Wybrali się nazajutrz na poszukiwanie domu duchów. Dziewczynki musiały wymknąć się niepostrzeżenie, żeby Milenka ich nie zauważyła. Chciałaby pójść z nimi, rozpaczałaby, gdyby nie zabrały jej ze sobą i byłoby po wyprawie. Powiedziały wieczorem Aldonie i pani Meli, że wybierają się skoro świt do domku pod lasem, więc nie budziły dorosłych. Beztroskie, uszczęśliwione oczekującą je przygodą pobiegły na przełaj przez pola.
Chłopcy siedzieli pod kapliczką. Niecierpliwość wygnała ich wcześniej z domu i zanim dziewczynki do nich dotarły, omówili dokładnie plan marszruty. Dotarcie do celu nie zajęło im zbyt wiele czasu, wszakże w tym wieku śmiało można biegać z wiatrem w zawody.
Na brzegu lasu, w zarośniętym, zdziczałym ogrodzie stał opuszczony dom. Część dachówek była zniszczona, załamały się pod wpływem ciężaru drzewa, które powalone przez wichurę upadło wprost na dach. Okna na parterze były zabite dyktą, na piętrze tylko w jednym zachowała się szyba. Z drewnianego płotu okalającego niegdyś posesję też niewiele zostało, sam szkielet, na którym połamane balaski straszyły poruszając się na wietrze.
– Wyglądają jak zepsute zęby w paszczy wampira – szepnęła Inka.
– Cicho bądź, Monika usłyszy i się przestraszy – Linka położyła palec na ustach w wymownym geście.
Zbliżyli się całą grupką do czegoś, co kiedyś było furtką. Spojrzeli po sobie, zrozumieli się bez słów i przekroczyli granicę posiadłości. Niczym nie skrępowana roślinność szalała obejmując w posiadanie każdy możliwy fragment ogrodu, także wybrukowany podjazd oraz kamienną ścieżkę prowadzącą wokół budynku. Przedarli się przez zielony gąszcz na tył domu, gdzie znajdowała się weranda, przez którą można było wychodzić ze środka do ogrodu, na pewno kiedyś pięknego i dobrze utrzymanego. Nieco dalej rosły drzewa owocowe, widoczne były jabłonie uginające się pod ciężarem czerwonoróżowych jabłek.
Dzieci rozglądały się w milczeniu, starając się cicho i ostrożnie stawiać kroki, jakby się skradały próbując uniknąć spotkania z … No właśnie z kim? Z właścicielem? Przecież nie ma nikogo takiego. Mimo to atmosfera niepokoju zaczęła się udzielać wszystkim po kolei, choć nikt nie dawał tego po sobie poznać.
– Zobaczcie – szeptem powiedziała Inka. – Tu są jakieś świeże ślady, prowadzą do drzwi od werandy.
– Pewnie jakieś pijaczki zrobiły sobie miejsce spotkań – powiedział Maciek.
– No co ty, byłyby jakieś butelki albo puszki, no i śmieci – zaprzeczyła Linka. – Przecież pijaki nigdy po sobie nie sprzątają, zostawiają śmietnik. Zawsze.
– Pijaki by się bały, tak mówiła ciocia Rózia – zauważyła Monika.
– Może specjalnie takie wieści rozpuścili, żeby im nikt nie przeszkadzał? – zastanowił się Marek.
– Ale my się nie boimy – buńczucznie oświadczył Kuba i pierwszy ruszył w kierunku werandy po widocznych, wydeptanych śladach.
Reszta ruszyła za nim, aczkolwiek z pewnym wewnętrznym oporem skutkującym drobnym ociąganiem się.
Kubuś nacisnął klamkę, która wbrew oczekiwaniom bez problemu zadziałała i drzwi się otworzyły. Nawet nie zaskrzypiały, jakby miały świeżo nasmarowane zawiasy. Stali przez chwilę niezdecydowani. Przecież drzwi opuszczonego domu powinny być zamknięte na klucz, zamek powinien stawiać opór albo przynajmniej skrzypieć podczas otwierania.
Ciekawość pokonała strach i weszli do środka. Usiłując zachować ciszę rozglądali się zdziwieni tym, co ujrzeli.
– Co to może być? – wyszeptała Inka.
– Więzienie? – wzdrygnęła się Monika.
– Jeżeli, to jeszcze niegotowe, w trakcie realizacji – głośniej wypowiedział swoje zdanie Kuba. – Tu są tylko złożone same kraty.
– Jak na przechowanie – dodał Marek.
Jakby w odpowiedzi na jego słowa odezwało się coś na piętrze, jakiś jęk, a po nim wyraźnie usłyszeli szmery, szuranie i rozległy się kroki, nieregularne, jak gdyby ktoś kuśtykał. Spojrzeli na siebie oczami rozszerzonymi przerażeniem, zimny dreszcz przebiegł każdemu wzdłuż kręgosłupa, serce chciało wyskoczyć na zewnątrz, nogi drżały… Kroki było słychać coraz wyraźniej, schodek po schodku… coś nieubłaganie się zbliżało… nadchodziło… Tego już było za wiele na nerwy Moniki.
– Ratunku – wrzasnęła i rzuciła się w stronę drzwi.
– Uciekajmy – krzyknął Marek ale nie poszedł w ślady Moniki lecz znieruchomiał i stał gapiąc się na schody.
W połowie schodów ukazała się nie żadna zjawa, lecz najnormalniejsza dziewczyna, kobieta właściwie, starsza od nich z pewnością ale młodsza od rodziców. Taka jakaś międzypokoleniowa. Stała trzymając się poręczy, z jedna nogą uniesioną do góry jakby nie mogła się na niej oprzeć, z grymasem bólu na twarzy.
– A to niespodzianka – odezwała się. – Nie spodziewałam się dzisiaj żadnych gości więc nie jestem przygotowana…
– Czy pani jest duchem, tym straszącym? – wyjąkała Inka.
– A czy wyglądam na ducha?
– Raczej nie – odpowiedziała Linka już normalnym głosem. – Dlaczego pani się tutaj schowała i straszy?
– Ja straszę? – zdziwiła się dama na schodach. – To wy mnie przestraszyliście. Porządkowałam pomieszczenie na górze i nagle usłyszałam jakieś hałasy. Podnosząc się gwałtownie naciągnęłam mięsień i z takim bolącym zaczęłam po cichu schodzić, żeby sprawdzić co się dzieje. I nagle przeraził mnie dziki wrzask…
– To Monika, nasza przyjaciółka, właściwie prawie siostra – zaczęła tłumaczyć Linka.
– Skoczę po nią – oferował się zawstydzony własnym tchórzostwem Marek. – Jeszcze gdzieś pobiegnie i się zgubi…
– Skoro się wyjaśniło, że nie jestem duchem, to może powiecie mi kim wy jesteście i skąd się wzięliście w moim domu – powiedziała i zeszła ze schodów do holu. – Już mnie noga mniej boli, całe szczęście, bo nie mam czasu na żadne kontuzje – dodała.
– My jesteśmy na wakacjach. Znaleźliśmy u cioci na strychu wycinek z gazety o domu, w którym straszy i się tu wybraliśmy – Maciek jako najstarszy poczuł się zobowiązany do złożenia wyjaśnień.
– To jest pani dom? – spytała Inka. – Ciocia Rózia mówiła, że on jest niczyj i każdy się bał tu przyjść.
– A wy się nie baliście? – uśmiechnęła się właścicielka.
– Trochę tak, ale Monika najbardziej, bo ona jest najmłodsza.
– No cóż, skoro jesteście moimi gośćmi, chyba powinniśmy się poznać. Ja się nazywam Paulina Czaplicka. Ten dom zbudował mój prapradziadek, a ja w sumie nie tak dawno dowiedziałam się, że jestem spadkobierczynią i właścicielką tej posiadłości. Spadła mi jak z nieba, ponieważ chcę założyć schronisko dla bezdomnych psów i szukałam lokalizacji. Tutaj będzie idealnie, dom stoi na uboczu i nikomu nie będą przeszkadzały szczekające psiaki.
Marek wrócił z uspokojoną już Moniką. W międzyczasie dzieci przedstawiły się nowej znajomej. Paulina wzięła Monikę za rękę.
– Nie wstydź się, ja sama byłam przerażona na myśl, że ktoś zakradł się do domu a ja jestem zupełnie sama i bezbronna. To dla mnie jest nauczka, żebym ze sobą chociaż Lorda zabierała, jeśli mój chłopak nie może tu ze mną być, ani nikt inny w danej chwili.
– A kto to jest Lord? – zapytała już ośmielona Biedroneczka.
– To mój pies, pierwszy, którego przygarnęłam. Nie, właściwie drugi, pierwszy był Barnaba. Schronisko będzie się nazywało Łapka Barnaby, tak postanowiłam, kiedy odszedł. Mam wrażenie, że jego duch jest przy mnie cały czas.
– Czyli jednak jest duch, znalazłyśmy go – z satysfakcją stwierdziła Inka.
– A jaki jest Lord?– spytała Monika. – Bo my wszyscy mamy pieski w domu i każdy jest inny.
– Lord jest cudny, ogromny, ale bardzo łagodny. Niemniej jednak w przypadku, gdyby wyczuł agresję skierowaną w moją stronę, będzie mnie bronił. Jest kochany i bardzo przywiązany. Uratowałam go i odpłaca miłością.
– Jak go uratowałaś? – Inka bez ceregieli przeszła do porządku nad mówieniem po imieniu do nowej znajomej.
– Brałam udział w warsztatach, które przekonały mnie, że polepszyć życie psów, jak również innych zwierząt, może tylko edukacja i zmiana świadomości społeczeństwa…
– A ja jestem społeczeństwo? – upewniła się Monika.
Paulina zreflektowała się, dotarło do niej, że przypadkowi odbiorcy jej wypowiedzi to małolaty.
– Oczywiście, wszyscy jesteśmy, dzieci też. Dlatego ogromnie ważne jest, żeby dzieci wiedziały jak się zachowywać wobec zwierząt, wtedy wyrosną na odpowiedzialnych dorosłych.
– Czyli takich, którzy nie zrobią krzywdy psu, kotu czy koniu – podsumowała Monika.
– Koniowi – sprostował Kuba.
– Przecież mówię, że nikomu, żadnemu zwierzakowi.
– Nie w tym rzecz – ciągnęła Paulina z przyjemnością przyglądając się po kolei wszystkim sympatycznym, dziecięcym buźkom. – Nie w tym rzecz, żeby je, psy znaczy, tylko uczyć chodzić przy nodze czy jakichś głupich sztuczek. Ważne, by pokazać ludziom jak psy widzą nasz świat, jak go słyszą i czują. Jak się z nimi porozumieć, jak zrozumieć gdy do nas mówią o swoich potrzebach, czyli jak odbierać wysyłane przez nie sygnały i tłumaczyć ich zachowanie
– Ale ty mądra jesteś – powiedziała z podziwem Inka, Linka nic nie powiedziała, tylko skinęła głową na znak, że się zgadza z siostrą.
– Nie trzeba wielkiej mądrości, żeby być dobrym człowiekiem – odpowiedziała Paulina. – Mam tylko pewną wiedzę. Zawsze chciałam pracować ze zwierzakami, ale weterynaria to zupełnie nie moja bajka, jak i medycyna, na którą mnie chciała wypchnąć moja mama. Zostałam więc psią behawiorystką.
– A co to takiego? – zdziwił się Marek.
– Ja wiem! Żeby umieli się porozumieć z psem i się nie musieli nad nim wyznęcywać – wyjaśniła Monika.
– Co ty mówisz? Co robić? – zdziwił się Marek.
– Znęcać, chyba to miałaś na myśli? – uśmiechnęła się Paulina z sympatią do dziewczynki.
– No tak, tak.
– Sama będziesz to schronisko prowadziła? – zapytał Maciek.
– Nie, skąd, to przecież byłoby niemożliwe. Jest nas cała grupa, w tym i weterynarze, i prawnicy, i wielu aktorów. Założyliśmy fundację o nazwie Łapka Barnaby i stąd nazwa schroniska.
– To czemu tutaj sama siedzisz?
– Już mówiłam, że niedawno stałam się właścicielką tej nieruchomości i przyjechałam sprawdzić, czy się będzie nadawała dla naszych planów. Kostek, mój przyjaciel, niedługo po mnie przyjedzie Robiłam wstępny spis materiałów potrzebnych do rozpoczęcia remontu i trochę porządkowałam górę.
– Aha, rozumiem – skinął głowa Maciek. – A te kraty?
– Mamy zamiar pozwolić psom chodzić wolno, jak w domu. Czasem się jednak może zdarzyć, że któryś będzie potrzebował chwilowego odizolowania od reszty dla własnego bezpieczeństwa, na przykład po sterylizacji.
– Już wiem, żeby rany nie uraził inny pies – wtrąciła Inka. – Wiem, bo nasza Tina miała operację i musiała leżeć w kubraczku, żeby sobie nie rozlizała szwów jak cioci kotka. A my po kolei siedziałyśmy przy niej przez wszystkie noce, żeby jej smutno nie było, że ją boli. I dawałyśmy jej tabletki przeciwbólowe. A mama siedziała przez cały czas.
– Już lubię waszą mamę – powiedziała Paulina.
– Nasza też jest taka sama – pospieszył z wyjaśnieniem Kubuś nie chcąc, żeby Paulina miała inne zdanie na temat jego Musi.
– Nie powiedziałaś skąd masz Lorda – przypomniała Linka.
– Prawda, zaczęłam i nie dokończyłam. Otóż gdy jechałam z Konstantym na warsztaty zatrzymaliśmy się na chwilę w lesie. Chciałam rozprostować nogi i weszłam trochę głębiej, między sosny. Usłyszałam jakiś dźwięk z kępy krzaków, jakby jęk. Zawołałam do Kostka i poszłam sprawdzić co się dzieje, bo może ktoś jest ranny albo chory i potrzebuje pomocy.
– I co, i co, kto to był? – niecierpliwiła się Monika.
– To był mój Lord. Wpadł we wnyki zastawione przez kłusowników, nie mógł się sam uwolnić. Musiał długo tam leżeć, był bardzo osłabiony i poraniony. Na mój widok ledwo poruszył ogonem a ja rzuciłam się do niego nie bacząc na wołanie Kostka, żebym uważała.
– I nie bałaś się? – spytała Inka.
– Polizał mnie po ręce i błagalnie patrzył w oczy, jakże mogłabym myśleć o czym innym niż tylko o tym, aby mu pomóc. Uwolniliśmy go, zadzwoniliśmy na policję i do leśników informując o sytuacji, zostawiliśmy nasze dane i przenieśliśmy Lorda do auta.
– W jaki sposób, skoro mówisz, że jest duży? – spytał Marek.
– Duży to jest teraz, wtedy był zabiedzony, wychudzony i wcale nie wyglądał jak dzisiejszy Lord tylko jak śmierć na chorągwi, jak mawiała moja babcia – wyjaśniła Paulina. – Przenieśliśmy go na kocu. Najpierw ja zostałam przy psie a Kostek pobiegł do auta po koc. Delikatnie podłożyliśmy pod niego, przesuwaliśmy po centymetrze aż wreszcie udało się i mogliśmy podnieść koc z zawartością – uśmiechnęła się do wpatrzonych w nią dzieciaków.
– Pojechaliście dalej czy zawróciliście do weterynarza? – indagowała Linka.
– Pojechaliśmy dalej, ponieważ w tych warsztatach zawsze bierze udział weterynarz. Miałam świadomość, że tam najszybciej uzyskamy fachową pomoc. Miałam rację.
– A Lord nie bał się jechać samochodem?
– Nie, nie bał się. Miałam wrażenie, że odetchnął z ulgą gdy znalazł się wewnątrz auta. Poza tym był obolały, wycieńczony i tylko patrzył czy jestem. Kiedy mnie nie widział stawał się niespokojny i szukał mnie przerażonymi oczami.
– Biedny – szepnęła ze współczuciem Inka. – Zupełnie jak nasza Tina.
Dziewczynki opowiedziały nowej znajomej historię znalezienia suczki, co ustosunkowało Paulinę jeszcze bardziej pozytywnie do swoich niespodziewanych młodych gości i ich rodzin.
– No dobrze, ale wróćmy do Lorda. Co było dalej? Przyjechałaś na te warsztaty i co?
– Weterynarz dokładnie obejrzał biedaka, zbadał, zaordynował odpowiednie leczenie i postawił go na nogi. Wykąpany, wyczesany, wykurowany zmienił się nie do poznania. Kolega weterynarz jest wielbicielem zespołu Deep Purple, wy nie znacie tej grupy, za młodzi jesteście. Orzekł, że nasz nowy przyjaciel przypomina mu z jakiegoś powodu genialnego muzyka Jona Lorda. Został więc ochrzczony mianem Lord.
– Pewnie ten pan by się nie obraził, gdyby się dowiedział – powiedziała Monika.
– Pewnie nie, bo jeśli jest fajny, to na pewno by mu to nie przeszkadzało – stwierdziła Linka.
cdn.
bardzo interesujace!
dziekuje i zapraszam do mnie…
Kacper:-) Dziękuję za komentarz i zaproszenie, już skorzystałam. Pozdrawiam 🙂
Siostra mojej bratowej znalazła w lesie psa przywiązanego do drzewa…
Behawioryści mają niezwykłą wiedzę, oglądałam kiedyś programy o poskramianiu „niegrzecznych” psów i kotów.
Jakie cudne spotkanie, lepsze, niż z duchami!
Jotko:-) Zdążyła uratować?
Lubię oglądać takie programy jeśli czasem trafię. Zawsze jakąś naukę dla siebie można wynieść.
Podoba Ci się spotkanie z nieduchem ? Jak się cieszę 🙂
Uratowany Maks jest ulubieńcem całej rodziny 🙂
Jak cudnie 🙂 🙂 🙂
Przesłodka ekipa, strach i ciekawość.Czuje że z kobietą będzie sztama.
Ula:-) Chciałoby się wrócić do tamtych czasów, prawda? Gdy świat był taki zajmujący, ciągle coś ciekawego się działo, a poważnymi sprawami zajmowali się dorośli… Dobrze czujesz Uleńko 🙂
Fajnie piszesz, z dużą swoboda Aniu. Dobrze się czyta. Powodzenia w dalszym pisaniu.
Krysiu:-) Pięknie Ci dziękuję 🙂
Anusia, Jon a nie John :). A że genialny był, to się zgadza ! – i z Purplami i bez !
:)**
Magduś:-) Oczywiście masz rację, zaraz poprawię 🙂 Wielka szkoda, że już nas opuścił i gra za Tęczowym Mostem, razem zresztą z Jarkiem Śmietaną…
Międzypokoleniowa! A to trafne określenie Już lubię tę Paulinę, bo że dzieci też to oczywista oczywistość. Będzie się działo, jak już to schronisko powstanie. I dobrze poczytać o sercach pełnych miłości dla psiaków.. Czekam na ciąg dalszy 🙂
Myszko:-) Jak ja lubię czytać Twoje komentarze 🙂 Całusy!!!