„Opowieść Marianny” 3

Dzieci wróciły do domu wcześniej niż to było w planie. Okazało się, że Jacuś zachorował na różyczkę, zostałam więc uziemiona w domu. To znaczy niezupełnie, bo rano pędziłam na złamanie karku do redakcji, zgarniałam przygotowane przez koleżankę materiały i wracałam. Mogłam sobie pozwolić na taki luksus, ponieważ za wszystkie zgromadzone oszczędności kupiłam niedawno komputer, mogłam więc pracować w domu.

W związku z powyższym nie miałam okazji poznać nowego szefa. Było mi zresztą absolutnie obojętne jak wygląda i gdzie się obraca. Przeżyłam już wielu takich panów. Ja muszę się zająć swoją działką, nikt jej za mnie nie zrobi. A ci wszyscy panowie na górze mogą się żreć między sobą ile wlezie, mogą się kochać – ich sprawa. Wprawdzie Małgosia, moja bliska pracowa koleżanka twierdziła, że nowy szef jest rewelacyjny pod każdym względem. Ponieważ jednak takie samo zdanie miała na temat każdego nowo poznanego mężczyzny w wieku od lat piętnastu do stu sześciu, nie przywiązywałam wagi do jej słów.

Kiedy Jacusiowa różyczka miała się ku końcowi, „zakwitło” drugie dziecko. Obaj byli bardzo zadowoleni, że tyle czasu spędzam z nimi w domu. Ja – wprost przeciwnie. Tym bardziej, że w ramach rozrywki wymalowali flamastrami ściany swojego pokoju w kolorowe zygzaki „żeby było ładniej”, włożyli Kuleczkę do wanny, aby ją wykąpać i nauczyć pływać, a ponadto wprowadzili do komputera swoje poprawki. To już mnie doprowadziło do białej gorączki. Żeby nie zamordować ukochanych dzieciątek opuszczałam mieszkanie w wyżej wymienionych momentach w trybie natychmiastowym. Na szczęście mogłam to robić bezkarnie motywując każde wyjście koniecznością wyprowadzenia Alfy, naszej jamniczki ostrowłosej, która wraz z dziećmi wróciła do domu.

Trochę się obawiałam spotkania Alfuni z Kuleczką, lecz – jak się okazało – niepotrzebnie. Suczka nie miała zamiaru pożreć malucha. Obudził się w niej instynkt macierzyński i od pierwszej chwili traktowała kociaka jak własne dziecko. Wylizywała mu futerko, myła pyszczek, nosiła za luźną skórę na karku i bardzo się denerwowała gdy owo dziecko wspinało się na regał, szafki, właziło do szafy nie zauważone przez nikogo. Szczekała wtedy i skakała na krótkich łapkach, najwyraźniej żądając powrotu nieznośnego futrzaka. Po wielu nieudanych próbach przybiegała do mnie tłumacząc w swoim języku złożoność sytuacji. Kiedy zaś uznała, że Kuleczce nie grozi żadne niebezpieczeństwo, kładła się na podłodze i czekała nie spuszczając z oka małego wisusa.

Tak więc wrażeń miałam co niemiara, w związku z czym zupełnie zapomniałam o obcym chłopie z obcym szczeniakiem. Sąsiad zakleił moje piwniczne okienko, żeby nie było dziury i na razie byłam zadowolona z istniejącego stanu rzeczy. Do zimy przecież daleko, dopiero się jedna skończyła.

Bożenka nie przypomniała mi o całym zajściu i mojej obietnicy, ponieważ była bardzo zajęta własnymi sprawami. Firma, w której pracowała „tańczyła na linie” i nikt idąc do pracy nie wiedział, czy dowie się, że już nie pracuje, czy też nadal ma przed sobą jakąś przyszłość i nadzieję. Obie uznawałyśmy zgodnie, iż najgorsze jest poczucie braku bezpieczeństwa, bezustanne zagrożenie oraz, że trzeba pomyśleć o założeniu jakiegoś własnego „interesu”. Jakiego – nie miałyśmy pojęcia, ale na pewno przynoszącego od razu odpowiednie dochody, jedynego w swoim rodzaju, rewelacyjnego. Łukasz znacząco stukał się palcem w czoło słuchając nas i nie brał udziału w dyskursach. Ale my w rzadkich wolnych chwilach, to znaczy podczas spacerów z psami albo stojąc pod drzwiami mieszkań, na klatce schodowej wymyślałyśmy najprzeróżniejsze warianty coraz nowych pomysłów i to pomagało utrzymać równowagę psychiczną.

