Aba głośno obszczekała przyjezdnych, obwąchała każdego po kolei. Stwierdziwszy, że nie ma Majki wśród nich, pobiegła do dzieci. Tubylcy czyli leśni ludzie wychodzący z lasu, z daleka wesołymi okrzykami dawali wyraz wielkiej radości spowodowanej przyjazdem gości.
– Dziadziuś, zobac co oni zrobili – Kajtuś seplenił z wielkiego podniecenia.
– Panowie, goście przyjechali a wy co? Tak się popisujecie? – spojrzał Dziadek z dezaprobatą.
Pani Basia załamała ręce na widok czterech szaroczarnych stworów.
– O rany, – jęknęła. – Jak wy się domyjecie?
– Żaden problem Basieńko, nie martw się – uspokajał Dziadek. – Mamy przygotowany sposób postępowania w nagłych przypadkach takich jak ten. Maciek weźmie hydronetkę i zrobi im pierwszorzędny prysznic.
– Jeszcze się poprzeziębiają!
– Nic im nie będzie. Hydronetka stała cały czas na słońcu więc woda jest nagrzana – poklepał babcię Basię po ręce i zwrócił się do umorusanych chłopaków.- No, panowie, szybko doprowadzić się do porządku, bo inaczej dziewczyny będą was myły i wycierały. Dziewczyny chichotały a Maciek przyniósł hydronetkę czyli prysznic podręczny i z ochotą polewał czterech brudasków. Woda wcale nie była taka ciepła jak mówił Dziadek, lecz żadnemu nie wymknęło się słowo skargi. Nie mogli się znowu zbłaźnić przed dziewczynami.
Tymczasem Helenka z panią Basią zabrały się za obieranie grzybów, których – jak zawsze – najwięcej nazbierała Helcia, królowa grzybobrania. Dziadek zajął się pompowaniem wody do wszelkich pojemników, Sergiusz wprowadził fiacika za bramę i zaoferował Dziadkowi pomoc. Aldona poszła na pięterko, do pokoiku Teresy, pomogła rozpakować się córeczkom. Przebrały się i zbiegły na dół. Ona sama podeszła do okna i wyjrzała.
Pod samą ścianą pierwszy raz zakwitły malwy. Jakże Teresa się z nich cieszyła! Cały wieczór opowiadała jakie mają kolory, w którą stronę kłaniała się rano ta z kwiatem w czerwone żyłki, w którą pąsowa, w którą wiatr pochylił białą; martwiła się, że malinowa jest malutka a bordowej wcale nie ma, gdzieś zniknęła. Pachniały pnące róże wspinające się na werandę. Drogi prawie nie było widać, zasłaniała ją plątanina zieleni zaczynająca się tuż przy schodkach wiodących wzdłuż Domku i nie kończąca się – mógłby ktoś pomyśleć – nigdy. Wysokie, sięgające nieba smukłe sosny zagradzały drogę ostrym, palącym promieniom słońca, przepuszczając jedynie małe, drobne, ruchliwe i drżące promyczki, które pieściły delikatnie wszystko czego dotknęły.
Słychać było głosy dzieci, śmiech dorosłych, porykiwanie krów na dalekim pastwisku, szczekanie Miśka u gospodarza. Tuż nad oknem usłyszała szelest. Na sosnowej gałęzi huśtała się wiewiórka, po grubym pniu wspinała się ku niej druga. Pierwsza skoczyła na dach, druga w ślad za nią. Rozpoczęły harce nad głową Aldony. Pomyślała, że nigdy by nie uwierzyła, iż to tylko dwie malutkie, zwinne wiewióreczki. Prędzej posądziłaby któreś z dzieci o szaleństwa na dachu.
Chłopcy umyci już i przebrani byli zniesmaczeni ogromnie ponieważ musieli sami wyprać ubłocone spodenki i koszulki.
– A mówiłem, żeby w czasie upału nie zakładać koszulek? – tryumfował Marek. – Ja miałem tylko spodenki do prania.
– A teraz, skoro już wyglądacie jak ludzie, zróbcie z tym porządek – Dziadek zatoczył ręką koło wewnątrz którego znalazły się szarobure ziemniaki.
Bez szemrania przystąpili do pracy. Pozbierali, pomyli ziemniaki i – ku ich wielkiemu zmartwieniu – okazało się, że jeszcze obrali za mało.
Aldona zeszła na dół, stanęła w drzwiach i zauroczona patrzyła przed siebie. Modrzewie urosły od poprzednich wakacji. Wielkość przyrostu poznała po jaśniejszej barwie miękkich igiełek na końcach gałązek. Dzikie róże rosnące tuż przy ogrodzeniu rozrosły się zasłaniając widok na drogę. Na skalniku kwitły kwiaty, a na grządkach, za Miejscem Orzeszkowego Spoczynku, rosły warzywa o wiele większe niż rok temu. Po raz drugi od początku świata dały w tym miejscu zbiór rośliny zasadzone ręką człowieka.
Spojrzała na skwaśniałe miny chłopców, którzy ponuro zerkali na ogromną jeszcze ilość ziemniaków do obrania. Uśmiechnęła się. Miała zamiar przywołać dziewczynki bawiące się z psami z drugiej stronie Domku, ale machnęła ręką.
– Dajcie nóż, pomogę wam – usiadła między nimi na wiaderku odwróconym do góry dnem.
– Ciociu, jaka ty jesteś kochana –rozjaśniły się wszystkie buzie.
Kajtuś krytycznie przyglądał się pracy brata.
– Jędrek, ty znowu nie wycinas ślepiów. A psecies Dziadek nie lubi jak ziemniak na niego pacy, kiedy on go je – stwierdził z naganą w głosie.
– Wiesz co? Spadaj na bambus prostować banany – poradził Jędrek.
Kajtuś schował się za plecy Maćka.
– Ty na mnie nie ksyc, bo dziewcynom powiem, ze się wcoraj wystrasyłeś
– Spróbuj tylko! Posiekam cię na kawałki, albo nie, mam pomysł. Na całą noc zamknę cię w Przybytku Ulgi. Będziesz po ciemku, przez całą noc całkiem sam, ty maluchu jeden!
– No, nie strasz dziecka – wtrącił się Maciek. – Nic mu nie zrobisz, bo miałbyś ze mną do czynienia.
– Myślisz, że się ciebie boję? Stuknięty nindża!
– Czy wy musicie się tak ciągle kłócić? – spytała Aldona. – Takie stare chłopy a zachowują się jak przedszkolaki.
– Jędrek wstał lewą nogą – wyjaśnił Bartek. – Sam widziałem. Mówiłem mu, żeby się okręcił trzy razy przez lewe ramię, zrobił skłon i splunął, ale nie chciał.
– Nie wiedziałam, że tak się robi, muszę zapamiętać – wprawili ciotkę w świetny humor. – Maciusiu, czy wy z Kubą też się tak kłócicie czy już wam przeszło?
– U nas jest podział pracy: on mnie przezywa a ja go biję – puścił oko do ciotki, która nie wytrzymała i roześmiała się na cały głos.
– Oni tak zawsze – powiedziała Helcia, która podeszła zwabiona wesołością. – Nie ma dnia, żeby nie wymyślili czegoś nowego. Na przykład wczoraj Kajtuś miał do mnie pretensję, że mu za grubo pokroiłam ryż.
– A kilka dni temu przyniósł zajęcze bobki i pytał, czy te czekoladki się je – dołączyła pani Basia.
Po pewnym czasie ziemniaki się gotowały, grzyby dusiły. Helcia i pani Basia krzątały się po kuchni. Jedna przygotowywała ciasto, druga sałatkę. Dziadek z chłopcami znosili drewno na ognisko do Altanki Pod Bachusem. Po południu miał przyjechać Kazio. Już wcześniej zamówił sobie na kolację pieczone ziemniaki.
Sergiusz podszedł do Aldony.
– Chcesz obejrzeć moje włości – zapytał.
– Ależ oczywiście, chodźmy – poderwała się żwawo ze schodków werandy.
Maks podniósł łeb, spojrzał uważnie na ciotkę i machnął ogonem
– Chcesz iść z nami? – domyśliła się.
Szczeknął krótko nie podnosząc się z miejsca.
– No to chodź.
Maksio wstał powoli, przeciągnął się i zbliżył dostojnym krokiem mrużąc miodowe ślepia. Poszli w górę schodkami ułożonymi wzdłuż Domku. Obok skalniaka zeszli po stopniach do bramki. Maks za nimi, nie schodząc z chodniczka nawet na jedną łapę. Za bramką Aldona podniosła spory patyk i rzuciła. Pocwałował ciężko za zabawką. Aba z daleka zobaczyła, że Maks bawi się bez niej a tego znieść nie mogła. Z głośnym ujadaniem rzuciła się na ogrodzenie, stanęła na tylnych łapach przednimi oparłszy się o siatkę i aż ochrypła od szczekania. Maksio nie zwracał uwagi na „siostrę cioteczną”, podrzucał patyk, chwytał w powietrzu i przynosił, żeby mu znów rzucić. Aba miała dosyć ignorowania jej „osoby”, skoczyła do furtki, otworzyła naciskając klamkę – bo cóż to dla niej skoro w swoim domu umiała otworzyć gałkę założoną w miejsce klamki – i pognała za Maksem ile sił w nogach. Pędziła jak czarna, kosmata kula z powiewającym ogonem i „rozwianymi” uszami. Dogoniła go i razem, łeb przy łbie, kark przy karku pobiegli na łąkę, by tam szaleć w miękkiej trawie.
Sergiusz i Aldona minęli królestwo chłopców czyli namioty stojące przy płocie odgradzającym teren Dziadka od świeżo nabytej własności Doroty.
– Wolałem nie wpychać się między moją siostrę i Teresę, niech sobie będą razem. Wybrałem część leżącą bardziej z boku, będzie spokojniej. Najpierw mieliśmy się wcale od siebie nie oddzielać, zrobić wszystko wspólne, ale po namyśle doszliśmy do wniosku, że Teresa ma rację, bo brak wytyczonej granicy może z czasem rodzić nieporozumienia, nikomu przecież niepotrzebne.
– Jestem tego samego zdania. Trzeba chociaż sznurek przywiązać do drzew, żeby było wiadomo gdzie granica. Dopiero wtedy będziesz mógł się czuć dobrze, u siebie, a wtedy nikomu nic do tego co robisz, w którym miejscu i kiedy.
– Oto następna kwestia co do której się zgadzamy – uśmiechnął się.
W ogóle był pełen uśmiechów. Szczęśliwy, z błyszczącymi oczami prezentował Aldonie swoją własność.
– Od tej sosny zaczyna się moja ziemia i ciągnie się do tamtej kępy wysokich traw. Widzisz? A na dole jeszcze kawał łąki jest mój. Dorota wolała krzewy i rów z wodą przy płocie. Ja wolę tę ładną masę zieleni w słońcu.
Pod baldachimem starych liściastych drzew, pod koronami wystrzelających w niebo sosen schodzili z piaszczystej skarpy w dół, w zieleń łąki. Pod stopami osuwał się piasek, rzadko utrzymywała go w miejscu kępa trawy. Im bliżej łąki, im jaśniej, tym ziemia z szarej stawała się bardziej zielona, z gołej – przykryta splątanymi warkoczami długiej, nigdy nie koszonej trawy.
Ani Aldona ani Sergiusz nie mogli wiedzieć, że stanęli dokładnie w miejscu, z którego przed rokiem Teresa podążyła prosto w ramiona swego losu, w szczęście, weszła w swoje światło.
Stanęli w ostatniej smudze cienia, ramię przy ramieniu, zapatrzeni w błękitne niebo i szybujące nad nimi jaskółki, w aksamitną zieleń ubarwioną kępami różowej koniczyny, białego krwawnika, jakiegoś ziela o żółtych kwiatkach i zabłąkanym tutaj makiem, który kołysał czerwonym łebkiem zdziwiony, że nie stoi wśród wąsatego żyta czy uginającej się pod ciężarem kłosów pszenicy. W dali złocił się łan nie zżętego jeszcze zboża. Obok błyskały w słońcu pobielone pnie gromadki owocowych drzew, słaniające się od ciężaru owoców. Z trawy poderwał się skowronek niczym maleńka, szara grudka ziemi wznosząca się w przestworza. I spłynęła na nich dwoje pieśń tylko dla nich przeznaczona, dźwięcznym, srebrzystym – niby głos zaczarowanego dzwoneczka – trelem, wkradła się w ich serca.
– Wita cię tu cała natura jak najdroższego przyjaciela – szepnęła Aldona poruszona urokiem chwili.
– Widocznie czuje, że będzie mieć we mnie oddanego przyjaciela, który nikomu nigdy nie uczyni krzywdy – odpowiedział. – A wiesz Doniczko, chyba się we mnie odezwała krew przodków. Nigdy nie czułem się tak szczęśliwy jak teraz, kiedy patrzę na ten maleńki kawałek ziemi, maleńki ale mój własny. To tak jakbym stanowił jedność z tym zbożem, trawą, nawet z pszczołą krążącą w tej chwili nad makiem.
– Ale z komarami nie będziesz się tak bez reszty utożsamiał, mam nadzieję? – uśmiechnęła się. – Wiesz, doskonale cię rozumiem, przecież ja także wychowałam się wśród przyrody, nawet niedaleko stąd. Najmilej wspominam chwile, kiedy nie niepokojona przez nikogo, pogrążona w marzeniach mogłam błądzić po polach i łąkach. Babcia to rozumiała. Ona bardzo kochała swój ogródek, wolność, szeroką przestrzeń a nie znosiła miasta z jego ograniczeniami. Dlatego jestem teraz szczęśliwa, że mam ogródek i dlatego dobrze wiem co czujesz. Powiedz skąd pochodzą twoi przodkowie, których geny ciągną cię na wieś?
– Z Kresów. Mój pradziadek miał spory szmat ziemi. Różnie bywało ale nikt z rodziny nie zhańbił się podłym czynem, tak głosi rodzinna fama. Wszyscy trwali na miejscu, walczyli o swój kawałek ziemi, tę niezniszczalną wartość, nie dali się przegnać ani wynarodowić. Dopiero w lipcu 1944 roku mój dziadek zginął z ręki bandy, razem z innymi leśnikami w okolicach Birczy. Babcia ledwo uratowała życie sobie i mojemu małemu wówczas tacie uciekając w lasy i ukrywając się. Przed pewną śmiercią uratował ich sąsiad, który w młodości kochał się w babci. Na wozie, pod stertą słomy wywiózł ich jak mógł najdalej. Udało się, nocami szli, za dnia siedzieli w kryjówkach. Mieli wiele szczęścia. Babcia przedostała się w końcu z kilkuletnim dzieckiem do siostry, którą po powstaniu przechowała jakaś dalsza rodzina.
– Jak ona sobie poradziła? Ile musiała znieść i przecierpieć. Co za wspaniała kobieta, podołała takiemu wyzwaniu – z podziwem, przepełniona emocjami powiedziała Aldona.
– Matka, po prostu prawdziwa matka. W ten sposób moja rodzina znalazła się po wojnie w Warszawie i tak już zostało. Jednak, jak widzisz, krew to krew, odezwała się gdy tylko dotknąłem własnej ziemi.
– Pięknie tu, Sergiuszu, cicho i spokojnie. Miała rację Teresa mówiąc, że tylko tu można dojść do równowagi, pogodzić się z losem, odkryć swój cel i przeznaczenie. Wśród znerwicowanych, zezwierzęconych ludzi – o, przepraszam, nie chciałam urazić zwierząt – na zatłoczonych ulicach, w smrodzie spalin jest to niemożliwe.
– Całkowicie się z tobą zgadzam – patrzył na nią rozjaśnionym wzrokiem. – Dziewczyno, żebyś wiedziała jak mi tu dobrze – wyciągnął się wygodnie na trawie, na własnej trawie i ciągnął dalej. – Agata popukałaby się palcem w czoło jakbym powiedział jej co czuję. Zresztą, wcale bym nie próbował. Gdybym miał cokolwiek swojego, na przykład mieszkanie przeznaczone dla córki czy działkę, zrobiłaby wszystko, żebym to sprzedał a pieniądze oddał jej. Pieniądze, pieniądze i jeszcze po dziesięciokroć pieniądze. To jej bóg i car i nic więcej.
– Są konieczne, oczywiście, nie da się bez nich żyć. Gdybym miała dającego dukaty cudownego osiołka z bajki, nie powiem, zużyłabym najpierw sporo na własne potrzeby… zaległości się porobiło, że ho ho… nigdy nie starcza mi do pierwszego i wciąż muszę łatać dziury. No, ale potem używałabym skarbów pomagając innym stworzeniom. I ludziom i zwierzętom. Wolno pomarzyć, prawda? Założyłabym schronisko dla bezdomnych psów i kotów, starych, schorowanych, umęczonych pracą koni, a służyć musieliby im poprzedni właściciele, cierpiąc taki sam los jaki stworzyli służącym im zwierzętom.
– A skąd wiedziałabyś kto był właścicielem?
– Skoro miałabym cudownego osiołka, równie dobrze mogłabym mieć czapkę niewidkę, prawda?
– To logiczne – zgodził się. – W tym układzie nie zapomnij jeszcze o kijach samobijach, siedmiomilowych butach i już możemy zacząć rządzić światem.
– Brr, co to, to nie. Nigdy bym nie chciała, nie jestem do tego stworzona. Brzydzę się zdobywaniem czegokolwiek siłą. Autorytetem, dobrocią, miłością, przyjaźnią – tak, ale nigdy poprzez agresję. Potrzebującemu oddam ostatnią koszulę, no, może przedostatnią biorąc pod uwagę nasz klimat, ale gdy ktoś chciałby mi ją odebrać wbrew mej woli – zabiję.
– Toś ty taka krwiożercza istota? Kto by pomyślał, że taka jesteś, wyglądasz tak niewinnie – żartował.
Ostatkiem woli hamował się, by nie porwać jej w ramiona, nie utonąć razem z nią w pachnącej trawie. Instynkt ostrzegł go na szczęście, że więcej straciłby niż zyskał, i to może nawet bezpowrotnie. Obserwował ją więc nie wykonując żadnego ruchu, z rękami pod głową. Siedziała po turecku dokładnie owinąwszy nogi kolorową spódnicą. Lekki wiaterek igrał z włosami rozwiewając je na wszystkie strony. Pomyślał, że z taką towarzyszką u boku można się brać z życiem za bary bez obawy porażki.
Głos Dzwonu niesiony wiatrem od Domku przywołał ich do rzeczywistości.
– Co to, pożar? – Sergiusz porwał się na równe nogi.
– Nie, obiad. Dzwon wzywa wszystkich do domu. Zobacz, nawet psy wiedzą o co chodzi.
Aba i Maks nadbiegły zziajane, zmęczone gonitwą, rozbawione i szczęśliwe. Maks zatrzymał się przed Aldoną, szczeknął i spojrzał w kierunku Domku
– Tak, wiem Maksiu, już idziemy. Jaki ty jesteś mądry, chodź skarbie – pogłaskała wielki łeb
Puściła się biegiem pod górę, skakała z kępy na kępę jak kozica. Sergiusz ruszył za nią ale Aba całym ciężarem wpadła na niego i zwaliła go z nóg. Dzięki temu manewrowi suni Aldona pierwsza znalazła się przy drodze. Trzeba jednak dodać, że zanim dobiegła do furtki, Sergiusz zdążył chwycić ją za rękę.
15.08.2017