„Opowieść Marianny” 7

Podczas któregoś ze spacerów Herbert oznajmił, że musi wyjechać na pewien czas, ale jeszcze nigdy do tej pory nie wyjeżdżał z niechęcią. Zawsze chętnie podróżował, lubił gdy się coś działo, nie znosił monotonii. Ale teraz żal mu przemiłych, wieczornych gawęd i spacerów. Serce jakoś tak szybko zaczęło mi bić… pewnie ze zmęczenia… cóż, starość nie radość…

– Cieszę się, że zetknąłem się z takimi ludźmi jak wy – powiedział.

– To znaczy kto?

– Ty, Bożenka, Dorota, o Majce i Teresie nie wspomnę, bo znam je od dawna. Jak pewnie zauważyłaś, wymieniłem tylko damską część tej zwariowanej mafii.

Jak zwykle – nie pytałam gdzie jedzie, na jak długo, w jakich okolicznościach poznał Dorotę. Cóż mnie to może obchodzić? Jeśli będzie chciał, sam powie. Nie przyszło mi do głowy, że może chciał, abym zaczęła pytać o cokolwiek. Wiedziałam tylko jedno: gdy tak stał i patrzył na mnie tymi swoimi zmrużonymi szarymi ślepiami, nie widziałam poza nim całego świata.

– Co zrobisz z Gałganem na czas nieobecności? – to było jedyne pytanie, które zadałam.

– Miałem go zawieźć do ciotki, ale Majka wytłumaczyła mi niewłaściwość takiej decyzji. Ciocia już nie jest najmłodsza. Gałgan, choć ją zna i lubi, może jej nie słuchać, albo szarpnąć, przewrócić i niechcący zrobić krzywdę. Zostanie więc u Majki. Zostawię jej też klucze, żeby zajrzała do domu i podlała kwiatki.

– Masz w domu kwiatki? – zdziwiłam się.

– Mam. Całą dżunglę. Wiesz co? – zawahał się. – Może byś weszła do mnie i zobaczyła? Znamy się już tyle czasu, że chyba nie ma w tym nic niestosownego. Co ty na to?

– Z przyjemnością. Może masz coś, czego ja nie mam i ukradnę ci zaszczepkę? – uśmiechnęłam się uszczęśliwiona.

Niestety, nie było mi dane skorzystać z nęcącej propozycji, bo odnalazły nas Honda z Bożenką. Ta ostatnia z informacją, że Jacuś skaleczył się i ryczy, nie pozwolił się dotknąć i woła mamę.

– Poczekam pod klatką, a ty sprawdź czy nie trzeba przypadkiem jechać na pogotowie to cię zawiozę – powiedział Herbert.

Na szczęście ranka nie była groźna, przemyłam, zakleiłam plastrem. Obyło się bez pogotowia. Pełna wyrzutów sumienia, że zaniedbuję dzieci, utuliłam Szkraby i uśpiłam. Gdy usnęły, rozkoszne, cieplutkie i cichutkie, usiadłam na podłodze między tapczanami i pogrążyłam się w rozmyślaniach nas własnym losem.

Było mi w tej chwili cudownie. Miałam dom, dzieci, ulubioną pracę, miałam wieczorne spacery z psem. Herbert zaprosił mnie do domu! To znaczy, że uważa mnie za osobę na tyle bliską, iż chciał mi pokazać swoje refugium, swoje schronienie. Tłumaczyłam sobie: cóż z tego, na pewno gości u siebie tłumy ludzi i nie masz, Marianno, żadnego powodu do radości. A jednak byłam tą radością przepojona, wypełniona wewnętrznie. Zdawało mi się, że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych, że potrafię świat przewrócić do góry nogami.

3.04.2017

Podziel się:
Ten wpis został opublikowany w kategorii Opowieść Marianny, Powieści. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *