Chyba muszę wrzucać więcej rozdziałów w tygodniu, żeby zdążyć…
Postanowiłam sobie wcześniej, że we wtorki i piątki będę puszczać „Agatę” (czyli „Po co wróciłaś…”), w poniedziałki wymyślankę nową (bo Męża zmusiłam do współpracy i w weekend mamy wspólną zabawę podczas wymyślania), w pozostałe dni zaś takie tam różne dyrdymałkowe „myślę sobie”. Natomiast w weekend Lapcio ma odpoczywać.
Na długo postanowienia nie starczyło, już je łamię. A wszystko dlatego, że wczoraj byłam w Wilanowie u siostry. Co prawda imieniny miała w piątek ale pojechać nie było jak i dopiero dzień później zapaliłam światełko na miejscu. Znicze i koszyk z kwiatami nabyłam wcześniej, żeby nie było, że zapomniałam. Na kominku też świeczkę zapaliłam, zawsze tak robię kiedy wypada święto jakieś bliskiej osoby, która mieszka po Drugiej Stronie Tęczy. Dzieci mnie tam zabrały, do Wilanowa znaczy, za co im wdzięczna jestem. Stwierdzam z całą odpowiedzialnością, że jedyne czego w życiu naprawdę żałuję, to tylko tego, że prawa jazdy nie zrobiłam :(:( Trudno, trzeba sobie radzić w zaistniałej sytuacji. No więc przy okazji sprzątania grobu Lucy różne czarne myśli mnie dopadły tym bardziej, że dzieci snuły przede mną czarne wizje… czarne, coraz czarniejsze… A ja nie chcę żadnych czarnych! Bo życie jest cudowne i kolorowe, i niespodziewane rozwiązania przynosi dopóki trwa.
W naszym domku mieszkamy z Mężem od siedmiu lat. Domek wymarzony pokochałam ogromnie, mały ogródeczek urządziłam sama, własnymi rękami (Mąż nie lubi grzebać w ziemi, zmuszam go jedynie do skoszenia trawy). Jestem szczęśliwa patrząc na kwitnące pelargonie, tuje poruszające się na wietrze, które były malutkie kiedy sadziliśmy je w moje urodziny, a teraz są duże i oddzielają ogródek od uliczki. Dzikie wino obrosło siatkę, poszło po ścianie budynku i jest przecudnie. Przez kuchenne okno widzę bez i jaśmin, też własnoręcznie posadzone. A jak kwitły w tym roku, jaki zapach roztaczały dosłownie w całej okolicy! Po prostu namiastka raju. I z tego raju miałabym się wyprowadzać? Nigdy. Tu chcę zostać do kresu. Stąd iść przez Tęczowy Most.
To samo dotyczy Szczawnicy. Nie mam Tenczynka, nie mam Cięciwy – w sensie materialnym, bo w sercu tkwią na zawsze. Szczawnica zastąpiła w realu oba ukochane utracone miejsca. A świadomość, że jest, że na nas czeka, trzyma Męża i mnie przy życiu w ciężkich chwilach.
Ciężkich, bo nie ma lekko. Z babcią D. jest ciężko, coraz ciężej. Najgorsze, że ciągle nie chce jeść. Zje małą kromeczkę na śniadanie i „nie chce mi się”. Z obiadem to samo, odrobinka jednego dania i koniec. Nie można jej przekonać w żaden sposób, żeby jadła więcej. Logiczne argumenty nie trafiają, że np. organizm budulec mieć musi – bo jak samochód bez paliwa nie pojedzie tak i człowiek siły nie ma bez jedzenia, że się przewróci i coś sobie złamie itd. Nic z tego. Rozmawiać też nie chce, na pytania nie odpowiada, nie interesuje jej już kompletnie nic poza rzeczami, które aktualnie jej „zginęły”. Wczoraj szukała telefonu, który miała powieszony na szyi. Od dwóch dni zegarka na łańcuszku szuka. W ogródku siedzieć nie chce, zamyka się w swoim pokoju (od południowo-zachodniej strony więc upał niemożliwy tam panuje) ale na powietrze nie wyjdzie, bo jej za gorąco. Poprzednie lato całe spędziła na zewnątrz albo na foteliku, albo na łóżku polowym, które rozkładałam jej w cieniu, żeby mogła wygodnie kręgosłup sobie rozprostować. Teraz nie chce. Czyli przez rok nastąpiły tak wielkie zniszczenia w mózgu mimo leków.
Myślę sobie, że ludzie, którzy mają w życiu jakiś cel, jakąś pasję dłużej cieszą się sprawnością umysłową i lepszą jakością życia.
2.07.2017