Po co wróciłaś…” 21

Stokrotki w najlepszej komitywie bawiły się z chłopcami. Linka siedziała na gałęzi starego grabu, Inka na huśtawce. Linka w starych spodniach z łatą na kolanie, Inka w nowej spódniczce. Aldona już otwierała usta by zwrócić córce uwagę, na szczęście ugryzła się w język. Wytłumaczyła wcześniej dokładnie co i kiedy mają nosić, co do czego służy. Jeśli Inka zniszczy albo ubrudzi nową spódniczkę, będzie musiała włożyć stary ciuch, kiedy inni będą odświętnie ubrani. W  ten sposób próżność zostanie ukarana. Niech myśli co robi.

Przy stole Dziadek poprosił rozgadane towarzystwo o ciszę.

– Drodzy goście, szanowni tubylcy czyli leśni ludzie! Te wspaniałe potrawy przygotowały niezrównane mistrzynie kuchni: Basia i Helcia. Proszę, ukłońcie się.

Dzieciaki ochoczo biły brawo, wszystkie oprócz Kajtusia.

– Ja wcale nie będę jadł zadnych gzybów – skrzywił się spojrzawszy na stół.

– Maluch, znowu sepleni – krzyknął Jędrek pokazując palcem brata i śmiejąc się z niego.

– Mogę seplenić, bo ma mam wakacje, potem jus moze nie będę. A ty nie mozes  wcale. I co, łyso ci?

Dziadek ponownie uciszył całą gromadkę i życzył smacznego. I bez życzeń wszyscy wcinali aż im się uszy trzęsły. Kajtuś też, bo poza grzybami, zresztą przepysznymi, uduszonymi w śmietanie, było mięso w plastrach „na dziko” przyrządzone przez Dziadka, ziemniaki z takim trudem obierane przez chłopców oraz sałatka z kiszonych i surowych ogórków z cebulką.

– Babciu – odezwał się Marek podejrzliwie przyglądając się swojemu kawałkowi mięsa. – Nie chcę tego jeść. Tu są jakieś dziury, pewnie myszy wygryzły.

– Wiesz co? – pochylił się ku niemu Maciek – Poradzę ci jak bratu. Zjedz mięso a dziury zostaw, jeszcze ci zaszkodzą.

Kubuś w piorunującym tempie zmiótł swoją porcję, bo mu się przypomniało, że jest umówiony z Piotrusiem na łowienie ryb w sadzawce. Państwo Kozakowscy dopiero niedawno przyjechali na swoją działkę i Kubie nie zdążyło się jeszcze znudzić siedzenie z wędką.

– Mogę wstać? – spytał  i zasłaniając ręką oczy dodał: – sprzeciwu nie widzę.

Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, już go nie było.

– Kajtusiu, może cię nakarmić? – spytała Helenka. – O, już zjadłeś? Aleś mnie zaskoczył.

– Coś ty, ciocia, psecies ja nigdzie nie skakałem

– Woda się kipieje  – krzyczał z kuchni Bartek.

– Panie Boże, odebrałeś nam wszystkim rozum, to daj chociaż zdrowie – spoglądając w niebo powiedziała pani Basia.

Po obiedzie dzieci zdematerializowały się jedno po drugim, niepostrzeżenie, nie wiadomo kiedy.

– A gdzież oni wszyscy wsiąkli? – zaniepokoiła się Aldona.

– Nie denerwuj się dziewczyno, poszli łowić ryby – uspokoił ją Dziadek. – Jeśli chcesz, pójdziemy tam później i zobaczysz jaki ładny domek mają sąsiedzi.

Helcia i pani Basia zabrały się za sprzątanie i zmywanie, Aldona do nich się przyłączyła.

– A może wolisz pójść na spacer? Na pewno jesteś zmęczona, pracujesz cały rok bez odpoczynku.

– Nie, Helenko nie jestem zmęczona. Odżyłam przez ten krótki czas pobytu z wami. Już kilka razy złapałam się na myśli, że chciałabym tu zostać na stałe, widywać tylko tych ludzi, których chcę, być panią siebie  i nie musieć szczerzyć zębów do byle jakiego tępaka tylko dlatego, że on ma plecy a ja nie, że ja uczciwie wykonuję swoje obowiązki, nie kradnę, nie donoszę. Brr, brzydzę się tym, dzięki czemu niektórzy robią karierę.

– Właśnie dlatego jestem szczęśliwa, że pół roku temu przeszłam na emeryturę i mam święty spokój – wtrąciła Helenka.

– A ja mam wrażenie, że robię z siebie tresowaną małpę, żeby nie utracić środków do życia. Przecież z czegoś muszę utrzymać dzieci. Gdyby nie one, byłoby mi wszystko jedno… No nic, jakoś to będzie. Chciałam wam podziękować, że zgodziłyście się zaopiekować moimi Stokrotkami – uściskała serdecznie obydwie panie.

– Ależ to sama przyjemność zobaczyć dziewczynki po użeraniu się z całym tabunem chłopaków – powiedziała pani Basia.

– A poza tym nie wiadomo kiedy ty nam pomożesz. Albo komuś innemu. Masz ścierkę, wycieraj a ja się wezmę za cebulę do pieczonek – Helcia oddała Aldonie ściereczkę i rozpoczęła walkę z olbrzymią ilością cebuli.

– Nie byłabym już w stanie niczego przełknąć, taka jestem najedzona. Helenko, zawsze kiedy cię widzę, jestem chora z przejedzenia.

– Jak to się objawia? Czy mam rozumieć, że na mój widok jedziesz do Rygi przez Ząbkowice? – pogroziła Aldonie trzymaną w ręce cebulą.

– Nie, nie, przecież wiesz co miałam na myśli – śmiała się Aldona wycierając naczynia.

– Ja może i wiem ale Basia pewnie nie i pomyśli sobie, że puszczasz pawia na mój widok, bo jestem wredna ciuma wołowa.

– Helenko, przestań, proszę cię. Przez ciebie rozlałam pół miski wody – wtórowała Aldonie pani Basia.

Jak w każdy pogodny dzień, wszystkie czynności wykonywano poza domem, na zewnątrz. Miska z wodą do mycia naczyń stała na drewnianym stole pod uschniętą sosną, przed wejściem do Domku od strony drogi. Stół był zastawiony talerzami i garnkami czekającymi swojej kolejki. Czyste kładło się na ogromnej, plastikowej tacy opartej na dwóch taboretach. Po lewej stronie owego miejsca codziennej pracy stał garaż, czyli Miejsce Orzeszkowego Spoczynku, oddzielony od warzywnika pasem dzikich róż. Obok, w cieple słonecznych promyczków drzemały oba koty: Mićka i Arik. Nieopodal, również pogrążone w drzemce, spoczywały Aba i Maks.

Na werandzie Sergiusz opowiadał Dziadkowi o planach zagospodarowania działki.

– Marzę o domu, prawdziwym domu, niezbyt dużym ale wygodnym i przytulnym. Takim, do którego spieszy się nawet z końca świata, do którego wraca się myślą i sercem

– Tak i ja myślałem o naszym Domku. Bardzo go kochamy, choć nie jest wykończony i wymaga jeszcze dużo pracy. Ale zanim zaczniesz stawiać dom, powinieneś ogrodzić cały teren. Potem zaplanować dokładnie co i gdzie ma się znajdować, no i… zacząć powoli spełniać marzenia. Poznałem cię, chłopcze, chyba dość dobrze. Wydaje mi się, że namiot rozbity w miejscu, na którym zechcesz postawić dom, da ci mnóstwo szczęścia. Tyle, ile inny nie zazna nigdy w życiu, nawet gdyby nagle dostał Pałac Łazienkowski na mieszkanie.

Panie w tym czasie przygotowywały ziemniaki do pieczenia w największym kociołku. Kładły warstwę pokrojonych w grube plastry ziemniaków, potem warstwę cebuli, kiełbasy, znów cebuli, ziemniaków i tak dalej aż do wypełnienia całego kociołka, przesypując solą i pieprzem.

Maks poderwał się na nogi usłyszawszy głos pracującego silnika Kaziowego fiata na długo przed jego ukazaniem się na drodze. Kiedy samochód się zatrzymał, przybiegły dzieci ciekawe czy wujek ma dla nich jakąś niespodziankę. Zawsze coś przywoził, choćby lizaka. Tym razem dostali po torebce orzeszków, lody a Kajtuś czekoladę. Dodatkowo, bo najmłodszy.

– Wujek, ale ja nie chcę tej cekolady, nie dawaj mi jus więcej.

– Dlaczego? – zdziwił się Kazio. – Przestałeś lubić czekoladę?

– Bardzo lubię, ale nie chcę być muzynem.

– Nie rozumiem dlaczego miałbyś nim być.

– Bo Jędrek powiedział, ze jak ktoś je duzo cekolady jak ja to mu się robi cekoladowa skóra i się zmienia w muzyna!

Dorośli próbowali wytłumaczyć chłopczykowi, że brat – który na wszelki wypadek gdzieś zniknął – zażartował sobie z niego. Kajtuś nieufnie spoglądał na wszystkich po kolei i nie dał się przekonać. Potem, gdy nikt na niego nie patrzył, podzielił tabliczkę na dwie nierówne części. Zwierzył się pani Basi, że da Maksowi mniejszą część a większą Abie, „ bo i tak jest carna i nikt nie pozna ze się zmieni w muzyńskiego psa”.

– Niech cię ręka boska broni! Dziecko, nie wolno psom dawać czekolady! Ani rodzynek! Czy wiesz, że one od tego mogą umrzeć? – wykrzyknęła.

Natychmiast pozostali dorośli wygłosili pogadankę na temat tragicznych skutków niewłaściwego karmienia zwierzaków szkodliwym pokarmem. Kajtuś zaniósł czekoladę do pokoiku i położył na nocnej szafce. Przemyślał wszystko i doszedł do wniosku, że jeśli podzieli równo między tubylców i gości, nikomu się kolor nie zmieni z powodu znikomej ilości środka barwiącego w postaci czekolady.

Kazio przywitał się z całym towarzystwem.

– Azy nie ma? – zapytał.

– Przecież widzisz, że jej nie słyszysz – zaśmiała się Helenka.

– Bo widzisz, Andrzejku – mówił Kazio mrugając do przyjaciela, – nie chciałbym, żeby ta małpa znowu mnie użarła udając z niewinną minką, że mnie nie poznała. A potem Helenka przez pół roku rzucała w przestrzeń międzyplanetarną hasło: psy gryzą tylko złych ludzi.

– Nie  mogłeś odpowiedzieć, że to suka a nie pies?.

– Jeszcze gorzej, każe mi mówić psica zamiast suka, żeby su… psicy nie obrażać.

– Kaziu, proponuję zimne piwo na poprawę humoru – zaproponował Dziadek.

– Łoj, jakby mi ty z nieba z tą propozycją spadł, kochanieńki. Taż ja od rana o niczym innym nie mógł myśleć, tak piwo za mną chodziło. Raz nawet odwrócił się, żeby je złapać, ale uciekło.

Ku uciesze dzieciaków Kazio nieraz mówił ze swoim rodzinnym, lwowskim akcentem.

– Specjalnie dla pana, panie Kazimierzu, schowałem ten specjał do piwniczki. Dobre, co?

– Muszę popróbować. No, ostatecznie… może być jak nie masz nic lepszego – spojrzał spod oka na Dziadka.

Zachwycone dziewczynki wpatrywały się w całą serię Kaziowych min, po mistrzowsku wykonanych, odzwierciedlających różne stany ducha. Posprzeczały się nawet o to, kto robi lepsze miny: Kazio czy Sergiusz.

– Kręcisz nosem na moje piwko? Taki jesteś? Więc nie dostaniesz już ani kropli, pij wodę z pompy.

– Łoj, Andrzejku, a nie krzywdź mnie tak strasznie. Już więcej nie będę, jak mamcię kocham – jęczał Kazio ku radości dzieci.

– Dlacego wujek mówi po wiejsku? – pytał Kajtuś uważnie przyglądając się Kaziowi.

– Kaziu, przyznaj się, że jak Helci nie ma w domu, używasz sobie bez ograniczeń i już ci brzuch od piwa urósł – poklepała go pani Basia po ramieniu.

– Jaki brzuch? Gdzie ty widzisz brzuch? Tarczyca mi się opuściła. Ot i wszystko. A ty mówisz, że brzuch. Fe, wstydź się.

Żartując i zaśmiewając się zeszli na dół działki, do Altanki Pod Bachusem. Rozpalili ognisko pod kociołkiem, usiedli na ławeczkach wokół paleniska. Dym wydobywał się przez otwory w dachu krytym gontem, snuł się nad całą okolicą roznosząc zapach palonego drewna. W ślad za nim biegły wesołe głosy, żarty i śpiewy, przypominały się zabawne historyjki z przeszłości.

– A pamiętasz Andrzejku jak znaleźliśmy pieczarki olbrzymy? – spytał Kazio.

– Oczywiście, że pamiętam.

– Opowiedz dziadziu, prosimy, opowiedz – prosiły dzieci.

– Wracaliśmy kiedyś z delegacji do domu: Kazio, Stach i ja. Zatrzymaliśmy się po drodze na „wybieg”. Potem jedziemy dalej a ja czuję smród. Oglądam swoje buty, czyste. Kazia, czyste. To Stach wdepnął w krowie łajno. No więc znów się zatrzymujemy. Stach wychodzi z wozu, czyści buty, sapie, stęka przy tym i nagle zaczyna krzyczeć. Nie wiemy co się dzieje, czy po ciemku ktoś na niego napadł, czy runął do jakiegoś dołu. Lecimy do niego zaniepokojeni a on… wpadł na pieczarki. Całe pole olbrzymich pieczarek, dzikich, nie hodowlanych. Nazbieraliśmy ile się dało i w co się dało. Nigdy takich dużych nie widziałem.

– A ja musiałam je potem obrobić i smażyć – dodała Helcia. – Zwalili mi się nad ranem wszyscy trzej, wyciągnęli z łóżka. A żebym się nie gniewała, włączyli adapter z płytą, którą dostali jako souvenir. Była to jakaś straszna pieśń ku czci Lenina. Wrzasku narobiłam, żeby natychmiast wyłączyli a oni się ze mną droczyli i nie chcieli. Wyobrażacie sobie jaka byłam wściekła? Ale pieczarki  miały niezrównany smak, to prawda. A pamiętasz jak Stachowi leczyłeś głowę koniakiem?

Dziadek roześmiał się głośno na wspomnienie zdarzenia.

– Biedny Stach do tej pory mi to wypomina. Kiedyś, po zawodach, postanowiliśmy odwiedzić Kazia, który przebywał niedaleko miejsca zawodów.

– Jakich zawodów? – zaciekawił się Jędrek.

– Pożarniczych ośle – kulturalnie wytłumaczył mu Kuba, za co dostał kuksańca.

– Żeby nie jechać z pustymi rękami – ciągnął Dziadek, – kupiłem butelkę koniaku i jedziemy. Ja siedzę z tyłu po prawej stronie, Stachu za kierowcą. Dojeżdżamy, samochód staje w ten sposób, że ja wysiadam od strony szosy. Wysiadam i zamykam drzwi. Nie chcą się zamknąć, więc jeszcze raz, z całej siły rąbię drzwiami, a była to jeszcze warszawa, nie fiat, drzwi miała ciężkie jak cholera. Nagle słyszę jęk. Otwieram z powrotem drzwi i co widzę? Staszek siedzi i trzyma się za łepetynę, całą zalaną krwią. Pytam się dlaczego, do jasnej choinki, wyłaził za mną a nie przez swoje drzwi. A on z ogłupiałą miną wpatruje się we mnie i mówi: już mnie zabiłeś! Wyciągnąłem go na zewnątrz  i cały koniak wylałem mu na łeb, żeby zdezynfekować ranę. I w ten sposób się zmarnował taki przedni trunek.

– Do śmierci nie zapomnę jak ich obu zobaczyłem: jeden blady jak trup a drugi za głowę się trzymał i mamrotał coś, do tego między palcami spływał mu koniak. Oj, na wołowej skórze by nie spisał tego, cośmy razem przeżyli – powiedział rozbawiony Kazio. – I wiesz co, Andrzejku? Mam satysfakcję, że po latach każdemu mogę spojrzeć w oczy, bo mam czyste sumienie i jestem sobie pan.

– To samo zawsze mówię. Żona była na mnie zła, że nie wykończyłem Domku mając możliwości, że nie robiłem tego co większość. Ciągle miała pretensje.  Niech jej tam ziemia lekką będzie…ale nie chciała zrozumieć, że mój honor jest dla mnie najważniejszy, że swoim nazwiskiem nie będę nigdy firmował krętactwa i oszustwa. Całe życie tępiłem szuje.

– O to, to. Dziad, ale honorowy. Masz Andrzejku rację. Tylko widzisz, my jesteśmy wymierającym gatunkiem.

– Może nie? Jak zawsze stanowimy mniejszość ale popatrz – wskazał na chłopców skaczących wokół ogniska. – Mam wrażenie, że coś z tych naszych marzeń zapadło w ich duszyczki i kiedyś się odezwie. Przyjdzie czas, w którym wspomną rozmowy dziadków. Ileż to wieczorów spędziliśmy razem, tutaj przy ognisku, pomyśl Kaziu. I coraz więcej młodzieży się do nas garnie – objął ramieniem Aldonę. – Wydaje mi się, że i ta dziewczyna do nas przylgnęła, bo nie ucieka.

Sergiusz poważnie spojrzał na obu starszych panów.

– I ja dziękuję losowi, że mogłem panów poznać.

– Nie losowi ale Teresie i Dorocie dziękuj – wtrąciła Helenka.

– Im za co innego podziękuję – uśmiechnął się patrząc na Aldonę, zarumienioną, rozgrzaną w cieple ognia.

Kazio zatrzymał wzrok na śpiących psach.

– Zapomniałem! Przecież ja mam dla nich kości. Specjalnie chodziłem po nie na bazarek.

Podniósł się i poszedł do samochodu. Po chwili wrócił trzymając dwie ogromne wołowe gicze, bardziej do zabawy niż do jedzenia i dał uradowanym psom. Aba złapała swoją i szybciutko gdzieś ukryła w sobie tylko znanej kryjówce. Maks położył się, trzymając kość między przednimi łapami z miną Sfinksa dłuższą chwilę wpatrywał się w ogień. Po czym pomału, spokojnie począł ogryzać swój prezent.

– Słuchajcie – mówił Kazio. – Mój stryjo miał doga wielkiego jak cielę. Łagodny był, dobry, ale pamiętliwy. Jak mu kto co złego zrobił, pamiętał. Byłem wtedy wyrostkiem, obaj lubiliśmy przemierzać razem wielkie przestrzenie. A stryjo miał kawał ziemi i było gdzie chodzić. Przyjechał kiedyś w odwiedziny wujo. A dawno, wcześniej, kiedy Maks, bo jak wasz miał na imię, był szczeniakiem, wujo zepchnął go ze schodków i dał mu klapsa. No więc w nocy wujo poszedł do wychodka, przepraszam, do toalety. Zima była, narzucił tylko coś na siebie i poleciał za potrzebą. A Maks za nim cicho jak duch. Nic mu nie zrobił tylko położył się pod drzwiami.  Co wujo drzwi uchyli to Maks: „wrr” i nic więcej. Do samego rana tak go przytrzymał dopóki stryjo się nie obudził i nie wstał. A długo nie wstawał, żeby nie robić hałasu i gościa nie budzić.

– Mądry pies – pani Basia poklepała Maksa, który usłyszał swoje imię i podszedł myśląc, że o nim mowa.

Czas biegł szybko jak zawsze kiedy go nikt nie pogania. Niepowtarzalny, smakowity zapach dochodzący z kociołka począł drażnić nozdrza i żołądki. Dziadek sprawdził drewnianą dzidką czy ziemniaki są już dobre do jedzenia. Uznawszy, że jak najbardziej, z pomocą Sergiusza  zdjął kociołek z ogniska. Dzieci miały teraz uciechę paląc papiery i różne śmieci nadające się do spalenia. Uczone były od małego co wolno palić a co nie, żeby nie zatruwać środowiska. Po spaleniu przeznaczonych do tego odpadków zalewały ognisko wodą, pilnowały aby nie została nawet jedna iskierka, zaś następnego dnia popiół zanosiły na grządki.

Słońce zmierzało ku zachodowi oświetlając zachodnią ścianę Domku i wpuszczając przez gęstwinę liści złotopurpurowe blaski. Szczególnie pięknie wyglądały w tej poświacie osypane kwieciem krzewy rosnące poniżej werandy, która obrośnięta pnącymi różami zapraszała, by spocząć wśród białych, różowych i pąsowych pachnących kwiatów i odpoczywać.

Dziadek z Sergiuszem zanieśli pachnący kociołek do domu. Tam trzy panie już przygotowały talerze, kubki pełne kwaśnego mleka „od krowy a nie ze sklepu” – co podkreślił Kajtuś. Stokrotki rozłożyły sztućce. Dzieci nie chciały jeść widelcami, wolały dzidki wystrugane z patyków  oraz ogromne liście kapusty zamiast talerzy. To dopiero była frajda.

Tymczasem Aba kręciła się wokół Maksa, który ze wszystkimi przyszedł do Domku, nie wypuszczając swojej kości. Ludzie siedzieli przy stole na werandzie, on w salonie zaraz za progiem. Nie pozwolił się Abie zbliżyć do kości i groźnie warczał, kiedy po nią sięgała. Sunia zaczepiała go w najprzeróżniejszy sposób usiłując odciągnąć uwagę psa od przysmaku. Robiła to co zwykle: gryzła go w ogon, szczekała nad głową, raz nawet trzepnęła łapą w łeb. Na próżno, nie skutkowało nic z tego, co do tej pory działało niezawodnie. Myślała i myślała. Rozłożyła się w pewnej odległości od „ciotecznego brata”, rozpłaszczyła się na podłodze z pyskiem opartym na przednich łapach, zwrócona w stronę drzwi. Zapanowała cisza. Maks chyba osłabił uwagę, może zapomniał o zakusach „siostry”. Nagle Aba rzuciła się w stronę drzwi  z hasłem „ktoś idzie”, ujadając jakby stała tam banda najgorszych na świecie złoczyńców.  Maks poderwał się na równe nogi gotów pełnić swoje obowiązki, porzucając kość w imię wyższych celów. Aba szybciej niż błyskawica zawróciła od drzwi, złapała kość, zbiegła z werandy po schodach i zniknęła w gęstwinie.

Ludzie zamarli z wrażenia a pies stał z ogłupiałym wyrazem pyska.

– Majka nie uwierzy kiedy jej opowiem – pierwsza odezwała się Helcia. – To dopiero cwana baba, coś podobnego!

– Nie uwierzyłbym za skarby świata gdybym nie widział na własne oczy – dodał Kazio.

– To znaczy, że Teresa ma rację mówiąc, że psy potrafią myśleć i wyciągać wnioski – powiedziała Aldona. – Oczywiście takie, które mają po temu warunki. Nie jest to możliwe w przypadku nieszczęśnika spędzającego całe życie przy budzie na krótkim łańcuchu.

Ziemniaki zniknęły ze stołu. Dzieci wyskrobywały „piecuchy” z dna kociołka.

Kazio wygodnie rozparł się na krześle i przymknął oczy.

– Kaziu, jak ty się zachowujesz? – strofowała męża Helenka.

– Tak się objadłem – odpowiedział Kazio nie otwierając oczu, – że z przejedzenia rozciągnęła mi się skóra na brzuchu i przez to mi się zamykają oczy.

– O rany, jak mi się nie chce stąd wyjeżdżać – mówiła Aldona. – Tu jest jak w bajce, jakbym się przeniosła w czasie i przestrzeni do nierealnej, baśniowej krainy.

– Panie Andrzeju, a ja jestem dumny i szczęśliwy, że mogę do pana mówić: sąsiedzie – bardzo serdecznie uścisnął Sergiusz dłoń Dziadka.

– A do mnie możesz mówić: ciociu – zapiszczał Kazio cienkim głosikiem powodując śmiech dzieci.

– Jeszcze raz dziękuję, że Stokrotki mogą tutaj zostać – żegnała się Aldona.

– Ten fakt przyniósł wielką korzyść – odrzekł Dziadek. – Od kilku dni Maciek sam z siebie zaczął się myć i sprzątać. Do tej pory trudno było go namówić do wykonywania takich okropnych czynności podczas wakacji. Żył w myśl zasady: częste mycie skraca życie.

Było zupełnie ciemno i bardzo późno kiedy Aldona z Sergiuszem dojechali do Warszawy. Zanim wysiadła z samochodu usłyszała słowa swego osobistego kierowcy.

– Od jutra zaczynam harować jak nigdy dotąd. Mam motywację, wiem jak i po co żyć. Dzisiejszy wyjazd to wola boska albo zrządzenie losu.

18.08.2017

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Po co wróciłaś Agato?, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *