Tymczasem młodzi nie domyślając się jak ważne zadania przed nimi stoją, byli – najzwyczajniej i po ludzku – szczęśliwi. Przebrany w suche ubranie Nick wszedł furtką do ogrodu witany bardzo serdecznie przez Bidę. Usłyszawszy szczekanie Matylda zerknęła przez okno i zbiegła na dół. Zanim dotarł do tarasu stanęła naprzeciw niego na ostatnim stopniu.
– Jak na topielicę jesteś wyjątkowo szybka – przywitał ją wyciągając rękę.
Stała w niebieskiej sukience podkreślającej złotobrązowy kolor opalenizny, uwydatniającej barwą piękno jasnych włosów, które podpięte tylko jedną zapinką z tyłu głowy otulały miękko postać dziewczyny. Wyciągnęła rękę w jego stronę i sfrunęła ze schodków wprost w jego ramiona.
– Czy jest jakieś miejsce, gdzie moglibyśmy przez chwilę być sami? – szepnął.
– Słusznie, mamy tyle do omówienia – skinęła głową i pociągnęła go w głąb ogrodu.
Stała tam altanka utworzona przez dzikie wino pnące się po konstrukcji z grubego drutu. Skryli się w plątaninie zieleni przed całym światem.
Jakiś czas później pani Maria z panem Janem weszli do kuchni i zasiedli przy pięknie zastawionym stole.
– Nareszcie – powiedziała pani Marta. – Jedne zguby się znalazły. Nie widzieliście młodych?
– Nie, może ich poszukać? – podniosła się lekko zmieszana pani Maria.
– Siadaj Marysiu – pani Marta pociągając za rękę posadziła przyjaciółkę z powrotem na krześle. – Nie ruszaj się stąd. Już się z Wandą dość naczekałyśmy, a od politykowania rozbolały nas głowy.
– W Polsce wszędzie polityka: i w każde radio i w telewizja – powiedział pan Jan. – Ale pięknie tu jest i ludzie serdeczni, każdy zaraz częstuje, daje co ma w domu, zaprasza. W Stany tak nie ma.
– Marysiu, czy możesz mi wyjaśnić, czemu tak ci błyszczą oczy? – pani Marta starała się wyrzec te słowa groźnym tonem, lecz oczy jej śmiały się na widok szczęścia bliskich.
– Otóż. Hm, hm – chrząknął pan Jan, – chciałbym wam powiedzieć, chcielibyśmy – poprawił i przejechał ręką po gęstych, szpakowatych włosach, – że się z Marysią kochamy i, że się chcemy ożenić…
– Pobrać – poprawiła pani Wanda.
– Co brać? – zdziwił się pan Jan.
– Pobrać, czyli zawrzeć małżeństwo – wyjaśniła wesoło. – Musisz podszlifować język przodków, żeby się za ciebie Marysia nie wstydziła. Myślę, że zostaniecie w kraju, prawda?
– Tak, ja tu kupię dom. Wiem nawet która dom…
– Który dom –znów poprawiła.
– Wanda – zniecierpliwił się, – ty przestań, bo jak pojedziesz do Stany, to ja ci nie będę za tłumacza. Mnie się tu podobuje, podobywa… podoba – poprawił zadowolony z aprobaty pani Marii. Ja tu zrobię filia of my bussines, a w Trentom szef będzie moja córka. Ona dorosła, wszystko umie, jej mąż też. Tak Marysia?
– Tak, tak, bardzo dobrze Janku. Nie przejmuj się tymi babami, one zawsze dokuczają porządnym ludziom.
– Wiem – ucieszył się pan Jan. – One być, one są jędze, tak?
– Janku, jesteś fantastyczny – wykrzyknęła rozbawiona pani Maria. – Masz absolutną rację, to są jędze. Okropne jędze.
Jędze zaśmiewały się do łez. Wreszcie jędza Marta spoważniała.
– Janie, ty nie możesz się ożenić z Marysią – rzekła.
– Dlaczego? – spojrzał ogromnie zaniepokojony na nie rozumiejącą jeszcze niczego panią Marię.
– Nie dopełniłeś najważniejszej formalności…
– Jakiej? – przerwał niespokojnie.
– U nas jest pewien zwyczaj…
– Jaki? Zrobię wszystko, co trzeba w Polska, w Polsce…, bo Marysię kocham.
– A widziałeś jak się Nikodem oświadczał Matyldzie? Musisz zrobić tak samo – poważnie wyjaśniła pani Marta.
– Koniecznie – dodała pani Wanda. – Musisz, mój kochany, najpierw wrzucić Marysię do sadzawki, a potem sam wejść do wody, paść przed nią na kolana i dopiero wtedy poprosić o rękę.
– I też mam tak wyrwać trawę jak Nick? Marysia woli ładne kwiaty.
Pan Jan spojrzał na ukochaną, potem na pozostałe damy i przymknął powieki ukrywając wesołe iskierki, które zabłysły w jego oczach. Wstał od stołu, stanął za panią Marią. Zrozumiała go natychmiast . Powstrzymując śmiech wstała, on szarmancko odsunął krzesło. Wziął narzeczoną na ręce i – jakby nic nie ważyła – ruszył w stronę drzwi. Na tarasie przystanął, bo Matylda zagrodziła mu drogę.
– Co się dzieje? Mamusiu, stało się coś? – zaniepokoiła się.
– Jeszcze nie, ale z pewnością się stanie i umrę przed ślubem jak Stefcia Rudecka – oświadczyła ponurym głosem pani Maria, spokojnie przytulona do ramienia ukochanego. – Potem możesz mieć pretensje do tych dwóch czarownic, które zostały w kuchni.
– One są jędze – wyjaśnił pan Jan.
– Janie, gdzie niesiesz panią Marię? – dopytywał się Nick.
– Jak to gdzie? Utopić, żeby została moją żoną. Idź mi z drogi, bo Marysia się rozmyśli i ucieknie. Co wtedy zrobię? Z jędza się nie ożenię.
– Jędza by cię nie chciała – śmiała się jędza Marta dołączając do „młodych”. – A Marysia jak się namyśliła, to się nie rozmyśli.
– I nie umrze przed ślubem, bo Stefcia też nie umarła, tylko wyszła za ordynata i miała z nim dwoje dzieci – dodała jędza Wanda.
– Marysiu, będziemy mieć dzieci ? – zdziwił się pan Jan.
– One bredzą. Przecież już mamy, moja córka i twoja córka to dwie córki. Do tego dodać Nikodema to już troje dzieci. Z twoim zięciem już czworo. A jak nas wkrótce zrobią dziadkami? Za dużo byłoby tych potomków na nas dwoje.
– Aha, to już nie pójdę cię utopić. Jak mamy tyle dzieci, to niech jędze mówią co one chcą – oświadczył pan Jan ostrożnie stawiając ukochaną kobietę na ziemi.
Gromki wybuch śmiechu jaki nastąpił po powyższym oświadczeniu, spowodował radosne szczekanie Bidy wyczuwającego radosny nastrój dwunożnych przyjaciół. Towarzystwo przeniosło się do saloniku. Po pełnym wrażeń dniu nastąpiła równie niespokojna noc wypełniona wspomnieniami, wyjaśnieniami, planami na przyszłość. O godzinie drugiej trzydzieści osiem jędza Marta spojrzała na zegar.
– Ludzie, czy wy wiecie która godzina? Marsz do domu i spać – krzyknęła. – Każdy do swojego – dodała patrząc na Matyldę i Nicka.
25.09.2018
- fusilla Piękne! Po prostu!
- annazadroza Fusilko:-) Dziękuję Ci, kochana, baaardzo za dobre słowo:) Buziaki:)))