W poniedziałek rano Aldona przygotowała Stokrotkom dużą ilość kanapek, przykryła szklanym kloszem, żeby Bibi się do nich nie dobrała, położyła tabliczkę czekolady dla każdej, zostawiła kartkę z instrukcjami na czas swojej nieobecności i poszła do pracy.
Na korytarzu natknęła się na dzień dobry na Mariana, który rzekomo miał do niej kilka ważnych spraw i siedział długo nie pozwalając się skupić i działając na nerwy swoją obecnością. Jak na złość była sama w pokoju. Wreszcie los się nad nią ulitował i ktoś zadzwonił szukając Mariana. Musiał pójść do siebie pozwalając Aldonie nareszcie odetchnąć. Zdążył jeszcze powiedzieć, że dyrektor odchodzi na emeryturę.
Zmartwiła się, bo lubiła tego człowieka i darzyła zaufaniem, przypominał jej tatę. Była przekonana, iż w razie potrzeby może się zwrócić do niego z prośbą o pomoc i nie zostanie potraktowana jak intruz. Nie robiła tego do tej pory i nie chciałaby nigdy, lecz taka świadomość pozwalała na zachowanie – może złudnego, ale jednak – poczucia bezpieczeństwa.
Po wyjściu Mariana szybko uporała się z pracą. Musiała jeszcze udać się do centrum miasta w sprawach służbowych, tak więc ułożyła sobie plan działania, by załatwiwszy sprawy nie musiała już tego dnia wracać.
Dotarłszy do domu wcześniej niż zwykle ze zdumieniem zobaczyła Sergiusza. Wojował z szafą rozłożoną na kilka części i korzystając z pomocy dziewczynek usiłował je wszystkie – oczywiście części, nie dziewczynki – jakoś dopasować. Zdziwionej jego wczesną obecnością Aldonie wytłumaczył, że wprawdzie wspólnik przyjął nowe zgłoszenia, ale postanowił sam je załatwić, korzystając z pomocy zatrudnionego niedawno pracownika.
Aldonie przypomniała się rozmowa przyjaciółek i ich niezbyt pochlebna opinia o tym człowieku. Sama zresztą spotkała go dwa razy i jakoś nie wzbudził jej sympatii. Miał fałszywe oczy, nigdy nie patrzył na rozmówcę lecz – jak Marianowi – wzrok uciekał mu gdzieś na boki.
– Jesteś pewien, że możesz mu całkowicie zaufać? Chwilami mam wrażenie, że on nie wprowadza cię we wszystkie sprawy i coś przed tobą ukrywa.
– Przesadzasz Doniczko. Przecież nie mogę podejrzewać o oszustwo każdego człowieka, który się koło mnie znajduje.
Nie podejmowała dyskusji. Wiedziała już, że nie przekona go, wręcz przeciwnie, spowoduje zacięcie się w uporze. Musi sam na własnej skórze odczuć, iż intuicja i przeczucie nieraz mają taką samą wagę jak sprawdzone, zbadane fakty.
Do drzwi zastukał Marcin i obaj panowie raźno wzięli się do pracy. Aldona w tym czasie kończyła obiad. Inka opalała się na leżaku w ogródku. Linka wciąż kręciła się w przedpokoju, jakby kontrolowała postępy w pracy mężczyzn i służąc chętnie pomocą podawała potrzebne narzędzia, przytrzymywała różne elementy, w lot odgadywała co do czego pasuje.
Zjedli obiad. Marcin też musiał, bo dziewczynki obiecały go własnoręcznie nakarmić w razie sprzeciwu. Ledwie gospodyni zdążyła pozmywać, na rowerku przyjechała Teresa.
– Masz, przywiozłam ci prezent, żebyś się nie nudziła, bo na pewno nie masz co robić i obijasz się po kątach – powiedziała wręczając przyjaciółce nieduże zawiniątko.
– Co to jest? – Aldona oglądała paczuszkę ze wszystkich stron.
– Najlepiej rozwiń, to zobaczysz – poradziła Teresa.
– Coś ty? Naprawdę? Miewasz czasem niezwykle oryginalne pomysły – odpowiedziała Aldona rozwiązując wstążeczkę i rozwijając papier.
– Podoba ci się? Pierwszy raz trafiłam na pomarańczową koronkę. Możesz nią obszyć firaneczkę. Widzisz? – przyłożyła koronkę do brzegu firanki. – Ślicznie będzie wyglądała.
– Nawet bardzo ślicznie. Dziękuję Tereniu. Przyszyję w rękach, bo nikt mnie nie zmusi, żebym znowu przypinała te piekielne żabki. Pokłułam sobie całe ręce. Na pewno nie przyszyję równo ale trudno.
– Nie przejmuj się staruszko – klepnęła ją Teresa po ramieniu. – Może być krzywo. Jak mówi Magda: mądry nic nie powie a głupi się nie pozna.
Od strony ogródka dało się słyszeć wołanie Doroty.
– Co wy sobie myślicie? Wyłączyły domofon cholery jedne i mają nadzieję, że nie wlezę do środka! Choćbym się miała przedrzeć przez te róże, muszę zobaczyć kuchnię.
– Nie przedzieraj się tylko właź, tfu, wchodź jak człowiek – Aldona otworzyła drzwi.
– To na pewno sprawka Teresy – gderała Dorota. – Wyczuła, że mam dla ciebie coś ładniejszego niż ona i z zazdrości wyłączyła domofon. Już ja ją znam.
Podała pani domu foliową torbę z okrągłą pomarańczową doniczką i lejkiem w tym samym kolorze.
– To dla mnie? Jakie ładne! Dziękuję, bardzo dziękuję.
– Donica dla Donicy – śmiała się ofiarodawczyni. – Czy ty wiesz co ja przez ciebie miałam? Wchodzę do sklepu na Puławskiej, tego dużego koło Woronicza, z domowymi rzeczami, plastikami, wiesz gdzie? Tam kupiłam mój cudny składany wózeczek na zakupy. No więc wchodzę i widzę pomarańczową doniczkę i pomarańczowy lejek. Grzecznie mówię: poproszę pomarańczową doniczkę i sitko. Babka spojrzała na półkę, podała mi doniczkę i mówi: przykro mi ale sitek nie ma. Ja na to: jak to nie ma, a co tam stoi? Popatrzyła we wskazanym przeze mnie kierunku, potem jakoś dziwnie na mnie: to są lejki proszę pani – powiedziała z naciskiem. Widocznie wzięła mnie za idiotkę. A do mnie dopiero wtedy dotarło co plotłam. Parsknęłam śmiechem, ona po chwili też. I mówi do mnie: wie pani co ja zrobiłam kilka dni temu? Pozbierałam wszystkie reklamówki, porządnie je złożyłam i schowałam do zamrażalnika. Znalazłam je dopiero dziś rano przez przypadek.
– Ten przypadek stanowi dla nas pewną pociechę – oświadczyła Teresa. – Znaczy, że nie tylko nam się zdarzają takie „przytrafki”, innym też.
– A propos „przypadek”. Przypadkiem spotkałam Kumplówę – przypomniała sobie Aldona. – Na Belgradzkiej, chyba w zeszłym tygodniu. Nie poznałam jej, autentycznie jej nie poznałam. Wyobraźcie sobie, że schudła, miała zęby, włosy na głowie i wyglądała jak człowiek.
– Niemożliwe – zdziwiła się Teresa. – Jak żyję to jeszcze czegoś podobnego nie widziałam. Co jej się stało?
– Zakochała się. Jak widać miłość potrafi czynić cuda.
– Ale że znalazła amatora swoich niespotykanych wdzięków…
– No i postanowiła życie zacząć od nowa. Dobrze jej to zrobiło, naprawdę zmieniła się nie do poznania.
– Może te dziwactwa wynikały z samotności, ze strachu przed nią, ze zobojętnienia jakie ona za sobą pociąga. A może to taka forma samoobrony? Kiedyś Majka opowiadała mi historię z jej młodości. Była tam wielka miłość, było i oszustwo człowieka, dla którego zrobiłaby absolutnie wszystko, żeby pójść za nim na koniec świata, była próba samobójcza. Potem zamknęła się w sobie i zrobiła z siebie dziwadło.
– Auuu – zawył w przedpokoju Marcin trafiając w palec zamiast w gwóźdź.
– Dobrze ci tak – bezlitośnie stwierdziła Dorota przerywając opowieść. – Trzeba było pilnować roboty a nie podsłuchiwać.
– Jędza, największa jędza w całym osiedlu – wyjęczał „stuknięty” Marcin wkładając stłuczony palec do zamrażalnika.
– Uspokójcie się wreszcie – przywołała Aldona do porządku całe towarzystwo. – Opowiem wam o czym jeszcze rozmawiałyśmy. Wyobraźcie sobie, że odchudza tego swojego Miecia, bo za gruby. Daje mu na śniadanie dwie kromeczki chrupkiego chleba i plasterek wędliny. Kupiła wagę i waży go przed wyjściem z domu. Powiedziała, że zabije, jeśli będzie ważył choćby o pięć deko więcej po powrocie.
– W życiu bym nie wpadła na taki pomysł – chichotała Teresa. – Biedny Miecio pewnie płakał, bo on bardzo lubi jeść. Przecież ja go znam, tylko o nim zapomniałam.
– Na pewno nie zapomniałaś, ty Babo Jago. Nie chciałaś się z nami podzielić taką rewelacyjną wiadomością, bo jesteś chytra i chciałaś zachować Miecia tylko dla siebie. Boisz się naszej konkurencji i tyle – oświadczyła Dorota przezornie wycofując się do przedpokoju.
– Słuchajcie dalej – podjęła Aldona. – Weszłyśmy do sklepu, w którym Kumplówa kupiła paczkowaną szynkę. Rozerwała w domu folię i stwierdziła, że wędlina jest zepsuta. Kiedy ją spotkałam, szła właśnie z reklamacją. Sprzedawczyni w sklepie powiedziała, że nie zwróci jej pieniędzy, bo opakowanie jest otwarte. Kumplówa na to: przecież przez torebkę nie czułam, że śmierdzi. Kobieta obstawała przy swoim więc nasza znajoma odwróciła się do ludzi stojących w kolejce i tłumaczyła bardzo obrazowo, że w tym sklepie sprzedają zepsute, śmierdzące produkty nie nadające się do spożycia, zagrażające życiu i zdrowiu. Podtykała im pod nos cuchnącą szynkę, przekonywała, żeby już niczego tu nie kupowali i chodzili po zakupy do innych sklepów. W rezultacie sprzedawczyni rzuciła się na moją towarzyszkę, wyrwała jej z ręki torebkę z wędliną i szybko zwróciła pieniądze. Stałam w kącie i dusiłam się ze śmiechu, scena była jak z komedii.
– Też bym się dusiła – Teresa oczami wyobraźni widziała przedstawioną scenę, jakby sama w niej uczestniczyła. – A wracając do spraw poważniejszych: kiedy zawieziemy Stokrotki do Cięciwy? Ja będę mogła dopiero wieczorem.
– Pojedziemy pociągiem –odpowiedziała Aldona. – Już i tak mnóstwo czasu straciłaś przeze mnie.
– Trzymajcie mnie! Zdzielę ją albo łeb jej ukręcę – Teresa wykonała wymowny ruch ręką. – Pociągiem pojedziesz, tak? I potem będziesz pieszo dyrdać przez las taki szmat drogi? Do tego z tobołami na plecach?
– Doniczko, kryj się, bo zostaniesz zamordowana – wołał z przedpokoju Sergiusz. – Nie martw się, odwiozę cię, znam drogę. W końcu prowadzi również i do moich włości. Wprawdzie od niedawna moich, ale już się przyzwyczaiłem.
– A co z twoim wspólnikiem? – spytała Dorota.
– A co ma być? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
– Nie będzie zły, że zostawisz go samego?
– Dlaczego miałby być zły? Podzieliliśmy się urlopem po równo. On swoją część wykorzystał, dopiero co wrócił. Teraz będzie moja kolej. Poza tym w okresie wakacyjnym jest zawsze mniej zamówień i zleceń.
– Michał mówił, żebyś dokładniej przyjrzał się wszystkiemu co on robi.
– Nie będę nikomu patrzył na ręce. Gdyby każdy pilnował sam siebie i robił co do niego należy, byłby raj na ziemi.
Marcin zaczął wiercić w betonie. Wiertarka uniemożliwiła dalszą rozmowę rycząc niemiłosiernie. Przyjaciółki rozeszły się, każda do zajęć czekających w domu. Aldona wzięła się za pakowanie rzeczy córek. Jak zwykle okazało się, że połowa bluzek nie nadaje się do noszenia w cywilizowanym świecie. Jedna poplamiona jagodami, inna rozdarta i pozszywana byle jak – żeby mama nie widziała, jeszcze inna pomalowana flamastrem w fantastyczne wzory.
– Nad czym się zastanawiasz? – spytał Marcin zaglądając do pokoiku zdziwiony znieruchomieniem sąsiadki nad stertą kolorowych fatałaszków.
Siedziała coraz bardziej zła, ba, nawet wściekła. Co wzięła do ręki – nie nadawało się do noszenia.
– Zobacz tylko, zaraz mnie cholera zatłucze – wskazała ręką na rozrzuconą garderobę.
– Czym się przejmujesz? – machnął ręką lekceważąco, bagatelizując Doniczkowe rozterki. – Jak zniszczyły, niech w takim chodzą. Poza tym uważam, że do lasu nie potrzeba im nic lepszego. Zresztą, nawet w tym będą wyglądały lepiej niż okoliczne dzieciaki. Widziałaś je z bliska?
Sergiusz wcisnął głowę do pokoiku między futryną a trzymaną przez Marcina deską
– Pamiętasz co Jurand mówił po przyjrzeniu się mazowieckiej wsi?
– Pamiętam, porównywał z galicyjską. A właściwie mówił, że nie ma porównania. Zresztą sama obejrzę wszystko na miejscu. A poza tym chyba wam się czasy pomyliły. Jest końcówka drugiej połowy dwudziestego wieku a nie dziewiętnasty i proszę, żadnych lokalnych szowinizmów, dobrze?
– Zwiedzimy całą okolicę – ciągnął Sergiusz. – Jurand opowiadał o różnych ciekawych miejscach, które koniecznie musimy zobaczyć.
– Wiesz, na dobrą sprawę nie ma tam takiego miejsca, którego by nie było warto zobaczyć. On tak obłędnie kocha tę swoją Galicję, że zna ją jak własną kieszeń i może godzinami opowiadać o jej cudach.
– Gadać może, bo to prawnik – mruknął Marcin. – Oglądałem slajdy i zdjęcia z Tenczynka i okolic – już głośno powiedział przybijając kolejną listewkę, – to naprawdę piękne tereny.
Przez cały czas nikt nie próżnował. Dziewczynki otrzymały polecenie spakowania książek i różnych innych skarbów, które zamierzają zabrać ze sobą do Cięciwy. Aldona ułożyła rzeczy w dużej torbie podróżnej i postawiła gotową do zabrania. Sergiusz z Marcinem niczym dwie pracowite mrówki, albo raczej jak dwa dzięcioły kujące w drzewo, stukali, przybijali, stękali i pocili się usiłując zrobić z jednej ogromniastej szafy dwie mniejsze, przymocowane do ścian i obite – wraz ze ścianami – boazerią.
Zrobiło się bardzo późno. Marcin zbierał narzędzia, Sergiusz przesuwał „nowy” mebel. Cichutkie pukanie do drzwi ledwo dało się słyszeć. Marcin stojący najbliżej usłyszał i otworzył. To Danusia wychodziła na spacer ze wszystkimi zwierzakami. Busia wpadła do mieszkania i poszczekując obiegła je dookoła, nie zwracając żadnej uwagi na Bibi.
– Nie ma u was Bronka? – spytała. – Wsiąkł jak kamień w wodę już kilka godzin temu.
– Widziałam jak wchodził do bloku Doroty, do ostatniej klatki – odpowiedział Sergiusz. – A co, na rzęsach poszedł?
– Na rzęsach to on dopiero będzie wracał a poszedł nogami – westchnęła.
– Nie martw się, nie zginie, trafi do domu. Po dziesięciu latach zna adres na pamięć – pocieszała Aldona.
– Ależ wcale się o to nie martwię. Miał poznosić do piwnicy słoiki z przetworami. Cały przedpokój jest zastawiony i nie można przejść. Ale jak tam poszedł to nieprędko wróci i nie da rady słoikom, polegnie na całej linii.
– Przecież my ci zniesiemy słoje na dół. Od czego masz sąsiadów? – od razu obaj oferowali pomoc.
– To ty też jesteś sąsiad? – zdziwił się Marcin.
– A nie? Przecież mieszkam w sąsiedniej dzielnicy.
– Dziękuję wam, chłopaki kochane. Bronek zrobi to jutro, choćby mu głowa miała pęknąć. Trudno, c`est la vie. Poza tym jest późno i Sergiusz musi jechać do domu.
– A właściwie dlaczego nie miałbyś się przespać u mnie? – zaproponował Marcin. – Cała chałupa pusta, Magdy nie ma, dzieciaków nie ma. Co ty na to?
– A wiesz, że chętnie skorzystam z twojej propozycji? Jestem tak skonany, że nie wiem, czy utrzymam kierownicę w ręce.
– Pewnie by ci wypadła – wtrąciła Inka.
– Albo byś ją ukręcił, bo jesteś taki silny – dodała Linka.
Godzinę później Aldona kładła się spać ze świadomością, że tuż obok niej, za ścianą, na tapczanie Filipa śpi Sergiusz. Na pewno już śpi, był przecież bardzo zmęczony, Coś ją korciło, żeby zastukać w ścianę. Poddała się pragnieniu. Było to raczej dotknięcie niż uderzenie ściany, zimnej, betonowej ściany, która stała się gorąca… bo… po drugiej stronie owej parzącej ściany usłyszała trzy cichutkie puknięcia. Wstała i wyszła na balkon. Sergiusz podszedł do otwartego okna.
– Dobranoc Doniczko – powiedział ciepło i serdecznie. – Śnij o mnie.
– Jeszcze czego, żebym się nie wyspała? – lekko się zaczerwieniła. – Dobranoc, do jutra – powiedziała cicho i uciekła w głąb pokoju.
8.08.2017
- kobietawbarwachjesieni Czy powieść będzie oddana do druku, czy mamy czytać ją w internecie?
- kolewoczy Nie przepadam za czytaniem opowiadań czy powieści w internecie, nie gniewaj się, to mnie męczy, przepraszam
- annazadroza Kolewoczy 🙂 Kobietawbarwachjesieni:-)
Wrzucam na bloga, bo nie chcę, żeby umarły wraz ze mną. Kto chce, to czyta, kto nie – przecież nie musi. Jakże mogłabym się gniewać? Czasem komuś jakiś fragment przypadnie do gustu i jest miło. Cieszę się, że zaglądacie, zapraszam dalej i pozdrawiam. - Gość: [L.C.] *.play-internet.pl Wiadomo, że co książka to książka, ale teraz takie czasy, że musimy korzystać z dobrodziejstw internetu,dla pokolenia 60-latkow,czsami trudno pojąć skąd się te wszystkie mądrości np. w Wikipedii biorą. Ale czytanie powieści na raty to też ciekawy pomysł, chociaż początkowo byłam nastawiona sceptycznie. Pozdrawiam.
- annazadroza L.C.:-) Dzięki, że czytasz. Kiedyś w gazetach były drukowane powieści w odcinkach. Sienkiewicz też tak pisał. Pamiętam, że czytałam, iż zwracał się do redakcji z pytaniem, gdzie jest Kmicic, żeby ciąg dalszy miał logiczną całość 🙂 U babci w szafie były wycięte z gazet – sprzed wojny – powieści drukowane w gazecie i skrzętnie zbierane wszystkie odcinki. Babcia bardzo lubiła czytać, szczególnie zimą mogła się oddawać tej przyjemności, bo latem kobieta na wsi wolnego czasu nie miała.