Pewnego wieczoru wyszłam na spacer z Alfą i Hondą, wyżlicą Bożenki. Delikatny wiaterek niósł od strony Lasu Kabackiego cudowny zapach lata. Nie dusznego, zgęszczonego miejskiego smrodu lecz świeżość, woń nie tylko złączonych w jedno zapachów kwitnących roślin ale i kolorów zapamiętanych, przesuwających się pod przymkniętymi powiekami. Machinalnie skierowałam się w stronę lasu rozciągającego się za osiedlem, zatopiona w myślach i otoczona ową wyobrażoną zielenią niebotycznych sosen gładzących igiełkami młodsze, niższe od nich dęby, klony i kasztany. Pod nogami szeleściła świeżo zżęta trawa, przywołująca wspomnienia dzieciństwa, wakacji spędzonych wśród uroczych krajobrazów krakowskiej ziemi, u cioci Jadzi w Czernej.

Przeniosłam się w czasie i przestrzeni. Rozmarzona, zasłuchana w echo wspomnień nie zwracałam uwagi na przebytą rzeczywistą odległość. Oprzytomniałam dopiero na dźwięk podniesionych, rozgorączkowanych męskich głosów.

Coś podobnego! Doszłam do samego lasu a na skraju drogi stało kilku facetów. Kłócili się o coś, wymachiwali rękami, już – już mieli sobie skoczyć do oczu… Klęłam w duchu własną głupotę. Tyle razy sobie przyrzekałam, że nie pójdę wieczorem sama w stronę lasu. Znowu straciłam poczucie rzeczywistości i oto rezultat. „Panowie” zaprzestali chwilowo kłótni. Dostrzegli mnie i rozpoczęli serię niewybrednych uwag pod moim adresem. W cudownie świeżym do tej pory powietrzu poczułam wstrętny odór alkoholu i niedomytych, spoconych ciał. Ohyda! Muszę przyznać, że miałam duszę na ramieniu i trzęsła się ta dusza ze strachu. Jak na złość Honda gdzieś pobiegła i przepadła w gęstwinie. Alfa przydreptała do mnie i grzecznie szła przy nodze kładąc uszy po sobie i nieufnie zerkając w stronę hałaśliwej gromady. Wiedziałam, że choć mała – ząbki ma ostre i w razie konieczności nie zawaha się ich użyć. Ta świadomość dodała mi nieco odwagi.

Usiłując nie przyspieszać kroku, ruszyłam w powrotną drogę. Wyraźnie słyszałam za sobą kroki jednego człowieka, o ile obrzydliwego, pijanego typa można określić takim mianem. Pozostali dodawali mu odwagi słowami niekoniecznie używanymi na co dzień w średnio nawet inteligentnym towarzystwie. W tym momencie strach prysnął, poczułam wzbierającą odrazę i potworną wściekłość. Odwróciłam się gwałtownie.

– Pan sobie czegoś życzy? – zapytałam z lodowatym spokojem.

– Tee, mała… – wybełkotał zaskoczony, odważny gdy widział plecy, twarzą w twarz nie miał odwagi stanąć nawet z kobietą.

Z zarośli bezszelestnie jak duch, wypadła Honda. Stanęła między mną a prześladowcą z pochylonym łbem i błyszczącymi na zielono ślepiami. Obnażone białe zęby i wydobywający się z gardła głuchy pomruk zrobiły wrażenie.

Bojowy duch ogarnął również Alfunię, czującą się już całkiem bezpiecznie w obecności potężnej, silnej koleżanki. Rozjazgotała się jak nieboskie stworzenie robiąc hałas godny co najmniej tuzina ratlerków. Widok gotowego do skoku ogromnego psa zatrzymał delikwenta w miejscu. Jak każdy tchórz nie był w stanie ani ruszyć się ani myśleć. Zresztą i tak wyglądał, jakby myślenie przytrafiało mu się bardzo rzadko i na pewno nie było jego mocną stroną.

Nagle coś zaszeleściło w zaroślach koło drogi i wyskoczył stamtąd z głośnym ujadaniem – wilk! Gdyby delikwent robił czasem użytek ze swojej mózgownicy, wiedziałby, że wilki nie szczekają, mamy więc do czynienia ze zwyczajnym, ludzkim psem. Ale cóż, nie robił, więc jego strata.

– Wilk! Wilk! – wrzasnął i rzucił się do ucieczki w ślad za towarzyszami, którzy zniknęli w ciemnościach nocy.

Fala odwagi odpłynęła. Trzęsłam się jak galareta, ale przecież nie mogłam tak stać i trząść się do rana. Głęboko odetchnęłam kilka razy nakazując sobie spokój i dopiero teraz przyjrzałam się „wilkowi” zapraszającemu obie suczki do zabawy. Przypadł na ugiętych łapach do ziemi przed Hondą, machnął ogonem z wielkiej radości i szczeknął łagodnym basem. Wtórowała mu Alfunia skacząc wokół niego i biegając ile sił w krótkich łapkach.

Wyżlica jeszcze przez chwilę stała nieruchomo z obnażonymi kłami. Wreszcie zjeżona sierść opadła, sunia wydała z siebie dźwięk przypominający moje głębokie westchnienie i machnęła ogonem. Uznała, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

– Uratowałaś mnie – powiedziałam szeptem.

Kucnęłam przy niej, przytuliłam łeb. Liznęła mnie po policzku i szczeknęła spoglądając w kierunku drugiego wybawiciela. Przecież sprawiedliwość musi być na świecie i ona nie zamierzała sobie przypisywać wszystkich zasług.

„Wilk” zaś, choć wielkością niewiele ustępował Hondzie, był szczeniakiem, puchatym i kosmatym, Takim, któremu się jeszcze chwilami plączą zbyt długie łapy i rozwiewają uszy.

– Masz rację suczko – odpowiedziałam Hondzie. – To maluch, trzeba go zabrać do domu.

„Maluch” szczerzył zęby z radości i bez żadnego problemu pozwolił się wziąć za obrożę. Z Alfunią, szczekającą niczym nakręcona zabawka ruszyliśmy w drogę powrotną.

Uszliśmy nieduży kawałek, gdy nagle Honda znowu zjeżyła włos na grzbiecie i z głuchym pomrukiem oraz Alfą u boku skoczyła do przodu oddzielając mnie od kogoś, kto szedł w mroku naprzeciw nas. Zdrętwiałam. Słyszałam kroki ale niczego ani nikogo nie widziałam. Noc była bardzo ciemna, księżyc skrył się całkowicie za chmurami. Bałam się, że może pijaczynom zebrało się na odwagę.

„Maluch” powęszył, po czym – z odgłosem będącym czymś pośrednim między rykiem lwa a chichotem hieny – wyrwał mi się i ruszył pędem w stronę nadchodzącego. Skoczył mu przednimi łapami na ramiona, usiłował polizać po twarzy i piszczał dając wyraz wielkiej psiej radości.

– Gdzie ty łobuzie byłeś? Wszędzie cię szukam, pół nocy krążę po okolicy, już myślałem, że cię nie znajdę, ty Gałganie jeden! – strofował psa.

Ten głos! To był głos mojego znajomego-nieznajomego z autobusu!!! Nieraz odtwarzałam go sobie w pamięci. A jaka byłam na siebie wściekła za własną głupotę! Po jakie licho wysiadłam wcześniej i dlaczego nie usłyszałam jak się nazywa? I nagle teraz, tutaj? Nie, na pewno nie, to tylko nerwy rozstrojone niebezpieczną przygodą.

– Przestraszył panią mój pupilek? – zapytał zwracając się w moja stronę.

Stałam, bo nogi wrosły mi w ziemię. Najpierw po kostki, potem po kolana a zaraz pewnie ugrzęznę po samą głowę. To był on! Uświadomiłam sobie, że chyba znów jestem potargana, mam na sobie stare dżinsy, w które ledwo się wciskam oraz jeszcze starsze, naderwane z boku, tenisówki. Zgroza!

Wreszcie się zbliżył. Księżyc, wychylając się zza chmur, oblał srebrnym blaskiem twarz mężczyzny, na której zobaczyłam wyraz ogromnego zdumienia.

– Marianna? – spytał z niedowierzaniem.

Nie miałam nic przeciw mówieniu sobie po imieniu.

– Ja, a któż by inny? – bałam się, że znów dostanę chrypki ze zdenerwowania.

– Nieraz się zastanawiałem, czy mieszkasz w pobliżu, czy byłaś tu tylko przypadkiem. Nie wpadłoby mi jednak do głowy, że spotkam cię prawie o północy na drodze wiodącej z lasu, przestraszoną przez Gałgana.

– O przepraszam, nie przez żadnego gałgana. Po pierwsze, to nie żaden gałgan tylko wspaniały pies obrończy choć sam jeszcze o tym nie wie. A po drugie – nie spotkałam do tej pory psa, którego bym się bała.

– Owszem, to jest wielki gałgan i Gałgan ma na imię – wyjaśnił.

A jak może mieć na imię jego pan? Zastanawiałam się, zamiast po prostu zapytać.

– Aha, – ucieszyłam się nagle, że dotarło do mnie choć jedno. – To znaczy, że w zupełnie niezwykłych okolicznościach zawarłam znajomość z Gałganem. Cześć maluchu, cieszę się z tego.

„Maluch” usiadł i podał łapę, więc ją z powagą uścisnęłam.

– Uczę go podawać łapę na hasło „cześć”, bo „podaj łapę” czasem wydaje mi się upokarzające – powiedział dumny ze swego pupila.

Moja Alfunia wpakowała się Gałganowi między przednie łapy i bezceremonialnie zaczęła go podskubywać. Odpowiedział na to basowym: hauuu. Alfa dała nogę, on za nią. Nawet Honda pobiegła za nimi doszedłszy do wniosku, że opiekun Gałgana nie jest złym człowiekiem i może mnie zostawić w jego towarzystwie.

– Masz dwa psy? – spytał podając mi rękę, bo właśnie potknęłam się o wystającą płytę chodnikową, o której przecież od wieków wiedziałam, że tam jest.

– To nie są dwa psy – sprostowałam. – to jest jeden pies, a raczej suczka oraz dodatek do psa, też płci żeńskiej. Ale nie obie są moje. Honda to moja sąsiadka, tylko Alfunia należy do mojej rodziny. Nie jest to pies mojego życia, ale po prostu znalazłam ją kiedyś maleńką i chorą. I już została. Natomiast tak naprawdę uwielbiam owczarki niemieckie, to moja ukochana rasa.

– Może w którymś z poprzednich wcieleń byłaś owczarkiem? – zażartował uśmiechając się.

Zobaczyłam ten uśmiech mimo ciemności.

– Może, nie pamiętam. W każdym razie Alfunię bardzo kochamy, wszyscy.

– A ilu was tych wszystkich jest?

– O, jaki ciekawy – zaśmiałam się. – Dużo. Moje dwa Szkraby, Alfa, Kuleczka i ja.

– A Kuleczka to co takiego? – zdziwił się.

– Nie co, tylko kto – poprawiłam. – W moim domu wszyscy mają równe prawa. Kuleczka to koteczka. Malutka i śliczna.

Rozmawiając doszliśmy pod blok, w którym okna mojego mieszkania były rozświetlone wszystkimi możliwymi źródłami światła.

– Mówiłaś o swoim kocie i przypomniała mi się zabawna przygoda, która zdarzyła mi się niedawno koło tego, albo tamtego bloku…

Zaczął opowiadać… Dokładnie tę samą historię słyszałam już raz od Bożenki. Nagle doznałam olśnienia! Przecież to on jest obcym chłopem z obcym szczeniakiem! A więc Bożenka zna jego adres i nazwisko!

– …i powiedziała mi, że kobieta do której należy piwnica to koszmarna jędza – zakończył opowieść. – Nie znasz jej?

– Nnie, nie wiem, nie jestem pewna – wyjąkałam w duchu przyrzekając Bożence krwawą zemstę.

Na razie musiałam jakoś wybrnąć z sytuacji, zrobić coś, aby mu przez myśl nie przeszło, że owa koszmarna jędza to ja we własnej osobie. Ruszyłam dalej, obeszliśmy budynek z drugiej strony i stanęliśmy obok drzwi prowadzących na klatkę schodową. W międzyczasie wyjaśniałam zdarzenie w lesie.

– Jestem dłużniczką Gałgana i twoją – cały czas gimnastykowałam swój umysł, abym nie musiała użyć jego imienia. – Raz ty uratowałeś mnie przed rozbiciem głowy o kasownik, a dzisiaj twój Gałgan do spółki z Hondą od czegoś znacznie gorszego. Takie przynajmniej mam wrażenie.

Z przyjemnością obserwowałam zmianę na jego twarzy.

– Marianno – powiedział, – przyrzeknij mi, że więcej nie zrobisz takiego głupstwa.

– O, głupstwo to ja zrobię jeszcze niejedno w swoim życiu – odparłam. – Na pewno jednak długo nie pójdę po ciemku do lasu. Oj, długo!

31.03.2017

 

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Opowieść Marianny, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *