W nocy obudziła Matyldę gwałtowna burza, której towarzyszyły błyskawice rozjaśniające z nagła czarne niebo, głośne grzmoty i straszna wichura. Jej podmuch otworzył okno na całą szerokość.
– Cholera jasna – zaklęła Matylda mocująca się z oporną klamką podczas próby zamknięcia okna. – Ładna historia. Zaplanowałam sobie pracę w ogrodzie, a tu leje! Nie podoba mi się to – mruknęła.
Zupełnie odechciało jej się spać. Ogromne krople deszczu bębniły po blaszanym parapecie. Wiatr nie chciał dać za wygraną, z coraz większą siłą raz po raz atakował zamknięte okno. Szyby trzeszczały jakby za chwilę miały wpaść do pokoju w postaci świetlistego pyłu.
Matylda nakryła głowę poduszką, ale nic nie pomogło, sen nie wrócił.. Zrezygnowana zapaliła lampkę, wyjęła z szufladki stare romansidło. Pogrążona w lekturze oderwała się od rzeczywistości i z rozkoszą zgłębiała tajemnice ponurego zamczyska w towarzystwie młodego i – oczywiście – nieziemsko przystojnego hrabiego. Zamknąwszy książkę na ostatniej stronie, uśmiechnięta spojrzała w okno. Świat za szybą odwzajemnił jej uśmiech mrugając wesoło jasnymi promieniami wschodzącego słońca. Wyskoczyła z łóżka i wpuściła do pokoju ostre, chłodne, odświeżone deszczem powietrze.
Rozłożyła ręce gestem ptaka rozkładającego skrzydła do lotu, zrobiła kilka głębokich wdechów i roześmiała się cichutko widząc tęczę nad wzgórzem.
Stąpając na palcach starała się jak najciszej zejść ze schodów, aby nikogo nie zbudzić. Przywitał ją Bida przeciągając się, szczeknął krótko. Wypuściła psa do ogrodu. Sama weszła do kuchni, nalała wody do czajnika, postawiła na gazie. Poczuła głód i rzuciła się na drożdżowe rogaliki z makiem upieczone przez matkę oraz szarlotkę – arcydzieło sztuki kulinarnej autorstwa pani Marty. Pochłaniając piąty rogalik zobaczyła matkę stojącą w drzwiach. Oparta o framugę z widocznym zadowoleniem przyglądała się córce pałaszującej smakołyki. Matylda zerwała się z drewnianego krzesła, obeszła duży, okrągły stół stojący na środku ogromnej kuchni i serdecznie uściskała matkę.
– Chodź mamusiu, siadaj, już ci nalewam kawę. Ze śmietanką, prawda? Rogaliki są po prostu fantastyczne, fenomenalne! W życiu takich nie jadłam – szczebiotała krzątając się po kuchni.
Po chwili na obrusie w białobrązową kratkę stała filiżanka aromatycznego napoju. Matka i córka, jak najlepsze przyjaciółki, pogrążyły się w rozmowie o planach na dzisiejszy dzień.
– Nie wiedziałam, że z was takie ranne ptaszki – przywitała je pani Marta pojawiając się w smudze słońca wchodzącego przez kuchenne okno ozdobione różowymi pelargoniami.
– Obudziła mnie burza i już nie spałam. Skończyłam czytać powieść i mam wielką ochotę wziąć się z chwastami za bary – odpowiedziała Matylda.
– Ot, co znaczy młodość – westchnęła pani Marta. – Kiedyś nieprzespana noc nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Teraz byłabym nieprzytomna przez cały dzień i padłabym gdzieś w kącie ze zmęczenia.
Matylda sięgnęła po dzbanek z kawą i napełniła następną filiżankę.
– Proszę, podano do stołu – dygnęła. – Czy zechce pani towarzyszyć nam podczas śniadania? Jakaś wróżka podrzuciła szarlotkę i rogaliki z makiem. A może to były dwie wróżki… To nie jedzenie, to poezja, radzę spróbować.
– Cieszę się, że ci smakuje, ty moja szczebiotko – rozpromieniona pani Marta usiadła przy stole. – Muszę przyznać, że jestem próżna pod tym względem. Uwielbiam, kiedy ktoś chwali moje wypieki.
Zaraz po śniadaniu pełna pomysłów Matylda ruszyła do ogrodu. Rozpoczęła od spaceru po całym terenie, podczas którego dokładnie przyjrzała się plątaninie różnych odcieni zieleni ze wszystkimi możliwymi kolorami kwiecia. Ów roślinny galimatias przedstawiał się niezwykle malowniczo, to prawda, ale należało tę gęstwinę okiełznać, zaprowadzić ład i porządek, i to w taki sposób, by ogród nie stracił nic ze swego uroku.
Zastanawiając się od czego zacząć, bezradnie podrapała się po głowie, obeszła jeszcze raz całość, układając plan działania. Skądś przygalopował Bida, szczeknął radośnie i wytarzał się w wysokiej trawie.
– Masz rację piesku – zawołała uszczęśliwiona. – Dzięki za podpowiedź, zacznę od skoszenia trawy.
Przyciągnęła z szopy starą, ręczną kosiarkę. Skrzypiała, trzeszczała, zatrzymywała się co chwilę, bo zbyt długie warkocze trawy owijały się wokół ostrzy, ale jakoś szło. Pomału, bo pomału, ale do przodu. Wreszcie zziajana, zmęczona ogrodniczka padła na skoszoną trawę. Udało się. Posiedziała moment i pobiegła po grabie.
– Odpocznij, nie zamorduj się – krzyknęła matka od furtki. – Wychodzimy.
Matylda pomachała ręką w odpowiedzi i dokończyła grabienie trawy. Wyniosła całą kopę na kompost. Przyjrzała się krytycznie brzegowi sadzawki, który wyłonił się spod skrywającej go uprzednio zieleni i wydawał się teraz jakiś pusty i bez wyrazu. W drugim kącie ogrodu widniał stos kamieni wykopanych przy budowie szopy i znoszonych z pól podczas spacerów. Miały być zużyte na założenie skalnego ogródka. Oczyma wyobraźni Matylda ujrzała istny rajski zakątek i czym prędzej rzuciła się w stronę kamieni aby jak najprędzej wizję urzeczywistnić. Kopała ziemię, przenosiła wiaderkiem – miała wrażenie, że kilka ton – nad brzeg sadzawki, układała kamienie, przesadzała rośliny. Zapamiętała się w tworzeniu, zapomniała o bożym świecie. Razem z nią pracował Bida, nie odstępował, chodził krok w krok, łapami kopał ziemię, kamienie starał się popychać nosem. Z nadmiaru gorliwości skąpał się w wodzie, czym nie przejął się nic a nic. Wytarzał się najpierw w piasku, potem w trawie, pobiegał wokół ogrodu i suchutki przybiegł do Matyldy chętny w dalszym ciągu do „pomocy”, którą uznał za świetną zabawę.
Matylda zrobiła s obie króciutką przerwę siadając na schodkach z kubkiem mleka i pajdą chrupiącego chleba z miodem. Przyglądała się z zadowoleniem efektom swojej pracy. Odpocząwszy, nalała Bidzie mleka do miski i zabrała się za rozsadzanie olbrzymich kęp piwonii. Połączyła razem pąsowe, bladoróżowe i białe wyobrażając sobie jak będą wyglądać w czerwcu.
– Zaproszę na całe lato Mirkę z dziewczynkami – zwierzyła się Bidzie. – Szkrabiątka będą już na tyle duże, by móc bawić się w ogrodzie. Wesoło będzie, że hej!
– Hau, hau, hau – basem przytaknął Bida.
– Ciebie też przywiozę, nie bój się mordeczko kochana, nie zapomnę o tobie – pogładziła wielki łeb.
– Hau, hau, hau – dudnił coraz większym basem czworonożny przyjaciel.
– Ojej, nie krzycz tak głośno.
Bida już nie słuchał, szczekał coraz głośniej, coraz radośniej wyraźnie wpatrzony w jeden punkt. Wreszcie podniósł się z trawy wymachując zawzięcie ogonem, wreszcie w radosnych podskokach ruszył do przodu.
– Co się dzieje? – odwróciła się w stronę, w którą pobiegł pies.
Znieruchomiała. Była przekonana, że naprawdę oszalała. Ujrzała Nicka z papierową torbą w ręku! Niemożliwe. Stop. To tylko chora wyobraźnia. Z pewnością nic innego. Zacisnęła mocno powieki. Raz, dwa, trzy…pięć…dziesięć… Otworzyła oczy. Nie pomogło! Jest! Znowu jest! Nie zniknął!
Wyraz popłochu i przerażenia jaki się odmalował na jej twarzy był dla Nicka nie do pojęcia i wprawił go w zakłopotanie.
– Jeśli on tu naprawdę jest, chcę umrzeć w jednej chwili – pomyślała uświadamiając sobie, że ręce ma ubrudzone ziemią i smarem od kosiarki, kolana ufarbowane trawą na zielono, a potargane włosy wiatr powyciągał z frotki i miota nimi wedle uznania na cztery główne strony świata i cztery pośrednie.
Nie przypuszczała, że właśnie w tej chwili wygląda przeuroczo, niczym uosobienie młodości, zdrowia i urody.
Nick wyciągnął przed siebie rękę torebką, stojąc jak wryty w jednym miejscu.
– Ja tylko przyniosłem tulipany – wymamrotał oglądając się za siebie, bo może za nim było coś, co tak bardzo przestraszyło dziewczynę.
Czuł się jakoś dziwnie niewyraźnie nie rozumiejąc przyczyny jej przerażenia.
– Matyldo, czy ty mnie nie poznajesz? Właściwie, przecież nie musisz… Ale mama mówiła, że cebulki tulipanów będą ci dzisiaj koniecznie potrzebne.
– Moja mama? – wycharczała cofając się do tyłu.
– Nie, moja – zrobił krok do przodu.
– Jak twoja? Skąd two…ooo…ja?!!!
Chlup, plusk i panna Matylda dokończyła zdanie siedząc w sadzawce niezmiernie zaskoczona obrotem sprawy.
Oszołomiony w dalszym ciągu Nick bez chwili namysłu ruszył do przodu. Stąpnął na świeżo usypaną, mokrą, śliską ziemię i – niczym na filmie puszczanym na zwolnionych obrotach – zjechał do wody wyrywając po drodze kępki świeżo posadzonej, ozdobnej trawy, której próbował się chwycić zjeżdżając na kolanach wprost do wody i lądując przed ukochaną na klęczkach z malowniczym wiechciem trawy w dłoni..
Oboje tkwili tak bez ruchu w wodzie zapatrzeni w siebie jak dwie rzeźby z zaginionej Atlantydy, które po wiekach morze wyrzuciło na brzeg. Być może tkwiliby tak do końca świata, gdyby do ich świadomości nie zaczęło docierać coraz bardziej natarczywe szczekanie Bidy.
Bida zaś, przyjaciel całego świata, witał radośnie cztery osoby wchodzące przez furtkę: trzy panie i jednego pana. Osoby przystanęły w milczeniu zdumione nieoczekiwanym widokiem.
Oszczekawszy przybyłych Bida pędem wpadł do sadzawki. Rozpryskując wokół tęczowe krople wody tracił Matyldę nosem. Oprzytomniała. Poruszyła głową. O matko jedyna! To była rzeczywistość! Nick klęczał w wodzie tuż obok niej. Co za wstyd! Jaka kompromitacja! A jednak… skądkolwiek się wziął … jaką ma idiotyczną minę! Pewnie jest wściekły… dostojny, elegancki pan profesor na kolanach przed studentką…. I to z wiechciem trawy, w sadzawce… Kąciki ust zaczęły drgać od powstrzymywanego śmiechu. Próbując ukryć ogarniającą ją, wypełniającą już po chwili całkowicie wesołość, zakryła twarz rękami. Przez szpary między palcami zobaczyła, że wreszcie się poruszył.
– Nikodem, czy ty oszalałeś? – usłyszała głos pani Wandy. – A może to nowy sposób oświadczyn?
– Sam na to wpadłeś? Żeby jej zaimponować, aha, – domyślała się głośno pani Marta. – A może wepchnąłeś ja do wody z obawy przed kolejną ucieczką?
– Że na kolanach, rozumiem, damy o rękę należy prosić na kolanach, ale dlaczego wciągnęłaś go do wody? – pytała matka trzęsąc się ze śmiechu.
– Marysiu, czy w Polsce teraz panuje taka nowa moda? – spytał mężczyzna towarzyszący paniom. – Czy ja też tak muszę, skoro chciałbym, żebyś za mnie wyszła i została moją żoną?
– Matyldo – pani Maria siedziała na trawie, łzy płynęły jej po policzkach. – Dlaczego nie przyznałaś się, że znasz Nikodema? Po co to przed nami ukrywałaś? My i tak wszystko wiedziałyśmy…A może chciałaś doprowadzić do tak niekonwencjonalnych oświadczyn, żeby mieć wnukom o czym opowiadać?
– Ja ukrywałam? To wy ukrywałyście prawdę przede mną! Ja nikogo do niczego nie zmuszałam!
Odjęła ręce od twarzy. Na policzkach pozostały czarne smugi po ubrudzonych ziemią palcach. Na ten widok wszyscy ryknęli śmiechem, już nie próbując go tłumić. Nick też nie wytrzymał. Śmiał się, piał, charczał, rzęził, płakał. Wreszcie podniósł się z kolan z wysiłkiem, obezwładniony śmiechem ledwo miał siłę wyciągnąć rękę do towarzyszki niecodziennej kąpieli.
– Chodź, moja topielico, już cię nie puszczę od siebie, bo następnym razem zwabisz mnie do studni, żeby mieć problem z głowy.
Wyczołgali się oboje z sadzawki umorusani jak nieboskie stworzenia, ociekający wodą. Zataczając się dotarli do reszty towarzystwa i padli na trawę.
Matylda nie mogła się nadziwić własnej głupocie. Jak mogła wcześniej nie skojarzyć, że Nick i Nikodem to jedna i ta sama osoba? Mira wiedziała i zakpiła z niej, to ma być przyjaciółka? Ale…nic nie jest ważne poza świadomością, że Nick siedzi obok i trzyma ją za brudną rękę swoją równie brudną…Chociaż ma zabłocone ubranie, ocieka wodą i zgubił w wodzie jeden but – wygląda jak prawdziwy facet, a w oczach poza wesołością kryje się ogromna czułość. Stało się nieistotne, że „wszystkie trzy matki” i ten rozbawiony pan patrzą na nich, chociaż ona bardziej przypomina utopca niż żywą kobietę z krwi i kości… Pełna miłości przytuliła się do mokrego, lecz czystego jeszcze kawałka koszulki Nicka, który natychmiast zmienił kolor na czarny pod wpływem jej czułości.
– Ty oszuście – powiedziała czule. – powinnam cię zamordować z zimną krwią.
– Poczekaj, niech założę drugi but, nie chciałbym ginąć z pantoflem w ręce – odrzekł wyciągając Bidzie z pyska zdobycz wyłowioną w sadzawce.
– Oj dzieci, dzieci – kiwała głową pani Marta. – Wszystkiego bym się spodziewała. Gdyby na przykład, Matylda oblała cię, Nikusiu, wrzątkiem, nie zdziwiłabym się wcale. Ale taka scena? No no…
– Dziękuję ci, ciociu, za dobre słowo, jesteś wyjątkowo miła – skrzywił się Nick. – Naprawdę się cieszę, że mi tak dobrze życzysz, w życiu bym na to nie wpadł.
– A tak się zarzekałaś, że nie chcesz słyszeć o starym, grubym Nikodemie – dodała pani Maria z głową opartą o ramię pana, w którym Matylda domyśliła się stryja Nicka.
– Ładnie, ładnie, wszystko mogę przełknąć, tylko dlaczego gruby? – zaprotestował Nick. – Z tym się nie zgodzę!
– Bo kiedyś widziałam z daleka w waszym ogródku jakiegoś grubego faceta – tłumaczyła Matylda.
– To był znajomy, którego poprosiłam o przekopanie trawnika – wyjaśniła pani Wanda.
– Dosyć, dzieciaki, poprzeziębiacie się. Marsz do domu przebrać się – zarządziła pani Marta.
– Mamo, muszę cię prosić o przyniesienie suchego ubrania, przecież nie mogę ci robić wstydu pokazując się na ulicy w tym stanie – podniósł się z trawnika podając szarmancko rękę Matyldzie, co wyglądało przekomicznie.
– Siadaj tu i poczekaj. Wando, idź do domu po suche rzeczy – pani Marta zdecydowanie przejęła dowodzenie.
– A ja? – dusił się w dalszym ciągu ze śmiechu pan Jan.
– Ty bierz Marysię pod rękę i marsz na spacer – pani Marcie wyraźnie przypadła do gustu rola dowódcy. – I nie wracaj zanim nie zawołam. Mam z Nikodemem do pomówienia.
– Ojej, ciociu, tylko nie bij, już będę grzeczny – Nick osłonił głowę brudną ręką.
– Marysiu, chodźmy już, bo Marta i nas pobije – chichotał pan Jan. – Nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak się uśmiałem.
– Matylda, jeszcze tu jesteś? Umyj się i pokaż narzeczonemu prawdziwe oblicze. Tylko pamięta, jak zeskrobiesz błoto możesz mu się przestać podobać. On ma spaczony gust, ostrzegam.
– Jak się nie spodobasz brudną to i czystą trudno – odgryzła się pani Marcie przysłowiem.
Po chwili dzikie wybuchy śmiechu dały się słyszeć z łazienki. Matylda zobaczyła się w lustrze.
19.09.2018
buziaki wzajemne !!
<*0;ooooo;~~