„Opowieść Marianny” 12

W czasie wakacji dni wydawały mi się dłuższe niż zwykle. Ciocia twierdzi, że czas przyspieszy swój bieg, gdy będą czekały na mnie obowiązki. Miała świętą rację. Teraz pędził, uciekał, nie mogłam go dogonić. Dni przepływały jeden za drugim wypełnione gotowaniem, przetworami, codzienną domową krzątaniną, robieniem generalnych porządków od piwnicy do strychu, zabawą i spacerami z dziećmi i zwierzakami.

Wśród tych rozlicznych zajęć, w czasie których zgubiłam owe „boczki” krytykowane przez Bożenkę, często widziałam Herberta. Tak ni stąd ni zowąd pojawiał się obok mnie, uśmiechał się, mrużył oczy jak kot. Myśl o nim dawała mi siłę i wewnętrzną radość. Czułam, że nie jest ważna odległość dzieląca nas, bo ciągle jestem z nim w kontakcie, odczuwam jego obecność. Czegoś podobnego jeszcze dotąd nie przeżyłam.

Zakochana byłam prawie od urodzenia: jak nie w Tomku Wilmowskim to w Gilbercie Błythe, uwielbiałam Johna Wayne”a i Alaina Delona oraz całą masę innych gwiazdorów. Nawet młody nauczyciel chemii o zabójczo zielonych oczach znalazł się na liście idoli. A Seweryn Krajewski? To dopiero była miłość: od siódmej klasy do matury. Ale to dawne dzieje.

Kochałam mego byłego drogiego małżonka, lecz to także było zupełnie co innego. Przy nim czułam się mała, szara, nic nie znacząca. Cały czas żyłam obok niego, w obawie, że go stracę. I tak się stało. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że myśl jest potęgą zdolną kształtować rzeczywistość i prędzej czy później zmaterializuje się to, o czym uporczywie myślałam dniami i nocami. Tak bardzo intensywnie wyobrażałam sobie co by się stało, gdybym się dowiedziała, że ma dziecko z inną, tak przeżywałam w wyobraźni tę sytuację aż stała się rzeczywistością. Cóż z tego, że „to był przypadek, pomyłka, bo kocha tylko mnie”? Skończyło się małżeństwo, było, minęło, przebolałam, doszłam do siebie i cześć. Teraz wiem, gdyby nie moje negatywne myślenie, emanowanie z siebie zazdrości i złości, gdyby nie wieczne pretensje i żale – byłoby inaczej.

Cóż, tak miało być. Odkąd poznałam siłę afirmacji, roztaczania wokół siebie jedynie pozytywnej energii – łatwiej mi żyć. Jestem szczęśliwa, otoczona życzliwymi ludźmi, mam pracę, którą lubię, nie boję się nikogo i niczego, bo nikomu nic złego świadomie nie robię. A jeśli nieświadomie i zrozumiem swój błąd – staram się wszystko naprawić. No i jeszcze – spotkałam Herberta.

Uświadomiłam sobie, że właśnie to spotkanie pomogło mi najbardziej. Przy nim wzrosło moje poczucie własnej wartości, wiedziałam, że traktuje mnie jak równorzędną partnerkę, nie miałam przy nim żadnych kompleksów, było mi cudownie w jego towarzystwie. Rozmawialiśmy godzinami, nigdy nie zdarzało się gorączkowo szukać tematów. Przeciwnie, tyle ich się nasuwało, że nie mogliśmy się rozstać, bo ciągle coś zostawało niedopowiedziane. Oboje nie dotykaliśmy obszaru pracy zawodowej wychodząc z założenia, że każdemu należy się odreagowanie stresów związanych nie tyle z wykonywaniem obowiązków, lecz z niektórymi ludźmi, z którymi trzeba się, niestety, kontaktować.

Urzekała mnie delikatność Herberta i jakby pewna doza nieśmiałości. Nigdy nie wykonał niestosownego ruchu czy gestu, jakby wyszedł z kart przedwojennego romansu. Wśród mężczyzn mówiących bez ogródek i skrępowania na co i z kim mają ochotę, rzucających wulgaryzmami na prawo i lewo, bez zahamowań i jakiegokolwiek szacunku dla rozmówcy – był istnym cudem natury. Takim oderwaniem od brutalnej, brudnej, chamskiej rzeczywistości; oazą światła i spokoju wśród morza ludzi opętanych żądzą wybicia się, utrzymania pozycji, zdobycia poklasku bez względu na cenę, którą przyszło za to zapłacić im samym lub otoczeniu.

Wiedziałam, że sprawia mu przyjemność moja obecność. Mówiły o tym oczy, najpierw zwężające się w dwie ciemne szparki a potem rozbłyskujące – jak snopem iskier – ciepłem i serdecznością. Mówiła o tym radość malująca się na twarzy i uśmiech, niepowtarzalny, jedyny uśmiech, najpiękniejszy uśmiech we wszechświecie.

Nie widziałam tego uśmiechu już dwa miesiące, a mimo to byłam zupełnie spokojna i pewna miłego powitania. Skąd taka pewność? Irracjonalna, nie oparta na żadnych logicznych przesłankach? Nie potrafię wytłumaczyć. Po prostu tak było.

Zbliżał się koniec wakacji i konieczność wyjazdu z Czernej. Zawsze trudno było mi rozstawać się z ciocią i kochanym domkiem, z przecudną okolicą. Tak było i tym razem, chociaż tęskniłam za własnym domem. Poza tym… Herbert już wrócił, dostałam od niego kartkę z pozdrowieniami, a Gałgan pewnie osiągnął wielkość dorosłego psa…

Ciocia obiecała, że na Boże Narodzenie przyjedzie razem z Urwisem, który wywoływał salwy śmiechu u obserwujących, gdy chodził za Alfunią jak za panią matką i pokornie przyjmował od niej szturchańce, choć już był od niej dużo większy.

Powrotną drogę odbyliśmy w luksusowych warunkach – samochodem, wspólnie z kuzynką Aurelią wracającą do Warszawy po urlopie spędzonym u rodziców, która się zlitowała nad nami wszystkimi i zabrała nas ze sobą.

13.04.2017

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Opowieść Marianny, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *