„Opowieść Marianny” 17

Wyszłam z redakcji, szłam, szłam i szłam ze Śródmieścia na Ursynów. Właściwie wlokłam się noga za nogą. Nie widziałam wokół siebie ludzi, było mi obojętne gdzie jestem, czy mnie ktoś potrąca, czy się za mną ogląda. Nie mogłam skupić uwagi na żadnej konkretnej myśli. Dziesiątki ich, może setki kłębiły się w mózgu, a ten myślowy chaos stwarzał pozory kompletnej bezmyślności i tępoty. W którąkolwiek stronę zwróciłam wzrok, widziałam zimne, stalowe oczy Herberta. Gdzieś wewnątrz mózgu słyszałam głos Majki: Herbert jest tak dumny, że o nic nie prosi dwa razy, a odepchnięty – nie wraca.

Dotarłam do szkoły na godzinę siedemnastą. W ostatniej chwili odebrałam dzieci ze świetlicy. Obaj byli na mnie obrażeni. I słusznie.

– Dlaczego tak późno po nas przyszłaś? – indagował nadąsany Jacuś.

– Tylko Kowalski został i my – skarcił mnie Piotruś. – Wstyd!

– Pewnie, że wstyd – dodał Jacuś. – On ma mamę co pije piwo, wszyscy to wiedzą. I często zapomina po niego przyjść. A ty co?

– Głowa mnie okropnie boli – wcale nie kłamałam, czułam tępy ból jakby ktoś od środka uderzał czymś twardym w celu powiększenia czaszki.

   – To pewnie dlatego, że obaj razem poszliśmy do szkoły – stwierdził poważnie Jacuś.

– Co to ma wspólnego z moją głową? – zdziwiłam się.

– Bo mama jednego chłopaka z drugiego podwórka mówiła, że jak córka poszła do szkoły, to ją o to głowa nie bolała, a jak syn, to strasznie – wyjaśnił Piotruś.

– A jak twoje dwa syny poszły razem, to cię głowa musi boleć za dwóch, bo za córki to by cię nie bolała. Rozumiesz teraz? – zaglądali  mi w oczy.

Przygarnęłam do siebie dwa ciemne łebki, moje ukochane małe Szkraby martwiące się, że to przez nich matkę boli głowa.

– Na pewno nic mnie przez was nie boli – ucałowałam pyzate policzki. Wy jesteście moje Szkrabiątka i kocham was najbardziej na całym świecie. Wiecie o tym, prawda?

– Ze wszystkich dzieci, to tak – podniósł główkę Piotruś.

Poczułam się trochę dziwnie. Co ten dzieciak ma na myśli?

– Bo z psów kochasz najbardziej Alfunię, a z kotów Kuleczkę – wyjaśnili.

– Ależ oczywiście, macie absolutną rację. Za waszą wielką spostrzegawczość dostaniecie ryż z truskawkami i śmietaną na kolację.

– Hurra! – podskoczył Jacuś.

– A na pewno się rozmroziły? – upewniał się praktyczny Piotruś.

– Do tej pory na pewno – rozwiałam wątpliwości synka.

Zjedli przysmak, pobiegli z Alfunią na podwórko. Bałam się wyjść na balkon. Wszędzie widziałam Gałgana a zza każdego krzaczka wyłaniał się Herbert z bezlitosnym, zimnym spojrzeniem, na które w pełni zasłużyłam. A przecież wczoraj siedział obok, patrzył na mnie jak na kogoś bardzo bliskiego, czułam jego ciepło oraz – mimo dzielącego nas stolika – czułam jego bliskość. To się już nigdy nie powtórzy. Nigdy! Wszystko zniszczyłam. Sama! Nie dałam mu dojść do słowa. Powiedział, że nie oszukuje. To przecież jest prawda!

Nagle mnie olśniło. Skąd mógł wiedzieć, że wróciłam do panieńskiego nazwiska i nazywam się Sadowska, skoro na drzwiach i liście lokatorów widnieje nazwisko mojego byłego męża? Tematów związanych z pracą zawodową nie poruszaliśmy wychodząc z założenia, że trzeba odreagować stres związany nie tyle z samą pracą co z pewnymi osobami, z którymi przychodzi się kontaktować.

To moja wina, że niczego nie kojarzyłam, żadnych faktów. Jakże mogłam się nie domyśleć, że to on?! Teraz zapłaciłam za własną bezmyślność. Na dobrą sprawę powinnam pójść go przeprosić. Tu moje „drugie ja” rzuciło się na moje „pierwsze ja”. Co? Jeszcze czego! Żeby pomyślał, że żebrzesz i prosisz o łaskę? Albo szukasz  tak zwanej protekcji i korzyści materialnych? O nie! Musisz stanąć na głowie, żeby stanąć na własnych nogach. Dopiero wtedy możesz się do niego pierwsza odezwać.

Ryczałam jak bóbr. Musiałam jakoś wyrzucić z siebie nadmiar przeżytych dzisiaj wrażeń, rozładować napięcie. Byłam przekonana, że moje dalsze życie będzie jedynie ponurym pasmem przykrych chwil, które muszę znosić ze względu na dzieci.

Co chwilę wpadałam z jednej skrajności w drugą. Z przekonania, że jakoś sobie poradzę, w strach przed następnym dniem. Z rozważań „co on sobie o mnie pomyśli” do: „ja mu jeszcze pokażę”. Z nadziei w otchłań rozpaczy. I tak przez cały czas.

Dzieci już spały, kiedy Majka zawołała mnie przez balkon.

– Chodź z psem, to ci coś opowiem po drodze.

Zadrżałam z obawy, że będzie to dotyczyło dzisiejszych wydarzeń. Na szczęście nie. O niczym jeszcze nie wiedziała.

– Rozmawiałam o tobie z Teresą. Mówiłam ci, że zbiorowo założyli własne wydawnictwo.

– Tak, mówiłaś, że ona i Dorota.

– Co Dorota?

– Też jest w tej spółce.

– Aha, no tak. Właśnie kazały mi przywieźć twoją powieść. Masz wolną kopię?

– Mam.

– To mi ją daj. Jutro Maciek przyjedzie rowerem i zabierze.

– Dobrze.

– Co ci jest? – spojrzała na mnie podejrzliwie.

– Dlaczego?

– Wyglądasz jakoś dziwnie.

– Głowa mi pęka z bólu przez cały dzień i ledwo patrzę na oczy.

– No to wracamy, psy zrobiły co trzeba. Daj tylko kopię i idź się kładź.

20.04.2017

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Opowieść Marianny, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *