Po co wróciłaś…” 35

Sobotnie popołudnie przyniosło ciemne chmury szybko przeganiane z miejsca na miejsce przez hulający po polach wiatr, który dopiero koło lasu stawał się spokojniejszy, cichszy, pokorniejąc przed czarną prawie, milczącą ścianą starych, olbrzymich drzew. Powietrze przesycone było zapachem deszczu, który jeszcze nie spadł ale wyraźnie dało się wyczuć jego obecność.

Teresa wyszła przed dom. Zapatrzyła się w walkę wiatru z chmurami. Chwilami próbowały się mu przeciwstawić i stawiały opór kręcąc się i kłębiąc w jednym miejscu. Zapomniała o rzeczywistości. Wdychała pełną piersią odurzający zapach idący z pól i z ogrodu, a właściwie całą symfonię zapachów. Wchłaniała w siebie piękno wszystkimi zmysłami, zmysł powonienia był odurzony tym, co do niego docierało, a oczy „pożerały” to, co tylko dało się zobaczyć. Snuła się niczym „zaduma szara, osmętnica” nie zwracając uwagi na to, że świat cały zaczyna się pogrążać w maleńkich kropelkach deszczu tworzących mgiełkę prawie niezauważalną dla oka. Gdyby deszcz spadł w postaci dużych kropli, z pewnością by się ocknęła. Mżawki jednak nie zauważyła tym bardziej, iż wcale się nie ochłodziło i pomimo braku słońca skrytego za chmurami powietrze wciąż pozostawało nagrzane. Miniaturowe kropelki nie ziębiły nagich ramion widocznych spod lekkiej bluzeczki na ramiączkach. Pod wpływem wilgoci rozpuszczone włosy poczęły się wić i w zakochanych oczach wpatrzonego w żonę Juranda wyglądało jakby każdy włos dzielił się na dwoje, zwijał i po chwili było ich dwukrotnie więcej. Otulając postać Teresy złocistą mgłą prosiły jego ręce o dotknięcie, tęskniły za jego pieszczotą lekko poruszane wiatrem. Nie mógł nie odpowiedzieć na takie wołanie, byłby barbarzyńcą bez serca. Podszedł cicho i położył ręce na ramionach żony. Nie zdziwiła się ani nie przestraszyła. Przytuliła policzek do jego ręki. Mżawka zmieniała się, pęczniała, rosła aż stała się ulewą. A oni śmiali się ze strumieni wody oblewającej ich ciała, wtuleni w siebie i szczęśliwi.

W kuchni Sergiusz z uśmiechem przyglądał się Aldonie.

– Doniczko, nie wiesz gdzie jest Jurand?  – spytał.- Już tyle czasu go nie ma.

– A co cię to obchodzi? Wszystko musisz wiedzieć? – pogroziła mu palcem. – Nie bądź taki wścibski. Chodź tu i podaj mi szklanki. Muszę wejść na stołek, żeby je poukładać w szafce. Nie będę po każdą złaziła.

Weszła na taboret, przetarła ściereczką najwyższą półkę w wiszącej szafce i układała szklanki, potem kubeczki podawane przez Sergiusza. Wspięła się na palce by zetrzeć kurz na szafce. Nagle straciła równowagę lądując bezpiecznie w ramionach pomocnika. Cisza panująca w domu – dzieci siedziały w Ukrytym Pokoju czymś bardzo zajęte, – pozwoliła im na chwilę zapomnieć o całym świecie.

Ciszę przerwał śmiech Teresy, która wpadła do kuchni przemoczona do suchej nitki.

– O, nareszcie was nakryłam. Zobacz drogi mężu, Doniczka weszła bratu Doroty pod pachę i myśli, że jej nie widać.

– A wy co robiliście w takim deszczu? Opalałaś się, prawda? – odgryzła się „nakryta”.

– Cicho, bo się wyda i mój mąż się dowie co robiłam  – zaśmiała się śmiechem szczęśliwej kobiety. – Idę się przebrać.
Niewiele czasu upłynęło a na piecu bulgotał obiad, to znaczy jeden obiad w wielu garnkach, panie zaś zajęły się sprawą kreacji na uroczystość. Panowie oczywiście nie byli dopuszczeni do tajemnicy, dla nich wygląd obu partnerek miał być niespodzianką. I rzeczywiście był.

Aldona „ukazała się” w białej bluzce z cieniutkiej, delikatnej koronki, szerokiej spódnicy w kolorze śliwki węgierki, z włosami zaczesanymi z przodu do góry, z tyłu luźno opadającymi na ramiona, po bokach podpiętymi ozdobnymi spinkami. Teresa zaś – w czerwonej sukni w hiszpańskim stylu, furkocącej przy każdym ruchu, z włosami upiętymi w węzeł nad karkiem.

– No, no, no – obaj panowie jednocześnie wyrazili nie tylko aprobatę ale i szczery zachwyt.

Tymczasem ulewa zmieniła się w stopniowo zanikającą mżawkę. Kiedy całe towarzystwo, oczywiście z dziećmi na czele, ładowało się do samochodów, całkiem przestało padać.  W domu pozostała Tina i dwie kotki. Po ślubie dzieci do domku pod lasem miał przywieźć wujek.

Przez cały Kraków przejechali nie trafiając w korki. Wyruszyli w drogę odpowiednio wcześniej by wstąpić do kuzynki Juranda, Bożenki, dla której pani Basia dała synowi paczuszkę. Odnaleźli blok w nowym osiedlu, po czym z wielkim hukiem i hałasem wtargnęli do mieszkania. Bożenka, wysoka, szczupła, o dwa lata młodsza od Teresy, przywitała ich z radością. Zamknęła drzwi na wszystkie zamki i stwierdziła, że za żadne skarby świata nikogo nie wypuści, bo skoro się widzą raz na rok, ona musi się z nimi nagadać i nacieszyć obecnością rodziny. Przyjaciół rodziny natychmiast zaliczyła również do swoich. Jurand spytał o drogę do kościoła, akurat tam nigdy nie jechał samochodem i nie wiedział którędy najlepiej będzie dotrzeć bez utknięcia po drodze przez jakiś remont albo awarię. Nie mogli się porozumieć, bo dużo się ostatnio pozmieniało w sferze organizacji ruchu ulicznego, wreszcie postanowili  zabrać ze sobą Bożenkę i jej synka Sebastiana,  w charakterze  przewodników po królewskim grodzie. Poza tym znała przecież Jarka i nie było nic niestosownego w jej obecności na ślubie.

– Ciociu, a nie wiesz gdzie jest knajpa co się nazywa „Kapitan”? Bo tam jest wesele a tata jej nie zna – odezwał się Marek.

– Nie szkodzi, dowiemy się na miejscu i pojedziemy za innymi – odpowiedział Jurand.

– „Kapitan”? Mówicie, że „Kapitan”? – Bożenka spojrzała na kuzyna z zagadkowym uśmieszkiem.

– „Kapitan”? – powtórzył Sebastian. – Wujku, chodź tu i popatrz przez okno.

Po drugiej stronie uliczki, dokładnie naprzeciwko okna widoczny był niski budynek z dużymi oknami. Nad drzwiami widniał napis: Restauracja Kapitan.

– No nie, coś podobnego może się przytrafić tylko takim wariatom jak my – zaśmiewała się Teresa. – Jestem przekonana Bożenko, że i ty spędzisz dzisiejszą noc na weselu.

– Coś ty, przecież to nie wypada, nie moja rodzina, nie można się wpraszać na cudze wesele – broniła się. – Co by Romek powiedział, gdyby się dowiedział, że jego osobista, prawowita małżonka wprosiła się na taką imprezę?

– Pośrednio twoja. Jarek i Karolina są rodziną ze strony mojego taty, a Bożenka jest kuzynką ze strony mamy – wyjaśnił pozostałym. – A ty nie marudź, przebierz się i jedziemy. Nie możemy się spóźnić. Cioci byłoby przykro – zakończył dyskusję.

Zanim dojechali do kościoła wiatr rozpędził wszystkie chmury. Wyjrzało słońce i obsypało złotym pyłem młodą parę wróżąc słoneczną przyszłość.

– Sobotni promyczek – szepnęła Aldona przytulona do swojego partnera.

Rozpoczęła się uroczystość, której tło stanowiły cichutkie dźwięki organów. Z muzyką przeplatał się chwilami ludzki głos płynący z góry, wypełniający całą świątynię. Wszystkim znana pieśń „Ave Maria” słuchana była jakby pierwszy raz, drażniła pięknem uczucia nieobecne i skrywane  na co dzień głęboko i wydobywała  na zewnątrz w postaci projekcji barwnego filmu na ekranie wyobraźni. Aldona zobaczyła na nim swój własny ślub z Januszem i zaraz potem ujrzała siebie przy łóżku męża podłączonego do wszelkich możliwych urządzeń podtrzymujących życie. Potem przyszedł lekarz i kazał jej wyjść. Ucałowała jeszcze zimny policzek, pogłaskała po włosach zanim ją wyprowadzili… Od tej pory nie może znieść warkotu motoru, na każdego motocyklistę patrzy jak na ofiarę, nie jest ważne czy z własnej winy, czy z cudzej – ale ofiarę, której ciało za chwilę rozsypie się w proch.

6.10.2017

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Po co wróciłaś Agato?, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *