„Opowieść Marianny” 9

Zanim ów osławiony szef miał okazję wrócić, wzięłam urlop i wyjechałam z dziećmi. Musiałam, ponieważ rozchorowała się ciocia Jadzia, u której od urodzenia spędzałam wakacje. Nie mogłam się nią nie zająć. Jest siostrą mojej mamy. Sama bezdzietna, traktowała mnie jak własną córkę. Miałyśmy wspólny język, opowiadałam jej o wszystkim,zwierzałam się z sekretów, których nie umiałabym powierzyć mamie. Kiedy oznajmiłam, że podjęłam decyzję i rozwodzę się z mężem, przytuliła mnie.

– Kochanie, zawsze twierdzę, że lepiej się rozejść niż dla zachowania pozorów męczyć siebie i wszystkich wokół – stwierdziła. – Najważniejsze zawsze i wszędzie jest zachowanie człowieczeństwa. Jeśli tak będziesz postępowała, twój obecny mąż będzie w przyszłości darzył cię szacunkiem a dzieci miłością. W przeciwnym wypadku wszyscy się znienawidzicie.

Miała absolutną rację. Całe życie będę jej wdzięczna za dobre i mądre rady.

Pojechaliśmy do cioci wszyscy, oczywiście z Alfą i Kuleczką, zostawiając Bożence klucze od mieszkania. Nigdy nie zapomnę drogi przez mękę, którą odbyłam, zanim resztkami sił dotarłam z całym towarzystwem do domku cioci Jadzi.

Najpierw były problemy z pakowaniem, jako że moje Szkraby chciały zabrać ze sobą tonę – oczywiście najpotrzebniejszych – przedmiotów, wśród których znalazły się między innymi dwa kawały kredy o średnicy dziesięciu i dwudziestu ośmiu centymetrów przytarganych pewnie z jakieś budowy z okolicy. Zanim do nich dotarło, że wszystko musi się zmieścić w jednym plecaku, kilka razy ręce opadały mi aż do podłogi. Miałam ochotę ryknąć na nich, stłuc na kwaśne jabłko albo udusić gołymi rękami wbrew głoszonym zasadom, iż robić takich rzeczy nie należy.

Wreszcie byliśmy spakowani i wyruszyliśmy do autobusu, tworząc pochód wyglądający widocznie interesująco skoro napotkani przechodnie przyglądali się nam mniej lub bardziej dyskretnie. Jakaś tęga niewiasta aż się odwróciła bezczelnie się nam przyglądając. Miałam ochotę pokazać jej język, co oczywiście byłoby wysoce niestosowne.

Pierwsza szła Alfunia, podniecona i poszczekująca z radości, że coś się ciekawego dzieje, ciągnąc na smyczy Jacusia. Za nim szedł Piotruś, podskakując i wymachując reklamówką wypchaną jedzeniem. Obaj chłopcy wsiadając do pociągu, a czekała nas kilkugodzinna jazda, natychmiast odczuwali wilczy apetyt i podczas podróży potrafili pochłonąć olbrzymią ilość pokarmu. Na plecach mieli małe plecaczki, w które wepchnęłam trochę ciuszków. Na końcu pochodu wlokłam się ja, objuczona wielkim plecakiem, uginając się pod jego ciężarem, z klatką „pełną Kulki” w ręce.

Kotka głośno protestowała przeciw takiemu traktowaniu, więc tłumaczyłam jej gdzie jedzie i po co. Być może moja głośna rozmowa z kotem wywołała zainteresowanie owej tęgiej niewiasty, której miałam ochotę pokazać język.

– Mamusiu, a po co ta pani tak się na nas patrzy? – spytał głośno Jacuś.

– Co to, cyrk? – oburzył się Piotruś. – Normalnych ludzi nie widziała czy co? Pokażę jej język.

– Coś ty, dziecko! Ani się waż! – zareagowałam gwałtownie świadoma własnej niedawnej reakcji. – Nie można się tak zachowywać…

Oj, podobno niedaleko pada jabłko od jabłoni…

Szłam i w duchu klęłam swój paskudny charakter. Dlaczego nie poprosiłam któregoś z sąsiadów, żeby mnie z tą całą bandą odwiózł na dworzec. Nic by się nie stało gdyby któryś wstał wcześniej niż zwykle. Ale nie, nie mogłam, bo przecież nigdy nikogo o nic nie proszę i nie będę! Dobrze mi tak. Skoro jestem głupia, muszę za tę głupotę płacić.

Zanim dotarłam na dworzec, byłam ledwo żywa ze zmęczenia. Kuleczka na szczęście przestała się żalić na okrutny los, zwinęła w kłębek i usnęła. Nie przypuszczałam, że klatka z małą koteczką może być taka ciężka.

Droga do Krakowa upłynęła na oglądaniu mijanych krajobrazów, przekomarzaniu się ze Szkrabami oraz konsumowaniu zapasów. Tak się złożyło, że mieliśmy cały przedział dla siebie, nikt więc nam nie przeszkadzał.

W Krakowie trzeba było przesiąść się do pociągu jadącego przez Krzeszowice, a tam z kolei do autobusu, by dotrzeć do Czernej. Na tym ostatnim etapie podróży zwątpiłam w siebie i wzięłam taksówkę.

Ciocia Jadzia załamała ręce na nasz widok.

– Bój się Boga, dziewczyno – zawołała. – Jak ty sobie poradziłaś? Taki szmat drogi sama jedna z bandą gagatków! Zuch jesteś!

A ja? Padłam jak pies Pluto.

10.04.2017

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Opowieść Marianny, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *