem. Potem wykorzystywało się te wiaderka do różnych celów. Co więcej robili, już nie pamiętam. Gdy browar płonął ludzie brali z magazynów co się dało. Niejeden potem rozpoczynał za to nowe życie

– A ty wujku też brałeś? – spytał Marek.

– Tak, butelkę francuskiego szampana wziąłem – szeroko uśmiechnął się wujek.

– Tylko? Dlaczego? – zdziwił się Kuba.

– A jakoś tak nie umiałem brać tego, co do mnie nie należało i nigdy się nie nauczyłem, na szczęście – rozłożył szeroko ręce. – A tą butelką się po prostu poczęstowałem.

Biedroneczka zmarszczyła czoło i myślała nad czymś bardzo intensywnie. Wreszcie wzięła wujka za rękę.

– Tatuś też tak zawsze mówi. Że się nie bierze niczego cudzego. Bardzo cię lubię wujku, wiesz? – spojrzała mu w oczy zadzierając główkę.

Zmierzwił ręką obcięte na pazia włoski.

– Ja was też lubię. Marka znam od urodzenia, Kubę i Maćka od roku a was, dziewczynki, krótko, to prawda, ale zdążyłem bardzo, bardzo polubić pewną małą Biedroneczkę i dwie większe Stokrotki.

Przystanęli w samym środku wsi przy kiosku Ruchu.

– Odprowadzę was do domu, żeby się wam nie wykluł w głowach jakiś nowy pomysł – oświadczył wujek. – Na pewno ledwo żyjecie ze zmęczenia, więc dla pokrzepienia nadwątlonych sił poszukiwaczy przygód zafunduję wam lody.

Delektując się fantazyjnie poskręcanymi lodami z automatu ruszyli w stronę domu: jeszcze kawałek przez wieś a potem na skróty polami. Wreszcie dotarli słysząc już z daleka szczekanie Tiny.

– Rany boskie, co się z wami działo? Ciocia od zmysłów odchodzi, że was nie dopilnowała, gagatki jedne! Zawału o mało mnie dostała! Gdzie was poniosło? – wołały obie zdenerwowane matki.

– Nic się nie stało, byli pod moją opieką – stanął w ich obronie wujek Zygmunt. – Nie mogę wam na razie powiedzieć wszystkiego bo to tajemnica. Przyjdę wieczorem i, być może, będę miał dla was ciekawe wiadomości – puścił oko w stronę dzieci, wziął pod rękę żonę swą i poszedł tłumacząc coś po drodze.

– Nie mogliście napisać, że jesteście z wujkiem? – spytała Teresa. – Byłybyśmy spokojne.

– Mało nie umarłyśmy z niepokoju – dodała Aldona. – Oj, dzieci, dzieci. Wracamy do domu a tu tylko sunia, kotki i śpiąca ciocia, która się tak zdenerwowała, że musiałam jej proszek na uspokojenie dać.

– Już dajcie spokój, dziewczyny – uspokajali panowie. – Najważniejsze, że są. Zmęczeni i na pewno głodni

Jedli aż im się uszy trzęsły. Nawet Kubuś nie narzekał, że „znowu ta wstrętna zupa”. Żadne ani słówkiem nie wspomniało o tunelu. Rozmawiali jedynie o wspomnieniach wujka.

– Czy pokazał wam gdzie była stara lipa? – spytał Jurand.

– Nie, szliśmy z drugiej strony Buczyny, a lipa była od tej, od rzeki.

– Jaka lipa? – zainteresowały się dziewczynki.

– Na terenie browaru, ale bliżej Buczyny, rosła stara olbrzymia lipa – wyjaśnił Marek. – Legenda mówi, że pod tą lipą odpoczywał król Jan Sobieski, kiedy wracał zwyciężywszy Turków pod Wiedniem.

– I głupio zrobił – wtrącił Maciek. – Gdyby poszedł z nimi a nie na nich to by nie było rozbiorów. My obroniliśmy Austrię przed turecką nawałą a oni, to znaczy Austriacy, byli potem naszymi zaborcami. Turcja zaś nie uznała rozbiorów. Inaczej wyglądałaby nasza historia.

– My też byśmy inaczej wyglądały – skrzywiła się Linka z niechęcią. – Zamiast biegać po polach w szortach i koszulkach musiałybyśmy siedzieć zawinięte w szmatach na głowie i wszędzie. Dziękuję bardzo za takie życie.

– E tam, tak tylko powiedziałem – Maciuś niepewnie zerkał na rozzłoszczoną wyraźnie dziewczynkę.

– Na pewno inaczej – zgodził się Sergiusz. – Ale czy lepiej? Jedną opinię już usłyszałeś.

– Właśnie – krzyknął Kuba. – Oglądałeś „Powrót do przyszłości2”? Wcale nie byłoby lepiej. Jest jak jest i już.

– Jeszcze wam powiem  – kontynuował Marek, – że pod tą lipą była wielka ława i w czasach pańszczyzny bili na niej tych, którzy zasłużyli na rózgi, według pana oczywiście. Pradziadek mi o tym mówił.

– Wiecie co? Wiecie co? – tupnęła nogą wzburzona Inka. – To było jedno wielkie świństwo! Cieszę się, że nie jestem wtedy tylko teraz! Nie dosyć, że normalni ludzie na nich tyrali, to oni jeszcze ich bili a te pieniądze rozpuszczali w podróżach. Widziałam na filmie.

Po uspokojeniu emocji bardzo przyjemnie siedziało się na ganeczku bawiąc się z Tiną albo kotkami.

– Skoro rozmawiamy o takich różnych ciekawostkach – odezwał się Jurand biorąc Bibi na ręce, – to wam coś powiem w związku z wczorajszą uroczystością. Dawniej na weselach za najlepsze uważano miejsca przy oknie. Wynoszono z izby wszystkie sprzęty, stoły ustawiano pod ścianami a środek był wolny do tańca. Baby pchały się pod okna.

– Ale dlaczego? – pytała Monika.

– Bo za oknem stały dzieci i baby podawały im jedzenie. Miały okazję najeść się wszystkiego do syta. Innym sposobem było wynoszenie w woreczkach pod szerokimi spódnicami.

– Też pomysły – pogardliwie wydęła wargi Inka. – Na wesele to się idzie super ubranym, żeby potańczyć i dać prezent. Żarcie pod kiecką! Też coś.

– Pleciesz. Jak jest coś dobrego a ja już więcej nie mogę, to chętnie bym wziął ze sobą – powiedział Maciek.

Dorosłych rozbawiły uwagi dzieci. Dawały też świadectwo ogromnemu skokowi cywilizacyjnemu jaki się dokonał. Jurand jeszcze coś sobie przypomniał.

– Przez jakiś czas wujek Zygmunt mieszkał w Regulicach, niedaleko stąd. Tam był taki zwyczaj: wesele urządzało się w domu panny młodej a pod koniec wesela odbywała się przeprowadzka do domu, w którym para młoda miała zamieszkać. I każdy z gości coś tam zanosił. Co się znalazło w nowym domu, nie miało prawa wrócić na poprzednie miejsce. Wujek śmiał się na wspomnienie jak podchmieleni goście łapali co popadło i zanosili młodym. Nieraz krzesło z mieszkania czy krowę z obory. Kiedyś widział pijanego chłopa usiłującego jedną ręką przeciągnąć wóz drabiniasty trzymając jednocześnie sporego prosiaka w drugiej. Prosiak wyrwał się, zaczął uciekać chłop za nim uciesze patrzących chłopaków.

– Biedny prosiaczek – szepnęła Inka a siostra jej przytaknęła.

– To pewnie dlatego teraz robi się wesela w restauracjach a nie w domach – domyślnie pokiwała główką Biedroneczka.

17.10.2017

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Po co wróciłaś Agato?, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *